Drobiazgi (Orzeszkowa)/Z pożogi/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Z pożogi
Pochodzenie Drobiazgi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1892
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.


W kamiennych ścianach.


Od kilku lat, każdéj wiosny miewałam coraz świeże bukiety narcyzów, które zapachem swym napełniały mi całe mieszkanie, a śnieżną białością wdzięcznie odbijały na tle rosnącéj za oknami zieleni ogrodu. Z tym, który przynosił mi te kwiaty, zamieniłam najczęściéj parę tylko wyrazów przyjacielskiego pozdrowienia, bo bardzo żywy i zawsze coś do czynienia mający, długim rozmowom czasu nie poświęcał; pracowity i pnący się po wzgórzu trudnego dorobku, pracą i czasem innych nie poniewierał. Jednak, niekiedy zasiadał on w kółku moich najbliższych, przy długim stole pełnym przedmiotów, będących istotnemi symbolami naszego życia: książek, dzienników i ręcznych kobiecych robót. Nikomu z nas, ile nas tam było, długie zimowe mroki nie rozjaśniały się temi blaskami piękna i wesołości, które na innych punktach ziemi dopomagają ludziom żyć, walczyć i tworzyć. Pod dachem z chmur i w powietrzu ściśnioném dokonywać się nie mogą żywe towarzyskie i cywilizacyjne ruchy. Ten pokój, za którego oknami szemrały jesienne deszcze, albo huczały zimowe zamiecie, ten stół z tą lampą, te książki, roboty, ten wieniec twarzy zdawna znanych i przyjaznych, było to wszystko, cośmy mieli na długie zimowe ciemności, na odpoczynek i rozweselenie po dniach, spędzonych w pracy, w pracy niezawsze takiéj, jaką-byśmy spełniać najbardziéj pragnęli i mogli, ale zawsze prawie tylko takiéj, dla jakiéj pełnienia został nam kęs zagona lub część nieszerokiéj ścieżki. W ciszy topniały i nikły ze szmerem deszczów, czasem płakały, z szumem wiatrów ulatywały na nic i na zawsze niezużyte energie, niewysłowione myśli, niedokonane zamiary. Jednak nie bywało u nas ani ponuro, ani beznadziejnie. Może pająki, którym los wzlotów sokolich odmówił, dumne są i spokojne tém, że w kamiennych ścianach i bez słońca, z samych siebie snują tkanki swych szarych pałaców. Nierzadko rozmawialiśmy gwarnie i śmieliśmy się z tego naprzykład, że nikt prawie z pomiędzy nas telefonów i elektrycznego światła dotąd nie widział, choć każdy posiadał sporą dozę pociągu do spraw i tworów ludzkiego rozumu. Codzienne nasze przyjacielskie zebrania, nazywaliśmy naszemi rautami; koncerty wyśpiewywały nam dokoła domu odgłosy zimowéj pogody, a przedstawienia teatralne zastępowały dziwne i pełne gracyi skoki i swawole czarnego kotka. Ktoś bardzo rozumny i wykształcony, ale zarazem, w hałasach miast wielkich wzrosły i żyjący, twierdził raz przede mną, a że istota ludzka, nieuczęszczająca na przedstawienia teatralne, koncerty i rauty, niezwiedząjąca muzeów i wystaw sztuki i przemysłu, nietowarzysząca wszystkiemi ruchami swéj duszy ruchom cywilizacyi, jest istotą nieucywilizowaną, na-pół dziką: Otóż nie; nie byliśmy dzicy. Tylko, jak wiadomo, pająki nie mogą szybować po jasnych przestworach i dość im, gdy dobrze natrudziwszy swe łapki, zdołają dotrwać w swym kamiennym kącie. Silniejsze i ponętniejsze z pośród nich przędą i wyciągają szarą swą nitkę wyżéj, coraz wyżé; do strefy podsłonecznéj nie dostaną się nigdy, ale padają na nie odłamy jéj blasków. Przędliśmy i wyciągali szare nici nasze wyżéj, coraz wyżéj i każdy z nas miał w sobie i przed sobą jakiś promień wszechludzkiéj światłości.
Właściciel białych narcyzów, tak jak i my nie widział jeszcze telefonów i elektrycznego światła, nie bywał w teatralnych i balowych salach. W naszym kącie ich nie było, a po szerokich przestrzeniach szybować on nie mógł. Pacholęctwo jego przypadło w tę czarną godzinę, gdy drżące grunta wydawały z siebie jakieś mętne i brudne opary, wśród których wielu poślepło i zanurzyło się w trzęsawiskach, a nikt prawie właściwéj sobie miary wzrostu nie dosięgnął.
Z nad roboty lub przerzucanéj książki, zawsze z uśmiechem zadowolenia podnosiłam wzrok na rzezwą i energiczną postać, na odważną i roztropną twarz tego młodego człowieka, który nie oślepł, trzęsawiska ominął, a choć wszystkie szerokie drogi zamknęły przed nim te ubóztwa i niemoce, które mu na początek życia przypadły, szedł ścieżką wązką, ale prostą i czystą, prosty, czysty i coraz szczęśliwszy.
Czyście kiedy zatrzymali myśl waszę na tém szczególném, nam tylko właściwém, a bardzo ciekawém zjawisku, którém jest grupa ludzi wypracowujących sobie istnienie bez żadnych narzędzi, używanych ku temu gdzieindziéj, niewiedziéć czém i jak, ot tak gołemi rękoma, na sposób różny, bez systematu, z mnóztwem różnych umiejętności i bez żadnej wyłącznéj umiejętności, okropnie ciężko? Na to zjawisko niebezpieczne, bo kuszące ku przepaściom, smutne, bo marnujące drogocenne siły, składa się przyczyn mnóztwo; lecz ktokolwiek nie przypatrzył się pracownikom tego rzędu, ten nie przeczytał jednéj z najciekawszych kart naszego zbiorowego życia i nie zna bólu marnowanych godzin, rozpaczy, stłumionych zdolności, wielkich sił, które w pocie czoła podnoszą — drobne ziarnka piasku. I to jest pewném, że gdy na gruntach, uprawianych wybornie i ogrzewanych łuskawym klimatem, drobne ziarno wydaje kłos wysoki i bujny, w kątach kamiennych i bez słońca, bohaterskie dusze za cały plon przynoszą prostą czystość i pożyteczność życia.
Zdolności, stłumione przez czarną godzinę, płomieniem zbiegały mu do oczu, a siły, wyrobione w mozolném dźwiganiu ziarnek piasku, energią odbijały się w postawie i ruchach, gdy czasem opowiadał on nam o tych ścieżkach pracy i przemyślności, po których chodził, zanim stanął na tym punkcie swego istnienia, z którego już daléj iść łatwo. Nie lubił tylko ścieżek utartych, kark miał twardy, umysł skłonny do wyszukiwania dróg nowych i było to jego najbardziéj indywidualném znamieniem. Ileż kwadransów i godzin spłynęło nam na rozmowach o tych drogach nowych, na które spoglądaliśmy nietylko z ciasnych wnętrzy pałacyków własnych, ale z téj wysokości, z któréj widać było, jeżeli nie świat cały, to przynajmniéj społeczeństwo rodzinne i zwikłaną sieć jego najdroższych interesów. Ileż razy podnosiliśmy i oglądali różne oczka téj sieci, które na martwém, a przecież wzburzoném morzu, wydawały się nam wyspami ratunku i obfitości! Miewaliśmy na ustach wyrazy: przemysł, handel, rękodzielnictwo, sztuki budowania i ogrodnictwa, konkurencya, inicyatywa i t. d. i t. d. Oto, jak byliśmy mądrzy. Ale, czyśmy téż nigdy poetycznymi nie bywali? Owszem, gdy za oknami rozpościerały się grube ciemności i huczał wicher zimowy, nam, wspomnienia, krzesane przez miłość ziemi i przyrody, przynosiły obrazy cichych i woniejących pól, srebrnych mgieł nad łąkami, złotych rozłogów, po których płyną monotonne nuty pastuszych surm lub rozlegają się zwycięzko i hucznie myśliwskie strzały.
Rozmowy z właścicielem narcyzów lubiłam dla tego, że nie było w nich téj dziwnie i nadewszystko nieznośnéj mi pretensyonalności, która na popis wzbijać się usiłuje ku szczytom umysłowym ani dosięgłym, ani nawet zblizka widzianym; było w nich wzamian wiele doświadczenia i praktyczności męzkiéj, krzepkości pracownika, coś z hardości niezawisłego człowieka, częste iskry obywatelskich uczuć a czasem promień téj zdrowéj poezyi, któréj źródłem jest miłość dla ziemi, ludzi i wolności. Lubiam[1] słuchać, kiedy mi opowiadał o różnych procederach prac mechanicznych, o warunkach dobrego pracowania w przemyśle i handlu, o odważném zawijaniu rękawów do własnoręcznéj fizycznej pracy, o biciu się z losem, który przeszkody stawi i niezupełnościami wiedzy własnéj, która dostatecznych pomocy nie daje. Lubiłam nadewszystko patrzéć na tryumf roztropnéj przemyślności i uczciwéj pracy, która już takie plony przyniosła, że zapytany przeze mnie: ile też zdobyta już posiadłość i przemysłowe zajęcie, którym się oddawał, zysku mu przynoszą, ten mój dzielny i sympatyczny znajomy, z właściwą sobie raźną wesołością odpowiedział:
— Pani! jestem już teraz jak Karol Radziwiłł, który dochodów swych nigdy zliczyć nie mógł!
Dzień dwudziesty ósmy Maja był w tym roku upalny i bardzo pogodny. Około zachodu słońca przechodziłam główną ulicą naszego miasta. Wielka susza panowała oddawna; z bruku, z pod stóp ludzkich i z pod kół dorożek wznosiły się kłęby kurzawy, niezdrowe i przykre wyziewy zalatywały z bocznych ubogich uliczek. Nagle, w najruchliwszym punkcie ulicy, z rozwartéj na oścież bramy buchnęła silna woń kwiatów. Było to jakby otworzenie się, śród zaduchy i prozy miejskiéj, czarodziejskiego pudełka z woniami i urokami wsi. Stanęłam na chwilę i przez wyobraźnią moję przesunął się pospolity, lecz zawsze miły obraz ula, napełnionego ruchem i brzęczeniem pszczół. Na dolném piętrze ładnie zbudowanego domu, otwierało się nad chodnikiem kilka nieszczupłych i zasobnych sklepów. Tu, za szybami okien piętrzyły się stosy materyałów piśmiennych; tam, sprzedawano żelazne narzędzia i naczynia; owdzie modniarka rozwiesiła swe barwne wyroby, a tam jeszcze mierzono i ważono towary kolonialne. Jeden z tych sklepów był własnością właściciela tego domu. Wszyscy ci, którzy za ich oknami i otwartemi drzwiami ruszają się, sprzedają, gwarzą, znani mi, swoi. Znam ich nazwiska, twarze, historye, stosunki; młodzi wzięli się do rzeczy nowych i dobrze im idzie. Są to pająki, które w kamiennych ścianach przędą sobie tkanki swych starych, lecz własnych pałaców, a każdy z nich, wiem o tém, ma jakąś jednę nitkę, którą przędzie i wyciąga wyżéj, coraz wyżéj. Są to jeszcze pływacze, którzy na martwém morzu znaleźli sobie dawniéj zdala omijane wyspy ratunku i obfitości. Jest to nakoniec warsztat, na którym wyrabia się świeża jakaś siła społeczna, przy którym właściciel tego ładnego domu, dawno już jednym z piérwszych stanął i do którego innych zachęcał, zwoływał. Może tu kiedyś rozszerzy się miejsce dla tych, którym ciasno i wzrosną bujne kłosy dla tych, którym ziemia skąpa. Przebaczcie! Jam nie patrzała nigdy na szerokie, wolne, obfitemi plony okryte przestrzenie, ani mię otaczały niebotyczne szczyty ludzkich bohaterek i mądrości. Oczy moje, przywykły wpatrywać się w zmroki i śród nich szukać wązkich i błędnych smug światłości, z namiętném pragnieniem, aby kiedyś zlały się one w jedno wielkie słońce. Przebaczcie więc, że na ten skromny obraz i na tych pajęczych robotników patrząc miałam w duszy namiętny okrzyk; o, niebo dziś tak błękitne, bądź-że im zawsze pogodném! Zbliżyłam się do otwartéj bramy. W głębi dużego dziedzińca, w zieloności kwitnących krzewów, wiejskiemi prawie gankami uśmiechają się oficyny, przez których otwarte okna widać głowy kobiece, schylone nad pracą i słychać niedbałe przygrywanie na skrzypcach. Ale pośrodku téj obszernéj przestrzeni, zmysły wzroku i powonienia uderza ogromny kłąb, a raczéj małe pole kwiatów. Narcyzy kwitną jeszcze, a jest ich tak wiele, że bije od nich prawie olśniewająca białość; na tém tle, podobném do obficie spadłego śniegu, przekwitające tulipany rozpościerają szeroko gorącą czerwoność swych kielichów i rumienią się pąki rozwijających się róż. Dokoła wiszą na krzewach białe, bo już więdnące grona bzu; jaśminy całe w kwieciu, buchają odurzającą wonią; wysmukłe akacye, wśród delikatnych rysunków listowia zwieszają śnieżne, albo żółte kiście. W narcyzach, tulipanach, opadających bzach i rozwijających się różach i jaśminach, dwie malutkie dziewczynki biorą kwiatową kąpiel. Są one tak malutkie, a barwna toń, w któréj poruszają się, tak wysoką i gęstą, że nad jéj powierzchnią wypływają tylko dwie okrągłe, złotowłose główki i dwie okrągłe, rumiane twarzyczki. Czasem pośród zieleni, zabieleje biały fartuszek dziecięcy, powieje nagle, drobne, delikatne ramię, drobna stópka mignie w gęstwinie łodyg, i znowu nic, tylko z kwiatowéj kąpieli wyzierające dwie złotowłose, okrągłe, dziecięce główki. Nie samopas dzieci te kąpią się w kwiatach. Na ławce pod akacyą, babunia migoce drutami pończoszki, długie i trudne życie zniżyło i wyszczupliło jéj ciało, ale pogoda szczęśliwéj starości, zagina liczne zmarszczki jéj twarzy w linie uśmiechów. Staruszka i dzieci często spoglądają w górę. W górze na odkrytéj galeryi drugiego piętra, stoi para młodych i urodliwych ludzi. Ładna szatynka przez ogrodzenie galeryi przegina ku dzieciom swą zgrabną, wysmukłą kibić; mężczyzna wodzi dokoła wzrokiem, którego zwykła bystrość i wesołość topi się zwolna w zadumie, o tém może, co już uczynił, wytworzył, albo, co jeszcze uczynić i wywalczyć trzeba. Z ulicy, od szeregu sklepów, dochodzą tu różne gwary, z oficyn wypływają turkoty maszyn do szycia i muzyka skrzypiec, dziewczynki w kwiatach wybuchają co moment szczebiotem i śmiechem.
Przypominałam sobie, jak przed kilkunastu laty miejsce to było pustém i brzydkiém, upadającemi ruderami i zbiornikami śmiecia okrytem; przez myśl mi przemknęły słowa myśliciela: „Pijcie życie z łona ziemi, lecz wzamian lejcie w nią życie!”
Od owego zachodu słońca dwie doby tylko upłynęło, gdy z jednym z przyjaciół moich szłam znowu tą samą ulicą, ku temu samemu miejscu. Tak, jak zawczoraj, na świecie była podobno błękitna i niezmącona pogoda, ale myśmy jéj nie widzieli, bo powietrze, w którém posuwaliśmy się zwolna i z trudnością, było tak przejęte pyłem i popiołem, że przez nie, jak przez mgłę, zaledwie dostrzegaliśmy dziwaczne linie zgliszczy, a niebo przybierało pozór podartéj i brudnéj płachty. Panował tu upał suchy i dławiący. Z każdém odetchnieniem wciągaliśmy w siebie gorące prochy, które osiadały nam na podniebieniach i w gardłach. Drobne i gorące odłamy węgla, niewiedziéć zkąd, spadały i chwilami deszczem prawie sypały się na głowy i suknie nasze. Chwilami powieki zamykały się nam bezwiednie przed lecącym kłębem czegoś, co grożąc oczom oślepieniem, w twarze ciskało fale gorących podmuchów. Grunt, po którym stąpaliśmy, połamany w dziwaczne wzgórza i doły, piekł nam stopy suchą i nierówną gorącością. W jednych miejscach te nagromadzenia gruzów i popiołu już ostygały, w innych czuć jeszcze było tlenie iskier; gdzie niegdzie, po obu stronach i przed nami, w téj gęstéj mgle, nad którą wisiała brudna i podarta płachta obłoków, błyskały jeszcze płomyki, wyrzucąjące nizkie kity dymu i liżące stopy kominów, które, zczerniałe albo plamisto-czerwone, podobne były do nieruchomych skieletów, lub wyprężonych ku niebu ramion. A wszystko tam było tak omglone, wszystkie punkta, na których oczy opierać się zwykły, zniknęły tak doszczętnie, rumowiska i rozdzielające je pustki zakreślały tak błędne zmącone linie, że zaledwie po długiém i pilném wpatrywaniu się w tę otchłań zniszczenia, zdołaliśmy trafić do celu naszéj wycieczki. Tu stało kilka ścian wysokich, zczerniałych, podziurawionych szeregami pustych okien, a dokoła niepodobne do określenia, wzdęcia się i zapadlizny powierzchni, to czarne od pokrywającéj je warstwy popiołu, to czerwone od potłuczonych cegieł, to białe od wapiennego pyłu, to sucho zjeżone odłamami przepalonych drewien. Tu i owdzie z pośrodka tych bezkształtnych zwalisk, owiane ruchomą mgłą kurzawy, sterczały krzaki ogołocone z liścia, zwolna kołyszące czarnemi kitami zwęglonych wierzchołków, albo połamane i zdeptane, rozkładające po gruzach zielone jeszcze gałęzie. Biedne trupy akacyi, wątłe, wysokie i z cieniutkiemi ramiony, górowały nad tym ludem pomarłych lub konających roślin. Wewnątrz stojących prosto i szerokiemi szramami przerżniętych, zczerniałych dziurawych, okrycia pozbawionych ścian, wznosiło się i dziwnie w oczach plątało fantastyczne nagromadzenie spiętrzonych i w powietrzu zda się wiszących kamieni, cegieł, blach, cząstek kominów, pieców i podłóg. Zresztą, nic, nic z tego, co zawczoraj krzątało się tu, gwarzyło, śmiało się, kwitło. Ani ogrodzenia, ani bramy. Obrębu i granic tego dziedzińca rozpoznać niepodobna. Na prawo i lewo, przed nami, za nami, jak okiem sięgnąć, pustka graniczy z pustką, gdzieniegdzie sterczące ściany, rzędami dziurawych oczu zdala na siebie spoglądają, sterczą kominy różnych wzrostów, bieleją samotne i wśród rozłogów przysadziste piece, suną powietrzem białe lub ciemne kurzawy, a za tém wszystkiém, daleko, daleko bystry wzrok dojrzéć może przyćmioną i szarawo ztąd wyglądającą zieloność pól.
Gospodarz tego miejsca, przeskakując wzgórza i doły, wybiegł na nasze spotkanie. A nam wszystko odrazu w pamięci stanęło: i zimowe wieczory nasze, i wiosenne bukiety narcyzów, i to, jak on zdobywał przyszłość, i to, jaką teraz ona dla niego być miała. Podobnym był do żołnierza, wracającego z krótkiéj, lecz ciężkiéj bitwy. Śniadawa twarz jego, o rysach pociągłych, zciemniała i schudła, oczy nieco przygasły; włosy i obuwie miał białe od pyłu i odzież szeroko podziurawioną przez ogień. Jednak w słowach i uścisku dłoni, któremi nas powitał, nie uczuliśmy ani rozpaczy, ani omdlenia. Z dokładnością i nawet malowniczością, w których czuć było zupełną przytomność myśli, i z trochą tylko gorączki w ożywionych giestach i na spieczonych wargach, opowiadał nam, jak się to stało. Z przeciwległych płonących domów ogromne fale ognia przebywały powietrzem całą szerokość ulicy i o jego ściany uderzały z hukiem morskich bałwanów. Uderzały, cofały się, miotały się w strony różne, aż nakoniec płomienistym płaszczem ściany te objęły. Jednocześnie z poblizkich gmachów wzbił się tuman zapalonych szmat papieru i, szalejąc w powietrzu nakształt gwiazd spadających, rozsypywał się po dachach. Wytaczane ze sklepów beczki zapalały się w mgnieniu oka i gnane wichrem, podobne do kul ognistych, zataczały się w różne kierunki. Było to morze, wydające z siebie mnóztwo strumieni, tryskające w górę mnóztwem słupów, ścielące się płaszczem olbrzymim, skłębionym, pełnym grzmotowych huków. Wszystko w niém kończyło się, nikło, tonęło, szybko, bez ratunku, z piekielną wspaniałością wielkich katastrof.
Opowiadał w ten sposób, że w pamięci słuchaczy dziwne te obrazy wryły się na zawsze. Ale ludzie żywo wychodzili z téj toni. Więc, żona i dzieci jego, te dwie malutkie dziewczynki, które zawczoraj jeszcze szczebiotały w gęstwinie kwiatów, chore z przestrachu, wywiezione daleko, do obcych.
— A stara matka?
— W jakimś kątku kościelnego kurytarza, na zimnych cegłach, pod wilgotnym murem, z wielu, wielu towarzyszkami niedoli.
— A ci młodzi, przedsiębiorczy ludzie, którzy pracowali w owych ładnych sklepach?
Teraz przeciągnął dłonią po włosach i gorzki uśmiech przewinął się mu po ustach:
— Zgubieni!
I zapewne ta nowa droga życia i wzrastania, na którą weszli, na któréj on sam jednym z pierwszych stanął, tu przynajmniéj na długo zgubiona. Uderzyło nas, choć u niego nie zadziwiło to, że w przepaści własnego nieszczęścia dostrzegał jeszcze i liczył straty społeczne.
Tak, rozmawiając z nami, stał na jakiéjś belce, wypadkiem spadłéj pomiędzy dwie głębokie rozpadliny gruzów, na-pół zwęglonéj i kołyszącéj się nieco pod jego stopami. Pomyślałam, że było to jakby zobrazowanie tego zachwiania się pod nim materyalnych i moralnych podstaw istnienia. Towarzysz mój i ja, mieliśmy oboje myśl, która w nas budziła szczególny niepokój. Wahającym się głosem, towarzysz mój wyraził ją zapytaniem:
— Cóż? Grunt ten swój sprzedasz?
Belka kołysać się przestała, jakby umocniona siłą, z jaką na zapytanie to oparł stopy swe na swych gruzach.
— Nie — odpowiedział — za żadne pieniądze... za nic...
Po chwili zwolna dodał:
— Nie jedne tylko pieniądze...
I nie dokończył. Zmęczonemi oczyma patrzał w górę, na jakiś promyk słońca, który przedarł gęste pyły i złotą strzałę rzucił na nagi, czarny szczyt jego zburzonego gniazda. Potém coś płomiennego i surowego zarazem błysnęło mu w źrenicach i z właściwym sobie energicznym giestem rzekł:
— Tylko trzeba będzie wszystko zaczynać znowu od początku!...

∗             ∗

...Jeżeli kiedy przebywaliście kraje, w których łaski klimatu łączą się z błogosławieństwami wybornéj uprawy, rośliny nienależące do osobliwych i najdrogocenniejszych gatunków, lecz zdrowe, kształtne, wyrosłe i pożyteczne, nie zachwycały was i trwogi o całość swą nie budziły. Mnóztwo ich tam było, a choćby jednę z nich przedwcześnie zniszczyła siekiera lub burza — niewiele szkody i żalu, bo zastąpiły-by ją wnet inne. Ale we mgle zimnéj, okrywającéj zaniedbane grunta, oko z radością spotyka drzewa proste i silne, liczy je troskliwie i drży o ich całość, bo gdyby zmarniały, widnokrąg przybrał-by postać rozpaczną i na ich miejscu próżne lub jadowite chwasty obrosły-by matkę-ziemię. Proste, silne i kształtne drzewa, choćby nie hesperyjskie, ale rodzime i pożywne owoce rodzące, w mgłach zimnych i na gruntach jałowością zagrożonych, posiadają cenę wielką. Gdy stoją, oko na nich spoczywa z nadzieją, bo spaść z nich może wiele nasion dobrych; gdy wiatr je zgina, ramiona rwą się ku ich podpieraniu; gdyby przepadły, żal byłby, o! jaki żal!... Nieprawdaż? — pytam was o to, wszystkie serca jeszcze żywe — nieprawdaż?







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Lubiłam.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.