Drobiazgi (Orzeszkowa)/Z pożogi (całość)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Z pożogi
Pochodzenie Drobiazgi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1892
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



Z POŻOGI.



(WSPOMNIENIA).




I.


Dom Batorego.


Miałam lat siedm, a siostra moja Klemunia, zaczynała rok dziesiąty. Czytywałyśmy już wiele. W domu naszym istniała tradycya czytania i pisania po macierzystym dziadku, który był jednym z tych, co spisywali ogromne i często ciekawe Silva rerum i po ojcu naszym, uczonym prawniku, a niegdyś prezesie jednéj z tutejszych lóż wolnomularskich. Księgozbiór ojca napełniał dwie wielkie i ciężkie szafy; szafka lekka, nieduża, ze zbiorem lekkiéj i nowéj literatury, zdobiła pokój naszéj matki. Pozwalano nam brać książki ztąd i zowąd, czytać, ile i co się nam podobało. Myślą i wyobraźnią wcześnie zaczęłyśmy błądzić w krainie przeszłości; umiałyśmy na pamięć pieśni Niemcewicza, żywoty wielkich ludzi czytywałyśmy razem we dwie, skurczone w kątku jakiegoś pokoju, z rozpalonemi czołami, co chwila w uniesieniu i zapale ściskając się za ręce. Kochałyśmy się bardzo. Klemunia miała zdolność do rysunku, rysowała więc i wycinała z papieru domy, drzewa, ludzkie i zwierzęce postacie, z których układałyśmy i ustawiałyśmy sobie różne historyczne miejsca i sceny, jako to: pałace i dwory królów, hetmanów, wojewodów, wjazdy poselstw do zagranicznych miast, orszaki ślubne i t. p. Raz, w ten sposób, upostaciowałyśmy przed sobą na stole, czy kobiercu, orszak weselny Zygmunta-Augusta i Barbary Zapolskiéj; innym razem było to rozstanie się Jadwigi z Wilhelmem, to znowu rozmowa Goworka z Leszkiem Białym. Razu jednego takeśmy sobie nabiły głowę historyą Karola Chodkiewicza, że o szaréj godzinie odegrałyśmy we dwoje scenę jego śmierci. Ja, czyjąś laskę ze sporym nagłówkiem w ręku trzymając, leżałam na sofie i cichym przerywanym głosem deklamując odpowiednie strofy Niemcewicza, tę hetmańską buławę oddawałam siostrze, która na tę chwilę była Lubomirskim. Gdy już umarłam, wstałam znowu, aby na środku bawialnego pokoju zwycięzcę z pod Chocima pogrzebać. I nietylko pogrzebałyśmy go, ale jeszcze drobnemi naszemi rękoma zaczęłyśmy wznosić mu pomnik. Zaczęłyśmy ściągać wszystkie poduszki z kanap, na nich ustawiać krzesła, na krzesłach składać różne szkatułki, graciki, zbierane z całego mieszkania. Nagle, subtelna ta budowla zachwiała się w swych podstawach, jedno krzesło upadło, pociągnęło za sobą inne, graciki rozsypały się z brzękiem szkła i metalu, do pokoju wbiegły babka i nauczycielka nasza i... kazały nam stanąć w dwóch przeciwległych kątach: Klemuni za fortepianem, mnie za kanapą. Kara ta trwała minut kilka, poczém kazano nam zasiąść do lekcyi... Otóż miałam lat siedm, a Klemunia zaczynała rok dziesiąty, kiedy babka nasza, wysoka i wysmukła kobieta, w czarnéj sukni podobnéj krojem do zakonnego habitu i w śnieżnym czepku na mleczno siwych włosach, rzekła nam dnia pewnego: „Pójdziemy na przechadzkę!“ Chowano nas bardzo miękko i niehygienicznie; na wsi biegałyśmy wiele i swobodnie, ale w mieście wywożono nas tylko na świeże powietrze; pieszo nie wychodziłyśmy prawie nigdy. Przechadzka była nam przyjemnością o tyle żywą o ile niepospolitą. Więc obok staruszki, żwawo jeszcze chodzącéj, dreptałyśmy śpiesznie i wesoło, gdy u końca Brygidzkiéj ulicy, babka rozkazała nam stanąć i wskazując na dużą, kilkopiętrową kamienicę powiedziała, że nazywa się ona domem Batorego. Stefan Batory! oho! był to nasz dobry znajomy i zajmował nas ogromnie. Jakto? On tu był, w tym domu mieszkał? A co on tu robił? Więc tu on umarł?

...................

Na wązkim chodniku, u stóp wspaniałego kościoła, stara kobieta w sukni do zakonnego habitu podobnéj stała długą chwilę, z obu stron trzymając w swych pomarszczonych dłoniach ręce małych wnuczek, które na wyścigi szczebiotały, zapytywały, drobnemi palcami wskazywały bramę domu, nad którą widać było jeszcze zarys wysokiego dachu dawnéj królewskiéj bramy i liczne okna, po których słońce, schylające się do zachodu, snuło złote sieci i zapalało szkarłatne pochodnie.

Dnia tego, o szaréj godzinie, Klemunia w roli Stefana Batorego, leżąca na sofie, umierała, a ja u jéj wezgłowia stojąc, byłam Janem Zamoyskim i płakałam tak, jak pewnie mężny i mądry kanclerz nie płakał nigdy. Nagrobka jużeśmy nie wznosiły i do kąta nam iść nie kazano. Tylko nazajutrz miałyśmy trochę kłopotu z Chapsalem i Noêlem. Klemunia nie potrafiła wyliczyć wszystkich nieforemnych słów francuzkich, a ja nie rozróżniałam dobrze końcówek du futur siple od końcówek du conditionnel présent. Pogrzeb Batorego zabrał nam wiele czasu i w głowach miałyśmy cały wysoki dom, noszący jego imię.

∗             ∗

Było to przed tygodniem. Jakże to już dawno, dawno, dawno, odkąd babka i siostra moja spoczęły w mogiłach! W mieście wicher i ogień szaleją, burzą, niszczą, w popiół zmieniają siedliska, a w rany serca ludzkie. Powietrze, pełne gryzącego dymu, rozpacznéj muzyki kościelnych dzwonów, krzyków i jęków ludzkich. Na starym obszerny[1] siennym rynku, piętrzą się góry sprzętów i tłomoków, tłoczy się ciżba zlękniona, śpiesząca, spłakana, ale ognia tu nie widać jeszcze. Może nie przyjdzie, może w drodze wstrzymają siłę tę, czy tego potwora. Mówi się tu o ogniu, jak o istocie żyjącéj: „czy on tu przyjdzie? czy już nadchodzi? czy go nie powstrzymają?“ Jeżeli przyjdzie.[2] trzeba będzie z temi już zdruzgotanem[3] dostatkami swemi uciekać przed nim daléj. — Dokąd? — Pod stopy bernardyńskiego kościoła, na obszerny podwórzec. — A jeżeli i tam dogoni? — Ha! to już chyba za Niemen, het, za wodę, w Boże pole, pod nagie niebo — nie, nie nagie, bo grubym czarnym dymem podszyte jak kirem! Nagle — okrzyk, zagłuszający dźwięki dzwonów i przenikliwe tony wojskowych trąb: Przyszedł! Oto już go widzimy! Nad nizkiemi dachami sienneg[4] rynku strzeliła świeca ogromna, jaskrawa, wiatr miotał nią na wsze strony, wzdymała się, rosła, buchała kłębami dymu... rozległ się huk podobny do armatniego strzału, potém drugi raz zagrzmiało przeciągle i strasznie... Mężczyzna jakiś w średnim wieku, w opaloném przez ogień ubraniu, z twarzą zczerniałą od dymu, przeskakując kufry, tłomoki i obalone stołki, śpiesznie koło mnie przebiegał.
Z całéj siły pochwyciłam go za ramię i, wskazując olbrzymią świecę, która już wiele innych roznieciła dokoła, zapytałam:
— Panie! co tam gore? co tam z takim łoskotem runęło?
Drżałam. Jego brwi ściągnęły się kurczowo nad oczyma, które w méj twarzy utopiły krótkie, ale głębokie spojrzenie.
— Dom Batorego! — odrzekł i pobiegł daléj...
Biedna, tak już dawno w grobie leżąca, siostro moja! na tym pogrzebie nie byłyśmy już razem!





II.


Tam na błoniu błyszczy kwiecie...


Byłam podówczas młodą, szczęśliwą, pełną nadziei, złudzeń i zapału. Ze wsi do miasta przyjeżdżałam czasem tylko, na krótko, ale w wolnych chwilach lubiłam zwiedzać, nie tyle ulice, ile uliczki i zakątki miejskie, które mnie pociągały mnóztwem oryginalnych, a często i malowniczych obrazków, różnorodnością swych mieszkańców, czémś nakształt nieprzeczytanéj jeszcze i zwolna odchylającéj się karty powszedniego życia ludzkiego. Wiedziałam, co i jak dzieje się w domach wysokich i ozdobnych; dziejów i wnętrz ścian ciasnych i nizkich nie znałam. Ciekawość wyobraźni łączyła się we mnie z serdecznym pociągiem ku głębiom, ku najtajniejszym głębiom morza społecznego.
Raz, okrążywszy miasto, po długiéj przechadzce nad spadzistym i w mnóztwo szczerb wyżłobionym brzegiem Niemna, weszłam na ulicę zwaną Podole. Nazwa ta, nie przynależy właściwie jednéj ulicy, lecz całéj części miasta, spływającéj zwolna po łagodnym spadzie wzgórza, od szczytu, na którym wznosi się gotycka strzelista wieża bernardyńskiego kościoła, aż ku ostatnim krawędzią piasków nadniemeńskich. Całe to miejsce, gdy się nań z góry spogląda, ma pozór warcabnicy, ułożonych z szarych, drewnianych domów różnéj wielkości i rozdzielających je, w zagony pokrajanych rozłożystemi drzewy zieleniejących ogrodów. Lecz środkiem tego miejsca, pełnego uliczek, zakątków, zawrotnych, wązkich przejść pomiędzy płotami, służących za przejścia dziedzińców, biegnie ulica prosta, szeroka, długa, przyozdobiona świetnym i wysokim łukiem arkady, nad którą przebiegają pociągi kolei żelaznéj. Do dziś, ulica ta zachowała postać taką, jaką miała podówczas, przed kilkunastu laty, gdy, zmęczona długą przechadzką, szłam zwolna wąziutkim jéj chodnikiem, z ciekawością i mimowolnym uśmiechem sympatyi przypatrując się jéj nizkim, schludnym domkom, a często i starym, wpółspróchniałym lecz zawsze czystym i w zieloności ogródków utopionym chatkom. Tu, w małém okienku kwitnie czerwona pelargonia lub mała miesięczna różyczka, widać, że pod niziutkim tym dachem garncarza, szewca albo murarza, żyje młodziutkie dziewczę na wydaniu. I prawda, bo oto z nad nizkiego płotu wychyliła się głowa dziewczęcia, z żółtym kwiatkiem w trochę rozczochranych włosach, a błysnąwszy ku mnie rumianym buziakiem i parą błękitnych oczu, oblała się rumieńcem, zachichotała i znikła. Gdzieindziéj, z-za ogrodzenia, widać jabłonie i grusze, niby mlecznym i różowym potokiem oblane powodzią kwiecia. Tam, z-za większych już nieco okien, ze ścian trochę wyższych wylatują na ulicę dźwięki stuletniego może bo bardzo ochrypłego fortepianu. Znać, że mieszkający tu pan majster, gorliwie już i starannie edukuje swą dziatwę. Chłopcy podrostki, bosi i w krótkich spencerkach, uganiają się z krzykiem po piasczystym środku ulicy; paru z pomiędzy nich, o furtkę w płocie oparci, z powagą o czémś rozprawiają; inny samotny jakiś, w obu dłoniach tuli gołębia o srebrnych skrzydłach i różowy dziobek jego, miłośnie do swych bladawych ust przybliża. Od widniejących pomiędzy domami brzegów Niemna, mieszczki w krótkich spódnicach i kolorowych chustach na głowach, z trudnością wspinają się po stromym wzgórzu, z wiadrami wody na ramionach. Idąc, rozprawiają głośno, wykrzyki ich są czasem ostre i kłótliwe, lecz śród nich odzywa się téż nieraz donośny serdeczny śmiech wesołości szczeréj i czystéj. Dokoła tych gospodyń i matek, uwijają się i pląsają dzieci różnego wieku, w toaletach bezwyjątkowo wielce zaniedbanych, krzykliwe, ruchliwe, wesołe jak samo dzieciństwo. Niejedna z tych drobnych istot potyka się o kamień albo bruzdę, wyżłobioną w twardym gruncie wzgórza, pada i nakształt piłki stacza się pod sam brzeg wody. Nie pociąga to za sobą następstw żadnych; uczucia matek i ciała dzieci nie są tu miękkie i rozpieszczone; wszyscy tu do wszystkiego, do stroméj góry i przerwy nieznoszącéj pracy, do ognia, wody i bólu przywykli.
Był to piękny i wiosenny wieczór. Cisza pogody spływała na cichą ulicę; z ogrodów płynęły rzeźwość rosy i zapachy kwitnących drzew; w oknach tu i owdzie błyskały płomyki ognisk. Przeciwległym chodnikiem szedł śpiesznie znany mi trochę majster murarski. Czy nie jego to córka uczy się w tym porządnym domku grać na fortepianie? bo i on sam oto ma na sobie wcale porządny tużurek, a na piersi mu błyska pozłacany, może i złoty łańcuch od zegarka. Uchylając czapki, pozdrowił mię uprzejmie; za nim z wielkim stukiem grubych butów postępowała, może po dzienną zapłatę idąc, gromadka czeladników, robotników w długich od szyi do stóp płóciennych fartuchach. Za przykładem przewodnika swego, uchylili téż zlekka swych, wapnem ubielonych czapek.
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór!
Samotne, bladawe chłopię, trochę jękliwym, miłośnym głosem przemawiało do swego gołębia. — Lulu! Lulusiu! Mieszczka z wiadrami na ramionach, przeszła mi drogę. — Dobry wieczór!
Nagle, w ciszę tę i pogodę, w te dźwięki życzliwe ziemi i ludziom, wmieszał się zdala przypływający krzyk pieśni żołnierskiéj. W długim, na żółto pomalowanym gmachu wojskowych koszar, wznoszącym się wśród sąsiedniéj ulicy wysoko po nad nizkiemi domkami Podola kilkaset głosów buchnęło w wieczorną pogodę huczną, szumną, skoczną i niesforną, hulaszczą i wojowniczą pieśnią. Z drugiego końca ulicy, z-za arkady napełniającéj się cieniem, dał się słyszéć śpiew inny; piękny, czysty, basowy głos męzki, w głębi jakiegoś dziedzińca, czy ogrodu, zawiódł tam donośnie starą piosenkę:

„Za Niemen tam precz,
Ach, pocóż za Niemen?
Czy kraj tam piękniejszy,
Kwiecistsza tam błoń...


W tém miejscu, z głosem męzkim złączył się głos kobiecy, mniéj od męzkiego piękny i silny: jednakże młody i czysty. We dwoje śpiewali daléj:

Czy dziewy kraśniejsze,
Że tak spieśzysz[5] doń?...“


Stanęłam u otynkowanego ogrodzenia, tuż przy domku malutkim, którego dwa okienka ziemi wprawdzie dotykały i słuchałam piosenki śpiewanéj we dwoje, żałując, że jéj słuchać nie mogłam tak, jak chciałam, bo z jednéj strony, powietrze coraz huczniéj rozbrzmiewało chóralnym śpiewem żołnierzy, z drugiéj strony, w końcu ulicy, przy żółto błyskających oknach małego szynku, wszczął się hałas pijanéj i zawziętéj kłótni.

Ale za białém ogrodzeniem kwitły drzewa, rosa wieczorna padała na trawę, a dwoje ludzi po chwilowéj przerwie śpiewało znowu:

Tam na błoniu błyszczy kwiecie,
Stoi ułan na pikiecie...


Cicho, ostrożnie, uchyliłam furtkę w ogrodzeniu i za wązkim, malutkim dziedzińcem, zobaczyłam gęsty zielony ogród. W ogrodzie, u skraju zagonów, zieleniejących się warzywem, pod wielkim starym krzakiem bzu, wpółleżał w trawie mężczyzna, wyglądający na lat trzydzieści kilka! Silny, barczysty, miał gęstą śniadą czuprynę, energicznie zakreślone rysy i śniadą od ogorzenia cerę. Tylko co snadź powrócił od pracy i spożył wieczerzę, bo wypróżniona po zsiadłém mleku misa, ze sterczącą w niéj łyżką drewnianą, stała przy nim na ziemi. Obok niego, pochylona nieco nad zagonem, siedziała kobieta młoda jeszcze i dość ładna, z rysami delikatnemi, a grubemi, cienkiemi rękoma, któremi wyrywała dzikie zielsko z gęstwiny marchwi i buraków. W pobliżu tych dwojga ludzi, trzyletnia dziewczynka, w grubéj koszuli, obejmowała szyję sporego żółtego kundla.
— Żółtas na! Żółtas jedz! ciuciu! ciuciu! ciuciulku! szczebiotało dziecko. Ojciec śpiewał:

A dziewczyna jak malina...


Matka syknęła zcicha, snadź pokrzywa ją ukłóła mocno w palce; jednak, z nad zagona, przeciągle zawtórował męzki bas:

Niesie koszyk róż...


Cicho, cichutko zamknęłam furtkę. Ulica była już prawie pustą. Obok mnie przechodziła kobieta praczka, jak wnosić było można po zawiniętych do łokci rękawach i węźle bielizny, dźwiganym na plecach.
— Moja pani, kto mieszka w tym domu?
Stanęła, podniosła na mnie spłowiałe i zmęczone oczy, uśmiechnęła się gapiowato lecz łagodnie.
— A kto tu ma mieszkać? Wiadomo, Jan Czerniawski.
— Któż to taki, ten Jan Czerniawski?
— A kto ma być? Wiadomo murarz. Czy pani ma do niego jaki interes?
Interes! miałam do niego jeden z najważniejszych interesów całego mego życia! Chciałam wiedziéć jak żyje, co myśli i czuje człowiek, mieszkający w malutkiéj chatce, któréj okienka dotykały niemal ziemi...
Ulica była prawie pustą i zupełnie cichą. Wysoko nad nią, z wielkiego gmachu koszar wojskowych, szumiała i szalała huczna, hulaszcza, skocznemi i jękliwemi nuty zanosząca się pieśń żołnierzy. Z innéj strony, zdaleka, szynk hałasował pijanym śmiechem i kłótnią.
Za białém ogrodzeniem, w zieloném ogrodzie, dziecko zaśmiało się srebrzyście, pies zaszczekał, zcicha zaszumiały kwitnące drzewa.

Stój, poczekaj moja duszko,
Zkąd drobniutką strzyżesz nóżką...


Matka wołała na dziecko:
— Marylko! Marylko! Marylko!,..

∗             ∗

Lata jak paciorki przesunęły się po nici, częściéj czarnéj, niżeli różowéj! Doświadczenia i widoki życia rozwiały bez śladu moje dawne urojenia o ziemskich sielankach i rajach; więcéj widziałam kałuż, niż strumieni, gliny, niż kryształu, kamieni, niż kwiatów. Są klimaty, które w sposób szczególny dusze ludzkie poddają metamorfozie i topią skrzydła Ikarów. Jakże daleko, daleko za mną pozostał ten wieczór wiosenny, kiedym z pogodą w duszy, a upałem w sercu zwiedzała ciche Podole! I jakże niepodobnemi z sobą bywają różne momenta życia. Przyszedł moment taki, nie w wieczór, ale już w pewien ranek wiosenny, gdy z przeraźliwym blaskiem i dławiącym dymem pożogi, wzbił się ku niebu z kruszących się ścian mego miasta, „krzyk trwogi i rozpaczy wielu tysięcy ludzi”. Chata moja stała w ogrodach, daleko od pierwotnego źródła pożaru; przez czas jakiś można było mniemać, że żywioł niszczący dosięgnąć jéj nie zdoła. Ale już o południu, przyjaciele i życzliwi, przybiegli z wołaniem; „idzie tu! już idzie! i przyjdzie niezawodnie, ratuj, co możesz!“ Tak, szedł istotnie i niezawodnie przybyć musiał. Zielony mój dziedziniec już był szarym od dymu, w którym wiły się i przelatywały złote roje iskier; stare wysokie klony moje, wicher rwał w różne kierunki; z za kilku sąsiednich domów, widać było chwiejącą się w powietrzu, szeroką, ognistą chorągiew... Ratować! Obejrzałam się dokoła. Chata niezbyt mała, a tak różnych różności pełna, że w żadnym kącie już-by chyba jednego gracika, na żadnym stole i w żadnéj szafie żadnéj książki zmieścić nie można. Wozów i koni, dnia tego za żadną cenę dostarczyć sobie niepodobna. Iluż trzeba ludzkich grzbietów, aby na sobie dźwignęły to wszystko, książki szczególniéj; mnóztwo książek bardzo ciężkich a jak drogich, ten tylko powié, kto smutne swe serce orzeźwiał kiedy w pracy umysłu, kto umié kochać to, czego na cielesne swe oczy nie widzi i tych, których nie zna, a przecież tak z blizka, tak serdecznie zna... Najlepszy z przyjaciół moich przywiódł mi kilku silnych i uczciwych chłopów; brali i wynosili z domu, co mogli, ale przedmioty najcięższe... nadewszystko książki, biurka moje... Powiodłam po nich okiem. Żegnajcie, żegnajcie! po was, zarówno jak i po tych ścianach, śród których tyle, tyle przeżyłam: za pół godziny pozostanie garść popiołu.
Wtém drzwi szklane, które co chwila roztwierane na oścież i przez szalony wicher zamykane z trzaskiem i przeraźliwym dźwiękiem rozbijanych szyb, rozwarły się znowu, przed wchodzącą gromadą ludzi. Było ich dziesięciu, wysokich, silnych, z podniesionemi głowami i ramionami, już wyciągającemi się do pracy; na czele ich szedł człowiek barczysty, z twarzą śmiałą i energiczną, z kruczą, gęstą, a na pół już osiwiałą czupryną, z płomieniem zapału w oczach.
— Kto panowie jesteście?
— Murarze z Podola.
— Kto was tu przyprowadził?
— Jan Czerniawski.
Jakże się zmienił! I po nim snadź życie to nie spływało, jak po kamieniu woda. Osiwiał, plecy miał od dźwiganych cegieł przygarbione nieco, na śniadém czole tyle zmarszczek, ile zapewne przez lat kilkanaście, od owego dawnego wiosennego wieczora, przeniósł smutków i trosk.
— Nic to! Héj, chłopcy! Na plecy wory te i węzły! Do téj szafy dwóch wystarczy, ten stół, sam jeden, kochanku, podźwignąć musisz! Żwawo! Ostrożnie! Na sienny rynek! tam jeszcze ognia niéma! Wracać prędko, galopem, a jednego do pilnowania zostawiać! Ej, żwawo! żwawo! nie jeden tylko ten dom w nieszczęściu!
I widać było, że nie w jednym już domu czynili to co tutaj; widać to było z osmalonych przez ogień ich ubrań i strumieni potu, lejących się po twarzach czarnych od dymu. Jeden mniéj silny, czy więcéj zmęczony, mocował się z ciężkim worem, chcąc go sobie na plecy zarzucić i nie podoławszy zadaniu zaklął i ciężar na ziemię opuścił. Lecz wódz przyskoczył.
— Wstyd! młody a niedołęga! — Pochwycił kilkopudowe brzemię i w mgnieniu oka obarczył niém swe plecy. Niemłody, nie był tak silnym, jakim się chciał okazać, bo mimowolne stęknięcie wydobyło się z jego piersi, krwisty rumieniec trysnął na czoło, górna część ciała przygięła się prawie do ziemi. Nic to, zgarbiony strasznie, biegł, nie szedł ze swym ciężarem, zdyszaną piersią wołając gromko: — Za mną, chłopcy! Żwawo! Galopem!
Na dziedziniec wpadł chłopak rozczochrany, spłakany, krzyczący.
— Ratujcie ludzie! tu tylu jest ludzi! Pali się u Mikołajowéj, wszystko spali się... Stara z dziewczyną nic nie udźwignie...
Czerniawski stanął jak wryty i ręce załamał.
— Oj, biednaż kobieta, biedna!
Biedną była istotnie ta wzywająca ratunku Mikołajowa: wdowa po kucharzu, restauratorka na małą skalę; całe jéj bogactwo — rądle kotły i wory z zapasami surowéj żywności, same rzeczy ciężkie. Namyślał się kilka sekund.
— Héj chłopcy, sześciu za mną do Mikołajowéj! Czterech niech tu zostanie, tu już potrzeba mniejsza... rybacy przyszli!
Istotnie, przyszli do mnie także rybacy, szewcy i dorożkarze lub ich synowie. Czerniawski z częścią swoich tam pobiegł, gdzie jeszcze nie było nikogo.
Przez cały ten dzień piekielny, w kłębach dymu, upale ognia i chmurach kurzawy, widywałam go często tu i tam noszącego ogromne ciężary, wdzierającego się na płonące już strychy, odganiającego złodziei od stosów rozrzuconych i połamanych rupieci, a w powietrzu huczącém szalonemi rozpędami wichru, ludzkiemi wrzaskami, wojskowem[6] sygnałami i kościelnemi dzwony, do ucha mego przedzierał się głos ze zdyszanéj wychodzący piersi, lecz raźny i rozkazujący.
— Héj, chłopcy, za mną, żwawo! galopem!
Z pod czoła zmiętego w tysiąc zmarszczek i siwiejącéj czupryny, oczy jego świeciły płomieniem zapału.

∗             ∗

Nazajutrz, po tym dniu boleści i zagłady, o dość wczesnéj rannéj godzinie, powiedziano mi, że z murarzem Czerniawskim stała się rzecz straszna. Posłałam tam natychmiast mego lekarza. W godzinę potém, z dłońmi przyciśniętemi do czoła, słuchałam o czterech złamanych żebrach i nadwyrężeniu płuc tak silném, że w tym wieku... kto wié... czy uleczalném? Do czwartéj godziny w nocy paliło się miasto. Około trzeciéj nie miał już komu ratować mienia; zachciało mu się gasić ogień. Prosta historya: wdrapał się kędyś, na jakąś znaczną wysokość, stracił równowagę i, upadając, piersią i bokiem uderzył o jakiś twardy i kanciasty przedmiot.

Przed wieczorem wchodziłam na mały, wązki dziedziniec domku, którego okna prawie dotykają ziemi — i widziałam ten sam zielony ogródek, na którym przed laty ukradkiem patrzałam. W pamięci mi zaśpiewało:

Tam na błoniu błyszczy kwiecie,
Stoi ułan na pikiecie...


Na spotkanie moje wyszła kobieta z rysami delikatnemi, lecz strasznie zwiędłemi od pracy i choroby, wysoka, chuda, zaledwie mogąca utrzymać się na nogach. Łzy rzęsiste ciekły ze spłowiałych jéj oczu, na wklęsłe i żółte policzki...

A dziewczyna jak malina
Niesie koszyk róż!..,


Na zewnętrznéj ścianie domku kilka klatek, w których świergocą szczygły i gile. To czternastoletni Kazio, drugie ich po Marylce dziecko, ze sztuką wielką umié łowić te ptaki i tak je lubi, że ot, wprost, przepada za niemi! Chłopak żywy jak iskra, z rumianą twarzą i lnianemi włosy, wybiega za matką z domku, ale zmieszany widokiem osoby obcéj, chowa się wnet do jego wnętrza. Pies kundel już nie żółty, jak przed laty, ale biały w czarne plamy, szczeka na mnie trochę. Dwie małe dziewczynki wybiegają w celu poskromienia jego wojowniczych zapałów. Jedna, słuszniejsza, jak brat rumiana i żwawa, druga z twarzyczką i ruchami, przypominającemi więdnący w pąku kwiat. Ale po chwili, cała rodzina, wraz ze mną i kundlem, Żuczkiem, otacza łoże chorego, ubogie łoże, w izbie ubogiéj i nieobszernéj, któréj, połowę zapełniają gospodarskie naczynia i murarskie narzędzia, a drugą połowę wielki piec z rozwiewnym niewielkim ogniem.
Gdy, stając u jego wezgłowia, pozdrowiłem[7] go z cicha i prawie nieśmiało, oczy jego, głęboko wklęsłe, śród białéj jak chusta twarzy, utkwiły we mnie długie spojrzenie. Poruszył ustami i tonem zapytania przemówił:
— Cóż tam... dzieje się... z tymi biednymi ludźmi?
Ale żona, kobieta, matka czworga dzieci, nie o ludziach w téj chwili myślała. Wybuchnęła pytaniem, co stanie się teraz z jéj rodziną. Ona chorą jest i ledwie trzyma się na nogach; jedyna dorosła córka, wszystko za nią robić musi w chacie, chłopiec nic nie zarobi jeszcze, a te maleństwa... Wszyscy żyli z pracy ojca, tylko z jego pracy... a teraz... doktor powiada wprawdzie, że żyć on będzie, ale o pracowaniu niechaj ani myśli przez cały ten rok, a może i dłużéj... a może i na zawsze! Czy poumierają z głodu? Sześć osób... Nie wyrzucała mężowi nic, o nie! robił to, co uczciwy człowiek robić był powinien, tylko spracowane swe, wychudłe dłonie załamywała tak, że aż w stawach trzeszczały, a w spłakanych jéj oczach malowały się trwoga i żal bez granic. Marylka, wysmukła i zgrabna dziewczyna, z drewnianą łyżką w ręku stała przed ogniem nieruchoma, jak posąg; Kazio, z szarym kotem w objęciu, tulił się do najciemniejszego kąta, dwie małe dziewczynki, przysiadłszy na ziemi, szlochały zcicha, matczynym fartuchem ocierając oczy.
Stałam naprzeciw chorego i kiedym się weń wpatrywała, cała dusza moja zbiegła mi do oczu. Słuchał skarg żony i szlochania dzieci, w milczeniu. Na pomarszczone, rozstrojone jego czoło spadła głęboka zaduma, blade usta pod bujnym wąsem drgnęły, zapadłe oczy napełniły się smutkiem cichym, ale bezdennym. Milczał. Wspomnienia moje śpiewały:

Stój poczekaj moja duszko
Gdzie drobniutką strzyżesz nóżką...


Kobieta pochyliła się i troskliwie, ostrożnie podniosła w górę, usuwającą mu się z pod głowy poduszkę. Kilka jéj łez kroplistych spadło w siwiejącą gęstwinę jego włosów...

Jam z téj chatki, rwałam kwiatki
I powracam już...


Nakoniec, spojrzenie jego zwróciło się na twarz żony, a usta zarysowały żartobliwy prawie uśmiech. Pocieszająco, pieszczotliwie przesunął dłoń po jéj ręku i zcicha przemówił:

„Z rana ci wianek uplotę,
Na obiad dam szmer strumyka,
Na wieczerzę... śpiew słowika...“


Straszne, chorą pierś rozedrzéć zda się mogące westchnienie, przerwało mu żartobliwą mowę. Zaniósł się kaszlem. Ból wyrwał mu z piersi parę mimowolnych jęków. Po kilku jednak minutach rzekł znowu do żony: — Chciałem cię trochę rozśmieszyć, bo tak desperujesz... A potém zwracając się do mnie:

— Co tam dzieje się z tymi biednymi ludźmi?
O, nieznany i maluczki! iluż wielkich tego świata pozazdrościć-by mogło wielkości twéj duszy!...





III.


Wazon aurykli.


Znowu wracam do ciebie czarnooka i blada twarzyczko siostry mojéj. Zgasłaś wcześnie, a teraz, gdy po cmentarzu miejsc znikłych chodzę i słucham szeptu wspomnień dalekich, dalekich, nie mam do kogo powiedziéć: pamiętasz?
Pamiętam, że było to w dzień Nowego Roku. Byłyśmy bardzo wesołe, bo ubrano nas w nowe sukienki różowe, i przeciw zwyczajowi od zwierciadła nie odpędzano, gdyśmy przed niém przez dobry kwadrans wykręcały się i skakały jak frygi. Niewiele po południu, wraz z matką naszą siedziałyśmy przy śniadaniu, gdy nagle widelce z rąk nam wypadły, okrzyki zachwycenia z ust się wyrwały i... zerwałyśmy się z krzeseł naszych, biegnąc ku drzwiom, nakształt ptaków lecących ku słońcu. We drzwiach stanął nasz ojczym i, śmiejąc się, wzniósł nieco w górę sporéj wielkości cukrowy wazon aurykli. Wazon był z czekolady, kwiaty i liście z zabarwionego cukru, ale tak kunsztownie wykonane, że wtedy przynajmniéj przysiądz mogłybyśmy na naszę najpiękniejszą lalkę, albo najulubieńszą książkę, że były to aurykle prawdziwe, żywe, tylko co rozkwitłe. Ojczym nasz, to śliczne cacko postawił na stole, mówiąc: — Dla was dzieci na gwiazdkę!
Jakto, aurykle te do nas należéć miały! Nasza to więc własność! O, radości! Do śniadania nikt-by nas już napędzić nie zdołał, lecz nikt i nie napędzał. Babka nasza wróciła z kościoła, przyszło paru przyjaciół domu i wszyscy bawili się radością naszą. Z rąk do rąk podawałyśmy sobie śliczny wazonik, wąchałyśmy kwiaty cukrowe, szukałyśmy miejsca, na którém, według naszego zdania, wyglądać-by mogły najświetniéj. Koniecznie starałyśmy się o to, aby każdemu wchodzącemu do mieszkania, aurykle nasze odrazu rzucały się w oczy. W tym celu pomieściłyśmy je na stole, stojącym przed kanapą, z którego to miejsca sromotnie zdjąć nam je rozkazano. Dziwiłyśmy się bardzo gustowi starszych, którzy cukrowych kwiatów na najwidoczniejszém miejscu bawialnego pokoju nie tolerowali, ale posłuszne i nieco obrażone, zaniosłyśmy je do swojéj sypialni i postawiły na oknie, tuż przed stołem, przy którym odbywały się lekcye. Przepadając za czekoladą, doświadczyłam wprawdzie parę razy żywéj pokusy ugryzienia malutkiego choćby kawałeczka z ładnie wyzębionego brzegu wazonika, ale wnet myśl tę odrzuciłam daleko, jako zawstydzającą, niemal świętokradzką. Klemunia, o trzy lata prawie ode mnie starsza, stawiając wazonik na oknie, rzekła:
— Jutro, kiedy przy lekcyi przyjdzie do téj obrzydliwéj syntaxy, będę sobie patrzała na te liliowe kwiatki!
W ciągu tego dnia wesołego usłyszałyśmy matkę naszę, zapytującą męża:
— Gdzie dostałeś taki ładny, cukrowy wazonik?
Ojczym nasz odpowiedział:
— U Kantlera.
Oddawna już to nazwisko nie było nam całkiem nieznane. Wyczytałyśmy je już nieraz na papierowych woreczkach i pudełkach, w których krewni i przyjaciele domu przynosili nam cukierki; widziałyśmy je także na szyldzie cukierni, znajdującéj się pod balkonem staréj i wysokiéj kamienicy, pod balkonem także bardzo zajmującym, bo podtrzymywanym przez dwie z kamienia wyrzeźbione syreny. Te syreny, jak wiadomo, wpół kobiety a wpół ryby, górną część ciała miały pomalowaną na różowo, a dolną na zielono. Na zgiętych ich ramionach wspierał się balkon z żelazném ogrodzeniem, a pod balkonem, wystawą z żywych i cukrowych kwiatów, z ciast i cukierków, jaśniała cukiernia Kantlera. Widziałyśmy więc już nieco i wprzódy o miejscu i człowieku, ale od czasu wazonika aurykli, miejsce i człowiek przybrały dla nas znaczenie pełne uroku, zaciekawiające, pociągające, prawie tajemnicze. O tém miejscu roiłyśmy sobie dziwne dziwy, wyobrażając sobie, że jest pełném najpiękniejszych wazonów z najpiękniejszemi kwiatami — i może jeszcze takich fontan cukrowych, jak te któreśmy parę razy oglądały z zachwyceniem, na wielkanocnych babach. Tylko, że te fontanny pewnie daleko wyższe, wyższe, aż pod sufit może wysokie. Dla twórcy naszego wazonika i tych innych cudownych rzeczy wyimaginowanych; czułyśmy żywą sympatyą, a jeszcze większą ochotę zobaczenia go kiedykolwiek. Jak on może wyglądać ten cukiernik? W ogólności, ludzi tego gatunku, do jakiego należą cukiernicy, widywałyśmy niewielu, i to zwiększało naszę ciekawość. I jeszcze owe syreny! Pójść pod ów balkon, przypatrzeć się tym syrenom, i choć raz wejść do cukierni Kantlera, stało się na pewien czas naszém marzeniem. Raz w czasie przejażdżki, zrobiłyśmy nieśmiałą propozycyę, czy nie można-by spełnić tych naszych chęci, ale towarzysząca nam starsza osoba odpowiedziała przecząco, dodając, że kobietom nie wypada wchodzić do cukierni. Dwie małe kobietki, wożone szybko od syren i Kantlera zasmuciły się tém trochę, i potém już, wiedząc dobrze, czego się trzymać mają, nie kobiet, ale mężczyzn bliżéj znajomych zapytywały nieraz:
— Czy pan był kiedy u Kantlera?
Zresztą, wszystko to długo nie trwało. Przybyły nowe zabawki i nowe dla wyobraźni dziecięcych przedmioty zajęcia. Ale, przez czas jakiś, wazonik aurykli był pociechą naszą w niejedném trudném przejściu życia. Kiedy Klemunią syntaxa francuzka, a mnie kojugacye niemieckie — dwa przedmioty jednostajnie nas dławiące, bardzo już zmęczyły, podnosiłyśmy oczy na nasze liliowe kwiatki, i uśmiech prostował skurczone przez nudę linie naszych ust.

∗             ∗

Przyszedł czas, z którym opinia prowincyonalnego miasta, po długich wahaniach się i zwłokach, uznała jednak tę wszechświatową prawdę, że do cukierni kobietom wchodzić wypada. Z innéj strony, dla mnie także przyszedł czas nieoglądania się na wszystkie opinie prowincjonalnego miasta. Wtedy poznałam Kantlera i ten jego przybytek, z którego na moje dziecięce lata biły strumienie uciech. Był to przybytek taki, do jakiego najsurowszéj nawet z westalek rzymskich wejść-by wypadało. Gospodarz jego wyglądał wcale inaczéj, niżeśmy to sobie w dziecięcych naszych rojeniach wyobrażały. Ojciec jego przybył tu niegdyś z Czech i ztąd brzmienie takie tego nazwiska; ale on sam urodził się w tém mieście, a firma jego, w czasie gdym z nią zabrała znajomość osobistą, liczyła lat czterdzieści. Sześćdziesiąt kilka lat życia i czterdzieści pracy, gęstą siwizną przysypały włosy, i w grube fałdy wygięły czoło tego twórcy cukrowych arcydzieł. Wysoki, gruby, ciężki, twarz miał głęboko śniadą, oczy nieco posępne, i łagodny, dobroduszny uśmiech pod siwiejącym ogromnym wąsem. Chodził powoli, ciężko i mówił zazwyczaj mało, rozgadując się tylko z tymi, którzy posiadali szczególne jego względy. Pomimo téj pozornéj ociężałości i małomówności gospodarza tego miejsca, wrzał w niém wielki ruch gospodarskiéj i przemysłowéj pracy. Gospodyni, dużo od męża swego młodsza a jakby umyślnie dla kontrastu z nim dobrana, bo o tyle cienka, ruchliwa i gadatliwa, o ile on był grubym, ciężkim i milczącym, krzątała się nieustannie po cukierni i tuż za nią znajdującém się swém mieszkaniu, sprzątając, czyszcząc, rozmawiając, opowiadając, zabierając z gośćmi blizką i nieraz serdeczną znajomość. Obcéj służby tam nie było, bo trzéj synowie gospodarstwa, pacholęta wysmukłe i z rumianemi twarzami, dopomagali rodzicom w cukierni i w kuchni, z któréj wciąż pod przewodnictwem gospodyni przynoszono najrozmaitsze i z wielkiém staraniem wykonywane wyroby. Gospodarz stał za bufetem i milczącemi giestami albo krótkiemi słowy dyrygował wszystkiém. Była cała jedna kategorya gości, któréj nie lubił, i gdy nikogo więcéj prócz jéj okazów nie było, zasiadał za bufetem, plecami prawie ku nim żwrócony[8] i zagłębiał się cały w czytaniu gazety. Ale gdy przychodzili tacy, dla których miał sympatyą, wstawał, z lekka na powitanie skłaniał swą dużą, ciężką głowę i uśmiech pełen dziwnéj dobroci rozjaśniał tę twarz wielką, śniadą, pomarszczoną i posępną. Duch najczystszego patryarchalizmu panował w tym zakładzie, obsługiwanym przez ojca, matkę i trzech synów, strzeżonym pilnie od wszelkiéj reklamy i wszystkiego tego... dla czego-by kobietom wchodzić doń nie wypadało. W pierwszym pokoju pito kawę i czekoladę, w drugim grano w bilard, a ztamtąd już, przez drzwi osłonięte firanką, która-by mogła być umieszczoną w gabinecie starożytności grodzieńskich, dochodziły wszystkie gospodarskie rozmowy i gwary, dźwięki gam, wygrywanych na starym fortepianie przez małą córkę domu, a gdy urodził się syn jeszcze jeden, to płaczliwe krzyki tego niemowlęcia, na którego wspomnienie ojciec czynił ręką giest niedbały, a posępne swe oczy rozjaśniał na chwilę rodzajem tryumfującéj radości; matka zaś z uśmiechem szczęścia na chudéj i delikatnéj twarzy mawiała: — „Ot, jeszcze państwo zajmują się tym malcem! Kłopot z nim tylko i nic więcéj!“ — Widać jednak było wyraźnie, że przyjście na świat tego Benjaminka wesoły promień rzuciło w nadeszły już wieczór ich życia.
Wszystko to było wielce patryarchalném, cnotliwém, wzorowem, ale trwać długo nie mogło. Zmieniają się czasy, obyczaje i potrzeby ludzkie. W mieście powstały dwie cukiernie, które daleko zręczniéj od téj, umiały zgromadzić i wabić prowincyonalną publiczność. Powstały inowacye różne, jako to: pokoiki osobne dla gry kartowéj, estrady, na których ukazywały się i popisywały sprowadzane z różnych stron szansonistki i t. d. Kantlera starzy znajomi jego zapytywali, dla czego choć w części nie stosuje się do nowych wymagań publiczności, ale on zacofanym był i z tym mianowicie kierunkiem ducha czasu pogodzić się nie mógł. Zapytywany, z groźnym marsem na wielkiém swém czole i posępniéjszem niż kiedy wejrzeniem, odpowiadał:
— Ja do tego, panie dobrodzieju, niezdatny, bo to jest z przeproszeniem, paskudztwo!
Żona z żywości charakteru aż spluwała, słysząc o tém wszystkiém i, machając swemi chudemi rękoma, wołała:
— Żebym ja na to w swoim domu pozwoliła... a niedoczekanie ich!
Uwzięli się, i nietylko, że nie urządzili pokoików i estrady, ale jeszcze zdjęli z bufetu swego wódki i likiery. Kiedy wchodzący gość, mianowicie z kategoryi nielubianych, żądał wódki albo likieru, gospodarz, odrywając wzrok od gazety, grubym swym głosem odpowiadał krótko:
— Niéma wódki. Tu nie szynk, ale cukiernia...
Przed znajomymi i lubianymi tłómaczył się nieco obszerniéj.
— Dawniéj — powiadał — można było, czemu-by niemożna? Ale teraz — nie; cukierków nie jedzą, czekolady nie piją, tylko im wódki dawaj! A inny, panie dobrodzieju, to spije się jeszcze i legnie tu na kanapie, z przeproszeniem, jak świnia!
Widocznie, zepsucie czasu ciężyło mu na sercu i w niczém dopomagać mu nie chciał. Ale to zacofanie zakładowi na dobre nie wychodziło. Mijały czasem długie godziny, w których cukiernia była zupełnie pustą; paru starych emerytów flegmatycznie popychało kule bilardowe, ten i ów zaszedł i coś kupił; więcéj nic. Cisza i dochodzące z mieszkania gospodarzy głosy rodzinnego życia. Zaczynający dorastać chłopcy nic już prawie do roboty nie mieli; właściciel zakładu ze stoickim spokojem, po dniach całych za bufetem siedząc, czytywał gazety, żona jego wyrzekała, że niéma nad czém pracować, i że, gdyby tak... co innego obmyśléć. Obmyślili. Raz, kiedym z paru przyjaciół zaszła nie do cukierni, ale do prywatnego ich mieszkania, obwieścili nam oboje, że zwijają swój zakład, a za kapitalik uzbierany w ciągu kilkudziesięcioletniéj pracy, kupują dwa domy. Kapitalik ten niezupełnie im wystarczał, trochę więc groszy dopożyczyli i kupują te dwa domy, co to państwo wiedzą, na Piaskowéj ulicy, z weneckiemi oknami i dużym ogrodem. Najstarszego syna wysyłają na naukę do piwowara, dwaj młodsi terminować będą w największéj z miejskich piekarni; ten oto Benjaminek najmłodszy zostanie przy nich, bo córka w przeszłym już roku, dzięki Bogu, za mąż wyszła. Z pomocą krewnego swego ogrodnika, urządzą ogród swój w ten sposób, że im jakieś dochody przynosić będzie. Nad dochodem pracować jeszcze mogą. Dochodami z dwóch domów prędko dług zaciągnięty spłacą. Odpoczną sobie. Swobodnie odetchną pod własnym dachem, na własnym kęsie gruntu, który po ich śmierci przyda się synom, i, o jak jeszcze! przyda się pewnie, szczególniéj temu małemu Beniaminkowi, który te raz[9] ma lat siedm, a którego ojciec najpewniéj już dorosłym nie zobaczy. Siedmdziesiątkę już przeszedł, matka pięćdziesiąt lat liczy sobie zaledwie, ale te lata w ciężkiéj pracy spędziła... Kto wié tedy, ile jeszcze wieku zostało. Ale ostatki życia spędzą sobie wygodnie i błogo, umrą spokojni o byt i wychowanie najmłodszego dziecka...
Cieszyli się tak, że chuda twarz kobiety oblała się prawie gorączkowym rumieńcem, a posępne zwykle źrenice starca, z pod opadających na powieki gęstych brwi siwych, jaśniały, zda się, odrodzoną młodością. Na krzesłach i stołkach leżały, do przenosin przygotowane, stosy świeżo upranéj, rozmarynem i miętą pachnącéj bielizny; na oknie, czystym szafirem barwił się bukiet bławatków; chłopcy, w białych fartuchach zwijali się około pakowania odzieży i sprzętów. Przenosiny! przenosiny z cukierni staruszki do własnych, nowych, zielonych ogrodem otoczonych domów! Stary, gruby, ciężki człowiek, w szarym surducie i ze śniadą twarzą, promieniejącą w téj chwili szczęściem, na tacy podawał nam lody. Nie prosiłyśmy o nie. Sam po raz ostatni chciał uczęstować gości, należących do kategoryi lubianych. Nie stąpał tak ciężko jak zwykle, owszem, przystąpił do nas prawie z podskokiem, i dziwnie giętkim, niemal fertycznym był ukłon grubéj jego postaci, gdy z najdobroduszniejszym ze swych uśmiechów, rzekł do nas: — Niech państwo będą łaskawi jeszcze raz pokosztować moich lodów... a może kiedy będę miał honor... może kiedy będę miał przyjemność... no, może tam kiedy przyjdziecie zobaczyć moje domki...
Znałam was dobrze domki stojące u brzegu cichéj Piaskowéj ulicy! Ładnie spoglądałyście na świat swemi dużemi weneckiemi oknami, i ładny, duży zielony ogród otaczał ściany wasze nie rozległe, lecz nowe jeszcze, jędrne i proste! Mijałam was nieraz w dniach szczęścia i smutku, z radością w duszy, lub z raną piekącą w sercu, a zawsze uśmiechałyście się do mnie wiejącą od was świeżością i ciszą!


∗             ∗

Po tym okropnym dniu grozy i nieszczęścia, gdzie się podziała rodzina Kantlerów? Rozsypka była ogólną; przez dni kilka ludzie szukali się wzajemnie, błądząc po zgliszczach, koszarach, piwnicach, na pustyni wśród tłumu wołając swoich. Nakoniec powiedziano mi, że rodzina, o którą się dopytuję, mieszka w swoim domu. Jakże to być mogło? Ulica Piaskowa spłonęła przecież od końca do końca. Jednak, było to prawdą; mieszkali w piwnicy swego domu. O szaréj godzinie, znalazłam ich siedzących na gruzach; ją, ze splecionemi dokoła kolan rękoma, spoglądąjącą na spalony ogród; jego, plecami opartym o piec sterczący z pokruszonych cegieł, z najmłodszym synem u boku. Spostrzegłszy mnie, ruchliwa zawsze kobiecina zerwała się z ziemi i chwyciwszy moję rękę, powiodła mnie do ogrodu. Widać, że ogród ten, który przed rokiem uprawiać zaczęła, stał się jéj namiętnością. Szła i biegła, stawała jak wryta i pochylała się ku ziemi, opowiadając, pokazując. Jak strumień gorący, słowa pośpieszne, łzami dławione, lały się z ust jéj. Te drzewa, które teraz pnie mają zczerniałe i gałęzie bez listka żadnego, były to grusze, jabłonie, śliwy. Tu miała przestrzeń, usianą sałatą i cukrowym grochem; tam rękoma własnemi zasadziła szereg malinowych krzaków; tu jeszcze rosły miesięczne poziomki, truskawki; tam był grunt, przygotowany na szparagarnią, a ówdzie maleńki ogródek, w którym mały Juliś (Benjaminek) kopał zagonki pod własne kwiatki i warzywa. Wszystko to już jéj dawało i nadal dawać miało pieniężne korzyści. Ale ona nie tych pieniędzy tylko żałuje. Rozkrzyżowała w powietrzu ramiona. — Jużem się ja do tego kawałka ziemi, jakby do rodzonego dziecka przywiązała. Każdą trawę tu znałam, do każdego krzaku w noc ciemną trafić-bym mogła... Myślałam, że tutaj wieku dokończę, a dziatki moje swoję dziatwę pod temi drzewami i na téj trawie kołysać będą... — Co dzieje się z ich synami? Dla czego tu nie są? Piekarnia, w któréj pracowali, z powierzchni ziemi zniknęła; tułają się chłopcy po zgliszczach, bezczynni, obdarci... Czemuż obdarci? Bo wszystka odzież rodziny, i te pachnące rozmarynem stosy bielizny, i wszystko, co mieli, co przez dziesiątki lat zgromadzali, spłonęło w tym ot, ogrodzie, wraz z tym ogrodem... — Grunt wam pozostał, na którym domy stały... — A dług nasz pani? a dług? a dług ten? Zmierzchało. W zapadającym zmroku, pośród suchych szkieletów drzew, po trawach zeschłych i sucho pod jéj stopami trzeszczących wysoka, chuda kobieta, z twarzą o delikatnych rysach, zmiętą, gorączkowym rumieńcem okrytą, biegła tu i owdzie, prowadząc mię za sobą, to stając jak wryta, to schylając się ku ziemi i drżące dłonie przesuwając po trupach roślin, jakby tam jeszcze szukała czegoś, co życiem drgnąć mogło pod jéj dotknięciem...
On milczał. Gruba postać jego z wielką siwą głową, jak cień ponury odbijała się na białém tle pieca, samotnie sterczącego nad kupami gruzów i śmiecia. Ośmioletnię chłopię, zbladłe i wynędzniałe przez te dnie rozpaczy, stało przy nim, tuląc się mu do ramienia i szeroko otwartemi oczyma patrząc na świat ten, pełen takich dziwów. Zbliżyłam się do starca. Spokojnym był z pozoru i zrezygnowanym.
— Cóż? — rzekł szorstkim i grubym swym głosem, — było i niéma. Prochem jesteśmy.
Zapytałam, co daléj czynić zamierza. Długo milczał, potém niezadowolonym, porywczym głosem odrzucił:
— A cóż tu robić? Mnie tu już bawić niedługo...
I powolném, powolném spojrzeniem, oczy jego zwróciły się ku bledziutkiéj i jakby w niezmierném zdziwieniu osłupiałéj twarzy Julisia.
— Ot... — rzekł jeszcze, — on... a i tamte także... no! prochem jesteśmy...
Z szerokiéj, kościstéj piersi wydobył się dźwięk taki, jakby jedno powściągnięte załkanie lwa.

...................

Klemuniu! czy ty pamiętasz nasz śliczny wazonik aurykli?





IV.


Stary jawor.


Naprzeciw domu Batorego, po prawicy wspaniałéj Fary, stał on wysoki, prosty, w górę potężnie rozgałęziony, z ziemi wyrastający pniem węzłowatym, omszonym, tak grubym, że dla objęcia go dokoła, trzeba-by rozpostartych ramion kilku ludzi. Tylko po téj grubości pnia poznać było można wielką jego starość; bo rozłożyste zapewne korzenie kryły się pod kamieniami bruka, a z niezliczonych gałęzi, nie uschła była jeszcze ani jedna. Wszystkie swe gałęzie zdrowe i silne podnosił on w górę, lub rozpościerał dokoła, jak wachlarze, utkane z gęstwiny liści dużych, zębiastych, a każdéj wiosny tak zielonych i świeżych, jakby to była piérwsza jego wiosna.
Jakim był jego początek? Czy sierotą i śladem ostatnim został on na téj dziewiczéj puszczy, na któréj ogołoconém łonie wzniosło się to miasto? Czy wiatry, lecące ze stron dalekich, upuściły tu jego nasienie? Albo może płonką malutką zasadziła go dłoń człowieka, którego prochów ostatni już atom dawno utonął w odmęcie przyrody? Ile dziesiątków lat, a raczéj ile stuleci on przeżył? Czy w piérwszéj swojéj młodości, wysmukły jeszcze i giętki, patrzał on w górę, ku napowietrznéj galeryi, która ów dom rozległy i ciężki, z tym oto wspaniałym kościołem łączyła? Czy widział wówczas, jak tą galeryą przeciągały królewskie orszaki, i jak wysoko, wysoko nad drewnianemi dworkami i szerokiemi ogrody ówczesnego miasta, na błękitném lub chmurném tle nieba, sunęły korowody purpur i gronostajów, delii i pancerzy, dumnych postaci i twarzy odważnych? Aby to widziéć, nie był on może dość starym. Ale najpewniéj huki szwedzkich bojów, zblizka go dochodząc, wprawiały w drżenie silne już jego ramiona; najpewniéj także spoglądał on nieraz na dworskie powozy i stroje, gdy uroczystym a świetnym pochodem dążyły od wrót świątyni do sali obrad na zamku; najpewniéj jeszcze, pod cieniem jego przesuwała się nieraz, albo w zadumie stawała genialna twarz myśliciela, który ten gród ubogi lecz piękny, zmienić próbował w miejsce bogate i słynne, udostojnione ludzką oświatą i pracą, i dostojnością ludzką szczęśliwe. Tam, za nim, w pobliżu, stukały młoty i kielnie, furkały wrzeciona i huczały krośna, grały orkiestry i rozkwitały pyszne sady Tyzenhausa... Czy wtedy liście i ramiona jego drżały z radości i szumem swym śpiewały pieśń dumnych nadziei? Ile jutrzenek rzucało nań pocałunki różanych i mknących swych blasków? Ile nocy jesiennych owijało go w czarne i mokre całuny? Ile razy śniegi i szrony zimowe czyniły zeń kolumnę z marmuru i alabastru, a księżycowe światło przekształcało go w fontannę, zawieszającą w powietrzu zaklęty deszcz srebrnych kropel? Ilu tych, którzy w dzieciństwie płocho i rozkosznie igrali u stóp jego, potém w jego cieniu przesuwali znękaną swą starość? Ileś ty słyszał ludzkich śmiechów i westchnień? Ileś ty widział ludzkich grzechów i łez? O stary jaworze!
Pośród otaczającéj go roślinności, wyglądał na patryarchę czerstwego jeszcze i w dostojności swéj wyniosłego. Wysokie topole włoskie, szeregiem stojące przed szerokim frontem Fary, miały pozór jego wnuków; co się zaś tyczy tych małych, cieniutkich topolek, któremi niezbyt dawno osadzono długi czworobok bulwaru, były to już wprost prawnuczęta, jak wszelka dziatwa, ruchliwe i szumne, bo najlżejszy powiew wiatru kołysał niemi na wsze strony, i młodziutkie ich liście w zawzięte szepty wprawiał. A pradziad bywał najczęściéj poważny i nieruchomy. Ileż tam dokoła niego działo się różnych rzeczy! Tuż za nim na białém tle kamienicy, wystawy swe rozwiesiły sklepy futer i galanteryjnych wyrobów. Pierwszy, z obu swych stron porozpinał skóry wilcze, niedźwiedzie, lisie; drugi, za szybami okien ponastawiał i porozwieszał mnóstwo błyszczących blaszek i szkiełek, barwistych wstążek, wzorzystych koronek. U drzwi tych sklepów nieustanne gwary. Wchodzą, wychodzą, targują się, sprzeczają, kupują, cieszą się i wyrzekają; kroki ludzkie śpieszne i tłumnie dudnią po deskach chodnika. Jego potężne gałęzie cieniem swym chłodzą czoła spalone upałem i troską życia, a szczyt wysoki i nieruchomy zdaje się tonąć w rozmyślaniach o czémś, co wyższe, czystsze i pogodniejsze od ziemi i ludzi.
Z rozwartych na oścież drzwi Fary, płyną uroczyste dźwięki organów, i lud tam śpiewa ogromnym, pokutnym, błagalnym chórem. U szczytu starego jaworu gałęzie, jak ramiona, wznoszą się w górę. Czy on wspomina o czémś? Czy o coś także błaga to niebo, które od wieków rozwiesza nad nim z kolei swoje błękity i chmury?
Jednak, zdarzało się czasem, że pradziad wpadał w humor wesoły i na swój sposób igrał swawolnie, wraz z igrającą u stóp jego dziatwą. Bywało to w letnie, pogodne wieczory, kiedy dzieci z całego miasta zbiegały się na zabawę dokoła gładkich trawników, młodziutkich topólek, i ładnéj fontanny bulwaru. Kędyś, za zamkiem, Niemnem i franciszkańskim cmentarzem, który tam śród piasków, jeży się gajem mogilnych krzyży, słońce zachodziło i przysyłało tu, w sam duszny i opylony środek miasta, swoje ostatnie i najświetniejsze blaski. Olśniewająca w południe białość Fary szarzała i gasła; natomiast młodziutkie topole stawały w złocie całe, po trawnikach biegały purpurowe kółka i wężyki, a wody fontanny spadały w szeroki basen, jak roztopione brylanty. Co za rozkoszna chwila, jakie uciechy dla dziatwy, która tu wielkim, krzykliwym rojem zbiegła się z wązkich zaułków, z ciemnych dziedzińców, z ciasnych klatek mieszkań i szkół? Rzucają piłki, toczą trzcinowe obręcze, sznurami obsiadają nizkie płotki, chciwemi oczami łowiąc tańczące na trawnikach słoneczne kręte i strzeliste blaski. Na każdéj ścieżce mnóztwo drobnych stópek, pod każdą topólką mnóztwo głów małych, rozczochranych, roześmianych. Ale największy tłum przy fontannie. Drobne dłonie nadstawiają pod ten deszcz brylantów, i zanurzają je w toni srebrzystéj, napełniającéj metalowy basen. Wtém kilku chłopców z bosemi stopy, a figlarnemi, jak swawolne dzieciństwo, twarzami, wskoczyło na brzeg basenu, piersiami doń przylgnęło, i z ruchami dzielnych pływaków sunąć po nim zaczęło w kółko, w kółko, coraz prędzéj. Hej, jazda po ślizkim metalu, pod ulewą kropel, przemieniającą w fontannę każdy odłam ich głowy, wśród ogłuszającego śmiechu, radosnych skoków i namiętnego klaskania rzeszy małych widzów! Natenczas i stary jawor stawał się czasem wesołym i prawie swawolnym. Jakieś rzeźwiące i wonne powiewy przylatywały może ku szczytowi jego od pól i lasów, od szerokich kędyś przestrzeni, a zachodzące słońce na nieprzejrzaną gąszcz jego listowia, rzucało świetną smugę swéj światłości. Te powiewy i ta światłość do wezbranego życia budziły roje ptaków, trochę zawsze smutnych i drzemiących w gwarze i pyle miejskim. Podstawa i środek drzewa pozostawały w swéj nieruchomości, i nawet coraz bardziéj pogrążały się w cieniu; lecz dziwnie było patrzéć wtedy na szczyt jego, którego liście, porwane zda się tanecznym wirem, podlatywały jak płoche motyle, migotały jak wielkie iskry srebrne. A w tym roju tańczących i migocących liści, podlatywał, fruwał, różnemi barwami skrzydeł mienił się i huśtał na krawędziach gałęzi rój ptaków szczebioczących, śpiewających coraz gwarniéj i krzykliwiéj, na wyścigi z mrowiącym się przy ziemi rojem gwarnych, krzykliwych dzieci.

Ale nierzadko przychodziły téż dla niego momenta tragiczne. Zaszumiała nad miastem wielka zawieja deszczowa. Po dość obszernéj przestrzeni bulwaru wicher huczał i jęczał, ściany domów i pożółkłe drzewa smagając falami deszczu. Wtedy, pomiędzy starym jaworem a gromadką młodszéj jego braci, zawiązywały się dziwne rozmowy. Młodziutkie topólki z ruchami gwałtownéj trwogi rzucały się na wsze strony, ku ziemi prawie chyląc swe szczupłe postacie. Młode jeszcze, silne, wysokie topole, oddawały pradziadowi ukłony głębokie, poważnym szumem zdając się zapytywać go o coś; może o dzieje burz i nawałnic, których on przebył tak wiele, może o walki i losy tych, których w rozkwicie życia porywały i gięły burze. On o tém wszystkiém miał snadź do opowiadania wiele rzeczy ponurych i strasznych. Podstawa jego, niedostępna pociskom wszelkim, pozostawała w nieruchomości niezłomnéj, ale szczyt bywał podobnym do rozczochranéj i na wsze strony miotającéj się głowy. Z szumem, złożonym z frazesów przeciągłych i basowych, wzdymających się aż do krzyku i spływających w ciężkie westchnienia, głowa ta trzęsła się w gniewném oburzeniu, z żałością bez granic kołysała się w strony obie, zgrozą przejęta, zjeżała bezlistne swe włosy, aby po znieruchomieniu chwilowém wściekłe zakołysać się znowu i pod biczami uderzającéj w nią nawałnicy, zapłakać strugami łez. A gałęzie, jak ramiona rozwierały się szeroko w zdumieniu najwyższém, to z giestem złorzeczenia wznosiły się w górę, to zbliżały się ku sobie na wzór dłoni, które chcą się załamać w rozpaczy, to w dół spadały zniemożone, zbolałe, z drżeniem upuszczając na ziemię żółte i mokre liście, niby ostatki wspomnień spłakanych i ciężkich. Podówczas młode i silne drzewa, pełne przerażeń i bólu, w tył odginały swe smukłe postacie i, prostując się po chwili, muskały się wzajem szczytami, a szmerem gwarliwym zdawały się wołać: co to było! co to było! Młodziutkie zaś topólki, w długi czworobok ustawione, dostawały konwulsyi śmiertelnéj już trwogi, gięły się w udręczeniu i płaczom wichru wtórowały jękiem: co to będzie? Na obszernym placu zapanowała pustka. Drzwi i okna mieszkań ludzkich pozamykane i milczące, żałoba wilgoci i zmroku okrywa wysokie ściany świątyni i królewskiego domu. Lecz w zmroku jeszcze i potém w grubych ciemnościach nocy, w pogwizdach wichru i plusku deszczowych fal, stary jawor nieustannie opowiada swe straszne, rozpaczne historye. W cichych domowych ścianach słucha ich matka, do snu kołysząca swe dziecię, i pieśń, którą nuci, przybiera nutę smętną i trwożną. Słucha ich mąż, dumający bezsennie nad każdém jutrem każdéj burzy, i bladość bólu spływa mu na zbrużdżone czoło. Młodzieniec, któremu poranek życia przychyla do ust kielich nadziei, przypomina sobie, że przyszłość nie będzie mu łatwą, a obudzona dziewczyna szepce strofę proroka: „Niechaj oblubienice nie wieńczą głów swych kwiatami, a orszaki weselne niech się obchodzą bez muzyki trąb i harf!”

∗             ∗

Było to w godzinę po północy. Na bulwarze bardzo tłumno, ale zarazem i bardzo cicho. Jest to cisza wielkiego zmęczenia i udręczenia tego, które ściska gardło i zamyka usta. Tam, za tą świątynią, na prawo i lewo, już pusto zupełnie, gdzieniegdzie tylko nad polem zniszczenia dziurawe mury świecą oczami, przez które przegląda płonący tam jeszcze ogień. Ogień bucha jeszcze przez liczne okna i szerokie wyłomy domu Batorego; ogień obejmuje wysokie i szerokie gmachy po prawicy Fary; ogień tak obficie oświetla plac obszerny, że policzyć-by na nim można wszystkie listki wszystkich drzew, wszystkie łzy wszystkich oczu, wszystkie kurczowe drgania wszystkich ust. Ale te łzy płyną cicho i te usta są oniemiałe. Dosyć walczono już przez godzin wiele; teraz nikt nie ma siły iść, wołać, błagać, dźwigać, modlić się i złorzeczyć, i wszyscy muszą siedziéć po tych trawnikach, po których wczoraj jeszcze tak wesoło pląsały dzieci i igrały złote kółka słoneczne, opuścić ręce zmęczone; przymknąć dymem zgryzione oczy, i twarzą w twarz z płomiennym potworem czekać... czego? jakiegoś dziwnego, nieznanego, w łzach żalu i ohydzie nędzy skąpanego jutra. I Fara także zamilkła. Przez dzień cały uderzała ona w niebo rozpaczliwą muzyką swych dzwonów, ale teraz umilkła i z krwistą łuną na szerokiém czole stoi cicha, niema, czekająca chwili zlitowania. Wichry, które wprzódy wściekle szalały, ułożyły się do snu na gorącéj pościeli zgliszczów; stary jawor stoi więc także nieruchomy i cichy, zdający się rozmyślać nad jutrem téj nowéj burzy.
Wtém, od płonącéj w pobliżu budowy, oderwał się złoty wężyk maleńki i po deskach chodnika pomknął sobie żwawo, lekko, nakształt błyszczącéj zabawki, rzuconéj ręką dziecka. U brzegu chodnika wyprostował się, pochylił się cały naprzód, i zwinny, powiewny, złotym, cienkim pierścieniem objął pień jaworu. Błysnął i przygasł; błysnął znowu, wzdął się i wypuścił z siebie mnóstwo płomiennych języków, które szybko i cicho, w błyskawicznych podskokach i zwrotach, poczęły lizać i kąsać powierzchnią drzewa. Mnożą się one, ogromieją, w powietrzu rozpościerają się jak chorągwie, pną się i skaczą coraz wyżéj, coraz głębiéj żądła swe w ciało starca zapuszczają. Gałęzi jednak dosięgnąć jeszcze nie mogą; z pniem potężnym, lecz może już w swém wnętrzu noszącym spróchniałość starości, toczą walkę zaciętą i śpieszną. Walka trudna, lecz w pomoc jéj przybywa żużel jakiś, płomyk, może tylko iskra, która niewiedziéć zkąd na czoło starca spadła. Tu, w mgnieniu oka zagorzały gęste jego włosy. Ogromna korona z płomieni otoczyła mu głowę. Tak ze stopami zanurzonemi w ognistéj kąpieli i z ognistą koroną u szczytu stał długo niewzruszony, opierający się pożerczemu wrogowi, i tylko zwolna, zcicha, trząsł szerokiemi gałęziami. Cóż to? Czy to złudzenie jakieś omamia oczy widzów, zmęczone, i w obraz téj walki z wytężeniem patrzące? Zakołysał się stary jawor, zakołysał się od pnia aż do szczytu, zlekka wprawdzie, tylko trochę... Minut kilka i znowu wyniosła jego postać pochyliła się już silniéj, widoczniéj, raz w jednę to znowu w inną stronę. I odtąd jeszcze upłynęły długie minuty i kwadranse. Nagle kilka głosów donośnych i nakazujących krzyknęło: „Uciekajcie ludzie!“ Tłum w popłochu skupił się u przeciwległéj strony placu. Jawor stał jeszcze i płonął cicho u stóp i u szczytu; tylko środkowe jego gałęzie zcicha, poważnie, smutno zaszumiały. Potém wysoka postać jego chylić się zaczęła zwolna, zwolna, jakby w przedchwili zgonu zdjęta głęboką zadumą. Sztywny, ciężki, z pniem niezupełnie może ognistemi nożami przerzniętym, chylił się tak długo, powoli, a z płomienistéj jego korony spływał ku ziemi gruby warkocz iskier. Nagle rozległ się wielki łoskot. Tam, gdzie przed wieki stał pradziad miasta, nie było już nic. Na rozpalonych kamieniach rozciągnięte wielkie jego ciało, wnet ciemne dymy owinęły w kłębiący się, nieprzejrzanie gruby, złotemi nićmi haftowany całun.

...................

...Szczęśliwszyś od nas, stary nasz jaworze, bo nie patrzysz na jutro téj wczorajszéj burzy!





V.


W kamiennych ścianach.


Od kilku lat, każdéj wiosny miewałam coraz świeże bukiety narcyzów, które zapachem swym napełniały mi całe mieszkanie, a śnieżną białością wdzięcznie odbijały na tle rosnącéj za oknami zieleni ogrodu. Z tym, który przynosił mi te kwiaty, zamieniłam najczęściéj parę tylko wyrazów przyjacielskiego pozdrowienia, bo bardzo żywy i zawsze coś do czynienia mający, długim rozmowom czasu nie poświęcał; pracowity i pnący się po wzgórzu trudnego dorobku, pracą i czasem innych nie poniewierał. Jednak, niekiedy zasiadał on w kółku moich najbliższych, przy długim stole pełnym przedmiotów, będących istotnemi symbolami naszego życia: książek, dzienników i ręcznych kobiecych robót. Nikomu z nas, ile nas tam było, długie zimowe mroki nie rozjaśniały się temi blaskami piękna i wesołości, które na innych punktach ziemi dopomagają ludziom żyć, walczyć i tworzyć. Pod dachem z chmur i w powietrzu ściśnioném dokonywać się nie mogą żywe towarzyskie i cywilizacyjne ruchy. Ten pokój, za którego oknami szemrały jesienne deszcze, albo huczały zimowe zamiecie, ten stół z tą lampą, te książki, roboty, ten wieniec twarzy zdawna znanych i przyjaznych, było to wszystko, cośmy mieli na długie zimowe ciemności, na odpoczynek i rozweselenie po dniach, spędzonych w pracy, w pracy niezawsze takiéj, jaką-byśmy spełniać najbardziéj pragnęli i mogli, ale zawsze prawie tylko takiéj, dla jakiéj pełnienia został nam kęs zagona lub część nieszerokiéj ścieżki. W ciszy topniały i nikły ze szmerem deszczów, czasem płakały, z szumem wiatrów ulatywały na nic i na zawsze niezużyte energie, niewysłowione myśli, niedokonane zamiary. Jednak nie bywało u nas ani ponuro, ani beznadziejnie. Może pająki, którym los wzlotów sokolich odmówił, dumne są i spokojne tém, że w kamiennych ścianach i bez słońca, z samych siebie snują tkanki swych szarych pałaców. Nierzadko rozmawialiśmy gwarnie i śmieliśmy się z tego naprzykład, że nikt prawie z pomiędzy nas telefonów i elektrycznego światła dotąd nie widział, choć każdy posiadał sporą dozę pociągu do spraw i tworów ludzkiego rozumu. Codzienne nasze przyjacielskie zebrania, nazywaliśmy naszemi rautami; koncerty wyśpiewywały nam dokoła domu odgłosy zimowéj pogody, a przedstawienia teatralne zastępowały dziwne i pełne gracyi skoki i swawole czarnego kotka. Ktoś bardzo rozumny i wykształcony, ale zarazem, w hałasach miast wielkich wzrosły i żyjący, twierdził raz przede mną, a że istota ludzka, nieuczęszczająca na przedstawienia teatralne, koncerty i rauty, niezwiedząjąca muzeów i wystaw sztuki i przemysłu, nietowarzysząca wszystkiemi ruchami swéj duszy ruchom cywilizacyi, jest istotą nieucywilizowaną, na-pół dziką: Otóż nie; nie byliśmy dzicy. Tylko, jak wiadomo, pająki nie mogą szybować po jasnych przestworach i dość im, gdy dobrze natrudziwszy swe łapki, zdołają dotrwać w swym kamiennym kącie. Silniejsze i ponętniejsze z pośród nich przędą i wyciągają szarą swą nitkę wyżéj, coraz wyżé; do strefy podsłonecznéj nie dostaną się nigdy, ale padają na nie odłamy jéj blasków. Przędliśmy i wyciągali szare nici nasze wyżéj, coraz wyżéj i każdy z nas miał w sobie i przed sobą jakiś promień wszechludzkiéj światłości.
Właściciel białych narcyzów, tak jak i my nie widział jeszcze telefonów i elektrycznego światła, nie bywał w teatralnych i balowych salach. W naszym kącie ich nie było, a po szerokich przestrzeniach szybować on nie mógł. Pacholęctwo jego przypadło w tę czarną godzinę, gdy drżące grunta wydawały z siebie jakieś mętne i brudne opary, wśród których wielu poślepło i zanurzyło się w trzęsawiskach, a nikt prawie właściwéj sobie miary wzrostu nie dosięgnął.
Z nad roboty lub przerzucanéj książki, zawsze z uśmiechem zadowolenia podnosiłam wzrok na rzezwą i energiczną postać, na odważną i roztropną twarz tego młodego człowieka, który nie oślepł, trzęsawiska ominął, a choć wszystkie szerokie drogi zamknęły przed nim te ubóztwa i niemoce, które mu na początek życia przypadły, szedł ścieżką wązką, ale prostą i czystą, prosty, czysty i coraz szczęśliwszy.
Czyście kiedy zatrzymali myśl waszę na tém szczególném, nam tylko właściwém, a bardzo ciekawém zjawisku, którém jest grupa ludzi wypracowujących sobie istnienie bez żadnych narzędzi, używanych ku temu gdzieindziéj, niewiedziéć czém i jak, ot tak gołemi rękoma, na sposób różny, bez systematu, z mnóztwem różnych umiejętności i bez żadnej wyłącznéj umiejętności, okropnie ciężko? Na to zjawisko niebezpieczne, bo kuszące ku przepaściom, smutne, bo marnujące drogocenne siły, składa się przyczyn mnóztwo; lecz ktokolwiek nie przypatrzył się pracownikom tego rzędu, ten nie przeczytał jednéj z najciekawszych kart naszego zbiorowego życia i nie zna bólu marnowanych godzin, rozpaczy, stłumionych zdolności, wielkich sił, które w pocie czoła podnoszą — drobne ziarnka piasku. I to jest pewném, że gdy na gruntach, uprawianych wybornie i ogrzewanych łuskawym klimatem, drobne ziarno wydaje kłos wysoki i bujny, w kątach kamiennych i bez słońca, bohaterskie dusze za cały plon przynoszą prostą czystość i pożyteczność życia.
Zdolności, stłumione przez czarną godzinę, płomieniem zbiegały mu do oczu, a siły, wyrobione w mozolném dźwiganiu ziarnek piasku, energią odbijały się w postawie i ruchach, gdy czasem opowiadał on nam o tych ścieżkach pracy i przemyślności, po których chodził, zanim stanął na tym punkcie swego istnienia, z którego już daléj iść łatwo. Nie lubił tylko ścieżek utartych, kark miał twardy, umysł skłonny do wyszukiwania dróg nowych i było to jego najbardziéj indywidualném znamieniem. Ileż kwadransów i godzin spłynęło nam na rozmowach o tych drogach nowych, na które spoglądaliśmy nietylko z ciasnych wnętrzy pałacyków własnych, ale z téj wysokości, z któréj widać było, jeżeli nie świat cały, to przynajmniéj społeczeństwo rodzinne i zwikłaną sieć jego najdroższych interesów. Ileż razy podnosiliśmy i oglądali różne oczka téj sieci, które na martwém, a przecież wzburzoném morzu, wydawały się nam wyspami ratunku i obfitości! Miewaliśmy na ustach wyrazy: przemysł, handel, rękodzielnictwo, sztuki budowania i ogrodnictwa, konkurencya, inicyatywa i t. d. i t. d. Oto, jak byliśmy mądrzy. Ale, czyśmy téż nigdy poetycznymi nie bywali? Owszem, gdy za oknami rozpościerały się grube ciemności i huczał wicher zimowy, nam, wspomnienia, krzesane przez miłość ziemi i przyrody, przynosiły obrazy cichych i woniejących pól, srebrnych mgieł nad łąkami, złotych rozłogów, po których płyną monotonne nuty pastuszych surm lub rozlegają się zwycięzko i hucznie myśliwskie strzały.
Rozmowy z właścicielem narcyzów lubiłam dla tego, że nie było w nich téj dziwnie i nadewszystko nieznośnéj mi pretensyonalności, która na popis wzbijać się usiłuje ku szczytom umysłowym ani dosięgłym, ani nawet zblizka widzianym; było w nich wzamian wiele doświadczenia i praktyczności męzkiéj, krzepkości pracownika, coś z hardości niezawisłego człowieka, częste iskry obywatelskich uczuć a czasem promień téj zdrowéj poezyi, któréj źródłem jest miłość dla ziemi, ludzi i wolności. Lubiam[10] słuchać, kiedy mi opowiadał o różnych procederach prac mechanicznych, o warunkach dobrego pracowania w przemyśle i handlu, o odważném zawijaniu rękawów do własnoręcznéj fizycznej pracy, o biciu się z losem, który przeszkody stawi i niezupełnościami wiedzy własnéj, która dostatecznych pomocy nie daje. Lubiłam nadewszystko patrzéć na tryumf roztropnéj przemyślności i uczciwéj pracy, która już takie plony przyniosła, że zapytany przeze mnie: ile też zdobyta już posiadłość i przemysłowe zajęcie, którym się oddawał, zysku mu przynoszą, ten mój dzielny i sympatyczny znajomy, z właściwą sobie raźną wesołością odpowiedział:
— Pani! jestem już teraz jak Karol Radziwiłł, który dochodów swych nigdy zliczyć nie mógł!
Dzień dwudziesty ósmy Maja był w tym roku upalny i bardzo pogodny. Około zachodu słońca przechodziłam główną ulicą naszego miasta. Wielka susza panowała oddawna; z bruku, z pod stóp ludzkich i z pod kół dorożek wznosiły się kłęby kurzawy, niezdrowe i przykre wyziewy zalatywały z bocznych ubogich uliczek. Nagle, w najruchliwszym punkcie ulicy, z rozwartéj na oścież bramy buchnęła silna woń kwiatów. Było to jakby otworzenie się, śród zaduchy i prozy miejskiéj, czarodziejskiego pudełka z woniami i urokami wsi. Stanęłam na chwilę i przez wyobraźnią moję przesunął się pospolity, lecz zawsze miły obraz ula, napełnionego ruchem i brzęczeniem pszczół. Na dolném piętrze ładnie zbudowanego domu, otwierało się nad chodnikiem kilka nieszczupłych i zasobnych sklepów. Tu, za szybami okien piętrzyły się stosy materyałów piśmiennych; tam, sprzedawano żelazne narzędzia i naczynia; owdzie modniarka rozwiesiła swe barwne wyroby, a tam jeszcze mierzono i ważono towary kolonialne. Jeden z tych sklepów był własnością właściciela tego domu. Wszyscy ci, którzy za ich oknami i otwartemi drzwiami ruszają się, sprzedają, gwarzą, znani mi, swoi. Znam ich nazwiska, twarze, historye, stosunki; młodzi wzięli się do rzeczy nowych i dobrze im idzie. Są to pająki, które w kamiennych ścianach przędą sobie tkanki swych starych, lecz własnych pałaców, a każdy z nich, wiem o tém, ma jakąś jednę nitkę, którą przędzie i wyciąga wyżéj, coraz wyżéj. Są to jeszcze pływacze, którzy na martwém morzu znaleźli sobie dawniéj zdala omijane wyspy ratunku i obfitości. Jest to nakoniec warsztat, na którym wyrabia się świeża jakaś siła społeczna, przy którym właściciel tego ładnego domu, dawno już jednym z piérwszych stanął i do którego innych zachęcał, zwoływał. Może tu kiedyś rozszerzy się miejsce dla tych, którym ciasno i wzrosną bujne kłosy dla tych, którym ziemia skąpa. Przebaczcie! Jam nie patrzała nigdy na szerokie, wolne, obfitemi plony okryte przestrzenie, ani mię otaczały niebotyczne szczyty ludzkich bohaterek i mądrości. Oczy moje, przywykły wpatrywać się w zmroki i śród nich szukać wązkich i błędnych smug światłości, z namiętném pragnieniem, aby kiedyś zlały się one w jedno wielkie słońce. Przebaczcie więc, że na ten skromny obraz i na tych pajęczych robotników patrząc miałam w duszy namiętny okrzyk; o, niebo dziś tak błękitne, bądź-że im zawsze pogodném! Zbliżyłam się do otwartéj bramy. W głębi dużego dziedzińca, w zieloności kwitnących krzewów, wiejskiemi prawie gankami uśmiechają się oficyny, przez których otwarte okna widać głowy kobiece, schylone nad pracą i słychać niedbałe przygrywanie na skrzypcach. Ale pośrodku téj obszernéj przestrzeni, zmysły wzroku i powonienia uderza ogromny kłąb, a raczéj małe pole kwiatów. Narcyzy kwitną jeszcze, a jest ich tak wiele, że bije od nich prawie olśniewająca białość; na tém tle, podobném do obficie spadłego śniegu, przekwitające tulipany rozpościerają szeroko gorącą czerwoność swych kielichów i rumienią się pąki rozwijających się róż. Dokoła wiszą na krzewach białe, bo już więdnące grona bzu; jaśminy całe w kwieciu, buchają odurzającą wonią; wysmukłe akacye, wśród delikatnych rysunków listowia zwieszają śnieżne, albo żółte kiście. W narcyzach, tulipanach, opadających bzach i rozwijających się różach i jaśminach, dwie malutkie dziewczynki biorą kwiatową kąpiel. Są one tak malutkie, a barwna toń, w któréj poruszają się, tak wysoką i gęstą, że nad jéj powierzchnią wypływają tylko dwie okrągłe, złotowłose główki i dwie okrągłe, rumiane twarzyczki. Czasem pośród zieleni, zabieleje biały fartuszek dziecięcy, powieje nagle, drobne, delikatne ramię, drobna stópka mignie w gęstwinie łodyg, i znowu nic, tylko z kwiatowéj kąpieli wyzierające dwie złotowłose, okrągłe, dziecięce główki. Nie samopas dzieci te kąpią się w kwiatach. Na ławce pod akacyą, babunia migoce drutami pończoszki, długie i trudne życie zniżyło i wyszczupliło jéj ciało, ale pogoda szczęśliwéj starości, zagina liczne zmarszczki jéj twarzy w linie uśmiechów. Staruszka i dzieci często spoglądają w górę. W górze na odkrytéj galeryi drugiego piętra, stoi para młodych i urodliwych ludzi. Ładna szatynka przez ogrodzenie galeryi przegina ku dzieciom swą zgrabną, wysmukłą kibić; mężczyzna wodzi dokoła wzrokiem, którego zwykła bystrość i wesołość topi się zwolna w zadumie, o tém może, co już uczynił, wytworzył, albo, co jeszcze uczynić i wywalczyć trzeba. Z ulicy, od szeregu sklepów, dochodzą tu różne gwary, z oficyn wypływają turkoty maszyn do szycia i muzyka skrzypiec, dziewczynki w kwiatach wybuchają co moment szczebiotem i śmiechem.
Przypominałam sobie, jak przed kilkunastu laty miejsce to było pustém i brzydkiém, upadającemi ruderami i zbiornikami śmiecia okrytem; przez myśl mi przemknęły słowa myśliciela: „Pijcie życie z łona ziemi, lecz wzamian lejcie w nią życie!”
Od owego zachodu słońca dwie doby tylko upłynęło, gdy z jednym z przyjaciół moich szłam znowu tą samą ulicą, ku temu samemu miejscu. Tak, jak zawczoraj, na świecie była podobno błękitna i niezmącona pogoda, ale myśmy jéj nie widzieli, bo powietrze, w którém posuwaliśmy się zwolna i z trudnością, było tak przejęte pyłem i popiołem, że przez nie, jak przez mgłę, zaledwie dostrzegaliśmy dziwaczne linie zgliszczy, a niebo przybierało pozór podartéj i brudnéj płachty. Panował tu upał suchy i dławiący. Z każdém odetchnieniem wciągaliśmy w siebie gorące prochy, które osiadały nam na podniebieniach i w gardłach. Drobne i gorące odłamy węgla, niewiedziéć zkąd, spadały i chwilami deszczem prawie sypały się na głowy i suknie nasze. Chwilami powieki zamykały się nam bezwiednie przed lecącym kłębem czegoś, co grożąc oczom oślepieniem, w twarze ciskało fale gorących podmuchów. Grunt, po którym stąpaliśmy, połamany w dziwaczne wzgórza i doły, piekł nam stopy suchą i nierówną gorącością. W jednych miejscach te nagromadzenia gruzów i popiołu już ostygały, w innych czuć jeszcze było tlenie iskier; gdzie niegdzie, po obu stronach i przed nami, w téj gęstéj mgle, nad którą wisiała brudna i podarta płachta obłoków, błyskały jeszcze płomyki, wyrzucąjące nizkie kity dymu i liżące stopy kominów, które, zczerniałe albo plamisto-czerwone, podobne były do nieruchomych skieletów, lub wyprężonych ku niebu ramion. A wszystko tam było tak omglone, wszystkie punkta, na których oczy opierać się zwykły, zniknęły tak doszczętnie, rumowiska i rozdzielające je pustki zakreślały tak błędne zmącone linie, że zaledwie po długiém i pilném wpatrywaniu się w tę otchłań zniszczenia, zdołaliśmy trafić do celu naszéj wycieczki. Tu stało kilka ścian wysokich, zczerniałych, podziurawionych szeregami pustych okien, a dokoła niepodobne do określenia, wzdęcia się i zapadlizny powierzchni, to czarne od pokrywającéj je warstwy popiołu, to czerwone od potłuczonych cegieł, to białe od wapiennego pyłu, to sucho zjeżone odłamami przepalonych drewien. Tu i owdzie z pośrodka tych bezkształtnych zwalisk, owiane ruchomą mgłą kurzawy, sterczały krzaki ogołocone z liścia, zwolna kołyszące czarnemi kitami zwęglonych wierzchołków, albo połamane i zdeptane, rozkładające po gruzach zielone jeszcze gałęzie. Biedne trupy akacyi, wątłe, wysokie i z cieniutkiemi ramiony, górowały nad tym ludem pomarłych lub konających roślin. Wewnątrz stojących prosto i szerokiemi szramami przerżniętych, zczerniałych dziurawych, okrycia pozbawionych ścian, wznosiło się i dziwnie w oczach plątało fantastyczne nagromadzenie spiętrzonych i w powietrzu zda się wiszących kamieni, cegieł, blach, cząstek kominów, pieców i podłóg. Zresztą, nic, nic z tego, co zawczoraj krzątało się tu, gwarzyło, śmiało się, kwitło. Ani ogrodzenia, ani bramy. Obrębu i granic tego dziedzińca rozpoznać niepodobna. Na prawo i lewo, przed nami, za nami, jak okiem sięgnąć, pustka graniczy z pustką, gdzieniegdzie sterczące ściany, rzędami dziurawych oczu zdala na siebie spoglądają, sterczą kominy różnych wzrostów, bieleją samotne i wśród rozłogów przysadziste piece, suną powietrzem białe lub ciemne kurzawy, a za tém wszystkiém, daleko, daleko bystry wzrok dojrzéć może przyćmioną i szarawo ztąd wyglądającą zieloność pól.
Gospodarz tego miejsca, przeskakując wzgórza i doły, wybiegł na nasze spotkanie. A nam wszystko odrazu w pamięci stanęło: i zimowe wieczory nasze, i wiosenne bukiety narcyzów, i to, jak on zdobywał przyszłość, i to, jaką teraz ona dla niego być miała. Podobnym był do żołnierza, wracającego z krótkiéj, lecz ciężkiéj bitwy. Śniadawa twarz jego, o rysach pociągłych, zciemniała i schudła, oczy nieco przygasły; włosy i obuwie miał białe od pyłu i odzież szeroko podziurawioną przez ogień. Jednak w słowach i uścisku dłoni, któremi nas powitał, nie uczuliśmy ani rozpaczy, ani omdlenia. Z dokładnością i nawet malowniczością, w których czuć było zupełną przytomność myśli, i z trochą tylko gorączki w ożywionych giestach i na spieczonych wargach, opowiadał nam, jak się to stało. Z przeciwległych płonących domów ogromne fale ognia przebywały powietrzem całą szerokość ulicy i o jego ściany uderzały z hukiem morskich bałwanów. Uderzały, cofały się, miotały się w strony różne, aż nakoniec płomienistym płaszczem ściany te objęły. Jednocześnie z poblizkich gmachów wzbił się tuman zapalonych szmat papieru i, szalejąc w powietrzu nakształt gwiazd spadających, rozsypywał się po dachach. Wytaczane ze sklepów beczki zapalały się w mgnieniu oka i gnane wichrem, podobne do kul ognistych, zataczały się w różne kierunki. Było to morze, wydające z siebie mnóztwo strumieni, tryskające w górę mnóztwem słupów, ścielące się płaszczem olbrzymim, skłębionym, pełnym grzmotowych huków. Wszystko w niém kończyło się, nikło, tonęło, szybko, bez ratunku, z piekielną wspaniałością wielkich katastrof.
Opowiadał w ten sposób, że w pamięci słuchaczy dziwne te obrazy wryły się na zawsze. Ale ludzie żywo wychodzili z téj toni. Więc, żona i dzieci jego, te dwie malutkie dziewczynki, które zawczoraj jeszcze szczebiotały w gęstwinie kwiatów, chore z przestrachu, wywiezione daleko, do obcych.
— A stara matka?
— W jakimś kątku kościelnego kurytarza, na zimnych cegłach, pod wilgotnym murem, z wielu, wielu towarzyszkami niedoli.
— A ci młodzi, przedsiębiorczy ludzie, którzy pracowali w owych ładnych sklepach?
Teraz przeciągnął dłonią po włosach i gorzki uśmiech przewinął się mu po ustach:
— Zgubieni!
I zapewne ta nowa droga życia i wzrastania, na którą weszli, na któréj on sam jednym z pierwszych stanął, tu przynajmniéj na długo zgubiona. Uderzyło nas, choć u niego nie zadziwiło to, że w przepaści własnego nieszczęścia dostrzegał jeszcze i liczył straty społeczne.
Tak, rozmawiając z nami, stał na jakiéjś belce, wypadkiem spadłéj pomiędzy dwie głębokie rozpadliny gruzów, na-pół zwęglonéj i kołyszącéj się nieco pod jego stopami. Pomyślałam, że było to jakby zobrazowanie tego zachwiania się pod nim materyalnych i moralnych podstaw istnienia. Towarzysz mój i ja, mieliśmy oboje myśl, która w nas budziła szczególny niepokój. Wahającym się głosem, towarzysz mój wyraził ją zapytaniem:
— Cóż? Grunt ten swój sprzedasz?
Belka kołysać się przestała, jakby umocniona siłą, z jaką na zapytanie to oparł stopy swe na swych gruzach.
— Nie — odpowiedział — za żadne pieniądze... za nic...
Po chwili zwolna dodał:
— Nie jedne tylko pieniądze...
I nie dokończył. Zmęczonemi oczyma patrzał w górę, na jakiś promyk słońca, który przedarł gęste pyły i złotą strzałę rzucił na nagi, czarny szczyt jego zburzonego gniazda. Potém coś płomiennego i surowego zarazem błysnęło mu w źrenicach i z właściwym sobie energicznym giestem rzekł:
— Tylko trzeba będzie wszystko zaczynać znowu od początku!...

∗             ∗

...Jeżeli kiedy przebywaliście kraje, w których łaski klimatu łączą się z błogosławieństwami wybornéj uprawy, rośliny nienależące do osobliwych i najdrogocenniejszych gatunków, lecz zdrowe, kształtne, wyrosłe i pożyteczne, nie zachwycały was i trwogi o całość swą nie budziły. Mnóztwo ich tam było, a choćby jednę z nich przedwcześnie zniszczyła siekiera lub burza — niewiele szkody i żalu, bo zastąpiły-by ją wnet inne. Ale we mgle zimnéj, okrywającéj zaniedbane grunta, oko z radością spotyka drzewa proste i silne, liczy je troskliwie i drży o ich całość, bo gdyby zmarniały, widnokrąg przybrał-by postać rozpaczną i na ich miejscu próżne lub jadowite chwasty obrosły-by matkę-ziemię. Proste, silne i kształtne drzewa, choćby nie hesperyjskie, ale rodzime i pożywne owoce rodzące, w mgłach zimnych i na gruntach jałowością zagrożonych, posiadają cenę wielką. Gdy stoją, oko na nich spoczywa z nadzieją, bo spaść z nich może wiele nasion dobrych; gdy wiatr je zgina, ramiona rwą się ku ich podpieraniu; gdyby przepadły, żal byłby, o! jaki żal!... Nieprawdaż? — pytam was o to, wszystkie serca jeszcze żywe — nieprawdaż?





VI.


Dumny szewc.


Było to w śnieżny zimowy wieczór.
Z małego domku, stojącego na wzgórzu, wielki gwar grubych, rozweselonych głosów i tupot nóg zapamiętałe tańczących, wychodził na wązką, śniegiem usłaną uliczkę, na wiszący nad rzeczką mostek drewniany, na białe od śniegu drzewa zamiejskich ogrodów. Może wesołe te odgłosy nad nizkiemi dachami uśpionych już domostw, leciały aż na ciche, smutne, ciemne o téj godzinie pola. Tam pewno wiatry, przybywające zdaleka, zapytywały je: gdzie-by powstać mogły? A usłyszawszy, zkąd są, leciały daléj, daléj, szeptami zadziwienia albo szyderskim gwizdem powtarzając: „Patrzcie, patrzcie i oni bawią się czasem!“ Poleciały wiatry, poleciały chyże nad ciemnemi, smutnemi polami, ku stronom gdzie słońce pogodnie wschodzi i zachodzi; a na wązką uliczkę i wiszący nad rzeczką mostek drewniany i śniegiem okryte ogrody, z domku, którego oświetlone okna świeciły na wzgórzu, wychodził wielki gwar grubych, rozweselonych głosów i tupot zapamiętale tańczących nóg.
Bawili się. Siostra dorożkarza wychodziła za szewca, ale brat, dorożkarz, zbyt ciasne miał mieszkanie, aby mógł w niém liczne towarzystwo zmieścić; pożyczył tedy sobie na tę noc weselną domku u szewckiego majstra, krewniaka pana młodego, kuma panny młodéj. Było to więc wesele i ja na niém byłam, miód i wino piłam...
Na dworze było śnieżno i mroźno, ale w tym domku panował podzwrotnikowy upał. W sionce na beczce dnem do góry przewróconéj, paliła się mała i krzywo w mosiężny lichtarz wprawiona świeczka. Mętne i co chwila kołyszące się jéj światło, w zmąconych i pełnych ruchu zarysach ukazywało mozajkę, złożoną z twarzy grubych, opalonych i wąsatych, z bród czarnych, rudawych i siwiejących, z bark szerokich i silnych, z wielkich, ciemnych, żywo poruszających się rąk. Buchały z téj mozajki głosy, zmieszane a również grube, jak owe twarze i ręce, rozlegały się śmiechy podobne do grzmotów; silnemi były te piersi, które je wydawały i łacno w nich było rozpoznać te same gromkie i basowe tony, któremi brzmią na ulicach miejskich wołania: „Z drogi! z drogi!“ W izbie, do któréj drzwi sionki stały otworem, działo się wcale co innego. Był to już raczéj pokój dobrze oświetlony przez dwie spore lampy, mający kanapę z ogromnemi drewnianemi poręczami i twardém siedzeniem, żółtą komodę z wazonem włóczkowych kwiatów, rzęd żółtych wyplatanych krzeseł pod ścianami. Na ścianach wisiały jaskrawe święte obrazki, małe okna przyozdabiały doniczki z mirtem, pelargonią i kaktusami. W kącie siedzieli trzej muzykanci, grający na skrzypcach i basetli, a pośrodku z dziesięć młodych par na zabój tańczyło. Z podłogi nie wznosiła się wcale kurzawa, bo proste i grube jéj deski często skrapiano wodą. Krzyków téż wielkich nie było, tylko przeraźliwy tupot dwudziestu par nóg, śród którego zabrzmiał czasem piskliwy od wysilenia wykrzyk komenderującego zabawą tancerza, zadzwoniły śmiechy młodzieńczych gardziel, zaszemrały chichoty dziewcząt. Chłopcy ubrani byli w czarne surduty i wielkie jaskrawe kokardy u szyi, oczy prawie bolały od zielonych, błękitnych, różowych sukień dziewcząt i mnogości papierowych kwiatów, strojących ich proste, lecz grube, czarne lub płowe warkocze. Wszyscy mieli u boków gałązki mirtu, ręce okryte białemi, przeważnie bawełnianemi rękawiczkami, twarze do czerwoności rozpalone i lśniące od potu czoła. Polkę tańczyli tak, jak tańczą ją wszyscy na świecie, niektórzy nawet zgrabnie. Zdarzały się przecież wypadki, że dwie pary wpadały na siebie z rozpędem dwóch spotykających się kul, i z gwałtownością niesłychaną odrzucały się ku dwom przeciwległym ścianom; że jakiś zbytecznie odstawiony łokieć, kręcąc się wraz ze swym właścicielem, z szybkością myśli uderzał w plecy, głowy, twarze i nosy współtaneczników, że jedna jakaś para, ugrzęzłszy w ciasnym kącie pomiędzy piecem a drzwiami, na żaden sposób wyjrzéć zeń na przestrzenie szersze nie mogła, a w zamian inna, z dwu bardzo snadź gorących temperamentów złożona, wypuszczała się galopadowém tempem wzdłuż pokoju i wszystko dokoła siebie roztrącając, rozbijając, przeskakiwała wysoki próg sionki i uderzała się jak o ścianę o zbitą tam gromadę brodatych mężczyzn, którzy ją witali wesołemi żartami, zapewne téż i rubasznemi, ale nie można było tego rozpoznać w zmieszaniu rozmów, śmiechów i tupotów, w zawodzeniach skrzypiec i huku basetli. Syn właściciela domku, młodzieniec, który w Warszawie uczył się sztuki szewckiéj i chwilowo tylko przebywał pod rodzicielskim dachem, wzniósł rękę w białéj, glansowanéj rękawiczce i krzyknął: „Kadryla!“ Ztąd i z owąd ozwały się protesty; chciano-by jeszcze tańczyć polkę, ale warszawiak w liliowym krawacie, będący przytém pierwszym drużbą, komenderował tańcami i wedle woli jego stać się musiało. Tłumnie tedy, żwawo, hucznie tańczyli kadryla; przewodniczący wołał co chwila: anawan! anarier! szen! ron! Ale mało kto rozumiał go tu i słuchał, a każdy zato po swojemu robi, co i jak mógł i umiał; zamieszanie w końcu powstało niepojęte i do rozgmatwania niepodobne: tancerze łowili swe tancerki, tancerki za poły surdutów porywały tancerzy, śmiech szalony ogarniał jednych, na twarzach innych malowało się srogie zakłopotanie, wszystkie oczy pałały, z warkoczy dziewcząt kwiaty osuwały się za uszy ich i na szyję, barwiste kokardy chłopców przekręcały się aż prawie na karki; łączyli się i rozłączali, tworzyli i rwali koła, ten i ów krzyknął, przytupując: „Hu! ha!“ ta i owa jęknęła: „O, Jezus Marya!“, a warszawiak zrywał sobie gardło: nie wołając już, a wrzeszcząc: „Szen! szen!“ Ręce sobie państwo podawajcie!... Gdzie panna Anna zmyka? Oleś, do kogo, ty durniu, łapę wyciągasz?... Chodź tu, Józiek!... Niech panna Aniela nie skacze, a rękę Staśkowi poda!... Ron! ron! O Jezus Marya, Józefie święty! bydło, nie ludzie!“ I omdlewający prawie z wysilenia upadł na krzesło, chustką od nosa jak gąbką ocierając twarz, zalaną strumieniem potu. W ogólném zamieszaniu, wzajemném łowieniu się, skokach i śmiechach, szen i ron trwały bardzo długo, a tymczasem te i owe szerokie plecy, ta i owa czarna lub siwiejąca broda, wysuwały się z sionki, i ostrożnie, ocierając się o ściany, aby tanecznego wiru uniknąć, wchodziły w wązkie drzwiczki, tuż obok pieca z zielonych cegieł, prowadzące do drugiego pokoju. Był to ostatni już pokój tego mieszkania, mający formę długiéj a wązkiéj szufladki i uszczuplony znacznie przez dwa wysoko usłane łóżka i długi, wązki stół, zastawiony różną żywnością. Były tu w glinianych misach i fajansowych talerzach pokrajane kiełbasy, pieczenie i salcesony, przy bochnach chleba, bułkach i serach; stały butelki z wódką, piwem i taniém winem; pośrodku piętrzyła się piramida ciast, nabytych w cukierni. Cała ta śpiżarnia stała tu od samego początku weselnéj zabawy i w miarę potrzeby odnawiana, stać miała aż do jéj końca; kto chciał, przychodził, przekąsywał i zapijał. Pito niewiele, wódki prawie nie dotykano; ten i ów wychylał szklanicę piwa, kobiety w czepcach ze wstążkami, ciemne i pomarszczone ręce wyciągały czasem do butelek z winem i nalawszy go sobie trochę w kieliszek, dwoma palcami, delikatnie, ze wznoszącéj się na półmisku piramidy, wyjmowały słodkie ciastko. Siedząc na kufrach, stołkach i łóżkach, albo stojąc pod piecem i przy stole, gwarzyli o różnych różnościach, z szerokiemi czasem rozmachami rąk, z wybuchami śmiechów, lecz głosami umiarkowanemi, grzecznie, bez sprzeczek i grubijaństwa, jak ludziom poważnym i trzeźwym przystoi. Młodzież w przyległym pokoju tańcząca, hasała, swawoliła, szalała, ale starszyzna do przystojnego zachowywania się widocznie wielką przywiązywała wagę. Nikt tu nie chciał wobec innych uchodzić za gbura albo pijaka i ta dbałość o zachowanie godności w postępkach i słowach, tworzyła główne i rzucające się w oczy piętno towarzystwa tego. Możnaby rzec, że tych mężczyzn z szerokiemi plecami, ciemnemi twarzami i grubemi głosy, jak téż u tych kobiet, ubranych w luźne kaftany, staroświeckie mantyle i niepojęte czepce, barczystych, czerwonych, albo od pracy i niedostatku wychudłych i pomarszczonych, — we krwi i starodawnym obyczaju, w pojęciu o honorze i dobréj opinii było coś, co im nie pozwalało lać do gardeł palących potoków trunku, zrywać się do burd i bójek, wyrzucać z piersi gradu ohydnych słów. Chciałam sobie wtedy koniecznie zdecydować, czy ludzi, na których patrzałam, nazywać można cywilizowanymi, choć grubemi głosami mówią, i oj! słabo czytać i pisać umieją? Może najwłaściwiéj uważać ich należy za owoc jakiéjś cywilizacyi, tak dawnéj i tak głęboko sięgającéj, że bez pomocy piór i atramentu w krew i kości ich przeniknęła? A może jeszcze jest to materyał wyborny do wyższéj i doskonałéj formy cywilizowanego bytu? Zapewne, wyborny materyał i szkoda tylko, że brak mu Fidyaszów?
Miękkością ducha, pomimo stwardniałéj skóry i tą wewnętrzną przystojnością, pomimo grubych form najbardziéj ze wszystkich obecnych odznaczał się właściciel domku tego, szewc, Florenty, którego wtedy widziałam po raz piérwszy. Miał on powierzchowność i sposób znajdowania się taki, że ktokolwiek raz nań spojrzał, powiedziéć musiał: ot mały człeczyna, a niechaj go jaki dumny! Małego wzrostu, ale krzepko zbudowany, twarz miał okrągłą i rumianą, jak dobrze zachowane zimowe jabłko, małe, siwe, błyszczące oczy, mały bardzo zadarty nos, usta rumiane, zawiesistym wąsem ocienione, czoło poszerzone łysiną i drobnemi zmarszczkami porysowane, włosy krótko przystrzyżone, siwiejące. Ubrany był w czarny, cienki tużurek, od którego wesoło odbijał mirtowy bukiecik; szerokie i krótkie ręce okrywały mu białe rękawiczki z niezmiernie długiemi, więc u końców pustemi palcami. Nie na skrzyni i nie na prostym stołku, ale na krześle z poręczą siedział i jedno ramię przez poręcz przewieszając, drugiém, powolnemi, rozważnemi, pełnemi okrągłości giestami, w takt niby powolnéj, rozważnéj i okrągło układanéj mowy, poruszał. Była to postawa, jaką czasem przybierają panowie, przyjmujący najpoufalszych, a od siebie niższych gości; były to giesty, z jakiemi mówcy, którzy zawsze umiarkowanymi pozostać pragną, przedstawiają swe przekonania zgromadzonym dokoła nich słuchaczom. Zkąd wziął on tę postawę, te giesty, ten ruch głowy, nieco w tył odgiętéj, przez co nabierała ona wyrazu nakazującéj wyższości, przedziwnie sprzeczającego się z jabłkowatą okrągłością i różowością twarzy? Może widział to wszystko u kogoś, do kogo przybywał dla zdjęcia miary na obuwie? Pewniéj jednak wypływało to z podniesionéj do wyższéj potęgi, ale téj saméj co i u innych zebranych tu ludzi, troskliwéj dbałości o przystojność obyczaju i zachowanie w opinii ludzkiéj tytułu człowieka porządnego. Tylko, że obok tego były tu już widoczne dążenia ku elegancji, a bardziéj jeszcze ku posiadaniu w społeczeństwie wyższego nad innych znaczenia.
W gwarze rozmów i dochodzącym z przyległego pokoju tanecznym hałasie, nie mogłam słyszéć dokładnie rozmowy, którą z kilku współbiesiadnikami prowadził, ale z dochodzących mnie jéj urywków, zrozumiałam, że opowiadał o radzie miejskiéj, któréj był członkiem, czynił zarzuty niektórym z jéj urzędników, wyrzekał na nierównomierność dochodów i rozchodów miasta, tłómaczył słuchaczom swym sposób układania bilansu i poddawania go następnie kontroli wyznaczonych ku temu komisyi. Kilka mężczyzn słuchało go z wytężoną uwagą, sztywnie; wywiędły staruszek, niegdyś podobno cieśla, siwy jak gołąb’ i mocno głuchawy, siedząc na stołku pod zielonym piecem i brodę w dwu palcach trzymając, przechylał ucho w stronę mówiącego i z dobrodusznym, głupowatym nieco uśmiechem na zapadłych wargach, głową wciąż na znak twierdzenia kiwał.
Brat panny młodéj, dorożkarz, człek lat średnich i herkulesowéj postaci, (nieco dziś ściśniętéj czarnym tużurkiem) z ogromną ciemną brodą i wielką twarzą czerstwą i poczciwą, ogromną swą rękę opuścił na ramię oratora.
— A mnie przyjmiecie do swojéj dumy, jak sobie własny dom zbuduję — ha?
— Dla czego nie? — z powagą odparł orator — dla czego nie? Jeżeli wybiorą, uważasz? Do jednéj wazy rzucają się gałki czarne, a do drugiéj białe. Jeżeli dostaniesz więcéj białych, będziesz radnym, uważasz? jeżeli czarnych, przepadniesz!
Z grzmotowym śmiechem i lekceważenie oznaczającym ruchem potężnego ramienia dorożkarz odkrzyknął:
— Nie przepadł ja bez waszéj dumy do tego czasu, nie przepadnę i potém! Dumny ja sobie mogę być i bez dumy.
— A niby to dziadzio miał same białe gałki! Pewno, że tam i dużo czarnych narzucali! — cienkim głosikiem i drwiącym nieco tonem, zawołał młody garncarz trochę pękaty i przysadzisty, ale z ładną rumianą twarzą i bujnym czarnym wąsikiem. Przed chwilą ociekł on był od kontredansowego ron i z kawałem salcesona w jednéj ręce, a potężną porcyą pieroga w drugiéj, stanął pomiędzy rozmawiającymi. Z odgiętą w tył głową szewc Florenty spojrzał na próbującego żartować zeń krewniaka.
— Ty błaźnie, kiedy jeszcze takich interesów nie rozumiész, to milcz! Nie twoim nosem o takich interesach decydować.
A zwracając się do starszych, mówił:
— Jednogłośnie mnie wybrali, jednogłośnie! Ani jednéj czarnéj nie miałem, jak Boga kocham! Ja nawet sam nie wiem, za co ludzie mnie tak szanują... i gdzie tylko trzeba coś takiego ważniejszego, uważacie? cościś takiego nie wymawiając dla publiczności zrobić, tam mnie pchają... ot, łaska Bozka i koniec.
Kilka głosów ozwało się jednogłośnie:
— A czemu? czemu? dla czego nie! Naturalnie; Sprawiedliwie! Pan Florenty do wszystkiego zawsze gotów i wszystko umié.
Słysząc to majster rósł, ale nie w wysokość tylko w szerokość. Miał w sobie tę osobliwą właściwość, że gdy cokolwiek cieszyło go i dumie jego pochlebiało, rozdymał się jakoś i nakształt gąbki wodą pojonéj pęczniał tak, że niższym wydawał się niż zwykle i zarazem grubszym. Rumiane jego wargi wydymały się trochę pod gęstym, szorstkim wąsem, a siwe oczy zalewała błogość. Powoli, z rozwagą podnosząc w górę wskazujący palec, na pochlebne dlań szmery odpowiedział:
— Tak to jest i nie tak. Gotów to ja do wszystkiego, gotów. Czemu nie? Na to pan Bóg dał człowiekowi rozum, żeby on z niego użytek robił i czémś na świecie był! Ale umiéć, to wszystkiego nie umiem. Ej! gdzie mnie tam wszystko umiéć! Żebym był wielką edukacyą odebrał, tobym może i nie głupszy był od innych, ale tak, no, człowiek tylko samemu sobie wszystko winien.
Potrząsnął głową i stanowczo dodał:
— Wszystkiego nie umiem. Są rozumniejsi a odemnie, a ja takich szanuję. Bardzo rozumnych ludzi szanuję.
W tém, lekki i śliczny motyl wleciał pomiędzy tych grubych, ciężkich, czarno ubranych ludzi. Siedmioletnia dziewczynka biała, różowa, złotowłosa, w przezroczystéj i wstążkami powiewającéj sukience, wbiegła pomiędzy gromadkę mężczyzn, którzy téż jak podwładni przed zwierzchnikiem rozstępowali się przed nią, aż z usty pełnemi szczebiotu wskoczyła na kolana szewca Florentego i szczupłe obnażone ramiona swe dokoła szyi jego owinęła — Dziadziu, — głosem i z minkami rozpieszczonego dziecka wołała, — Ignaś nie chce tańczyć ze mną i Jaś nie chce i stryjaszek Kostuś nie chce i nikt nie chce. Nikt ze mną tańczyć nie chce, a ja chcę tańczyć! Dziadzieńku, doprawdy, ja chcę tańczyć... ta paskudna Zośka powiedziała, że ja jestem błaźnica i tylko starszym plączę się pod nogami...
Na płacz jéj się zbierało. Śliczne, malutkie usta wydymała i rączką coraz gwałtowniéj rzucała w powietrzu, powtarzają[11]:
— Ja chcę tańczyć! Dziadziu! doprawdy ja chcę tańczyć!
Godną istotnie uwagi była podówczas zmiana, która zaszła w całéj powierzchowności szewca; krótkie i grube jego ramię obejmowało tulącą się mu do piersi dziewczynkę ostrożnie i zlekka; na przychylonéj ku jéj głowie twarzy jego, rozlał się wyraz uczuwanéj przyjemności i drgał w każdéj ze zmarszczek, gęstym rysunkiem okrywających mu czoło i jabłkowate policzki. Skargi jéj uspokajał wpół żartobliwą, wpół współczującą perswazyą...
— No, cicho, cicho! będziesz tańczyć, będziesz! Już ja sam Ignacemu powiem, żeby z tobą potańczył, a Zośce dobrze za ciebie nagadam, nie bojś, posłyszy ona ode mnie!
Dziewczynka wciąż się żaliła: — Paskudna taka, mówi, że ja błaźnica i tylko starszym plączę się pod nogami...
Szeroka i krótka ręka w białéj rękawiczce, sterczącéj pustemi końcami palców, wyciągnęła się nad stołem i delikatnie zdjęła z półmiska migdałowe ciastko, które wnet znalazło się w drobnych rączynach dziewczynki. Zarazem szewc Florenty wycisnął na jéj czole pocałunek tak prawie głośny, jak pistoletowy wystrzał. — Aj! — krzyknęło dziecko, — wąsy! takie u dziadzi kolące wąsy! Nie chcę! nie chcę!
Z temi wykrzyknikami i rozkapryszonemi minkami, uchylając się od dalszych pocałunków, któremi obdarzać ją zamierzał, zeskoczyła z jego kolan i, chrupiąc migdałowe ciastko, w mgnieniu oka, jak wiewiórka na drzewo, wdrapała się na barczystego i brodatego dorożkarza, który téż z przyjaznym i wesołym śmiechem wziął ją w objęcia. Wyglądało to tak, jak gdyby olbrzym bawił się lalką. Podnosił ją w górę, to huśtał w obie strony, a wielka, czerwona, roześmiana twarz jego, to znikała, to ukazywała się z za powiewnego muślinu jéj sukni i złotych rozwianych włosów. Szewc Florenty zwrócił się do krewniaka, owego przesadzistego garncarza z czarnym wąsikiem, który w téj chwili, z ustami napełnionemi pieczenią, nalewał sobie do szklanki szumiące piwo.
— Ignacy! — zawołał, — ciekawy jestem, czemu to z dzieckiem troszkę potańczyć nie chciałeś, hę? Ważny kawaler z ciebie! fanaberya! Coby ci to szkodziło dogodzić dziecku, kiedy prosi, hę?
Gniewał się naprawdę i aż sapać zaczął, a napadniętemu w ten sposób chłopakowi uszanowanie nie pozwalało głośno i śmiało replikować. Coś więc tylko niewyraźnego mruknął pod nosem i ukośne spojrzenie rzucił na małą natrętnicę, którą w téj chwili z objęć potężnego dorożkarza brała żona starego cieśli, dobrze już podstarzała, ale jeszcze czerstwa kobiecina w bezpretensjonalnym luźnym kaftanie i czarnéj jedwabnéj chusteczce na głowie.
— Pójdziem tańczyć! — mówiła do dziecka, — pójdziem; kiedy ten brzydki Ignaś nie chce, to już ja z tobą potańczę! Biedna dziecina, nikt z nią tańczyć nie chce! Patrzcie ich! jakie to niedobre chłopcy! pójdziem tańczyć!
I w mazurowy takt podrygując, ze skaczącą przy niéj dziewczynką, babina znikła w sąsiedniéj izbie. Zauważyłam, że to dziecko znajdowało się tu jakby w jakiéj licznéj rodzinie, różnemi stopniami pokrewieństwa z całém tém towarzystwem połączono. Nikomu wprawdzie nie mówiła: „ojcze“ i „matko, ale wszyscy tu byli jéj dziaduniami, stryjami, ciotkami. Z rąk do rąk i z objęcia w objęcie przechodziła; wszędzie dzwonił jéj dziecięcy, rozkapryszony głosik i widać było grube wielkie ręce, przesuwające się po złotych jéj włosach, lub liliowo-białéj twarzyczce.
Pochwyciłam pierwszą możność zbliżenia się do gospodarza domu i zawiązania z nim znajomości bliższéj. Sprowadziło to ze strony jego i tych, którzy go otaczali, wielki wybuch ceremonii. Szewc Florenty zerwał się z poręczowego krzesła, na którém siedział, i z ukłonami, których posuwistość i balanse tamowanemi były tylko przez wązkość przestrzeni, prosił mię, abym je zajęła, stary cieśla, usiłując jak najmniéj miejsca osobą swoją zabierać, tak plecami przylgnął do pieca, że w słabem oświetleniu izby, podobnym stał się do wyrysowanéj na zieloném jego tle figurki wątłego, siwego staruszka o długim nosie i zadartéj brodzie; dorożkarz, ów z wielką, poczciwą twarzą i ogromną brodą, skoczył do izby przyległéj po możliwie najwygodniejsze siedzenie; inny chustką od nosa wycierał brzeg stołu, o który oprzeć się mogłam... Aż nagle wszyscy, dokonawszy już wszelkich możliwych przysług, zmieszali się jakoś, ramiona w dół popuszczali i zwolna cofali się ku innym kątom izby, albo ku przyległemu pokojowi. Ten po cichu i usta dłonią przysłaniając, chrząknął, ów gruby kark nieco przychylił, tamtemu stanął w wahającéj się postawie. To onieśmielenie tych ludzi, podobnych do dębów, miało w sobie coś dziecięcego...
Ale szewc Florenty w najmniejszym stopniu nieśmiałości nie doświadczał. Był on nietylko grzecznym, ale i eleganckim, wyższą kompanią uszanować umiejącym, lecz pewnym, że wymaganiom jéj sprostać potrafi. Na stołku obok mnie siedząc, dłonie na kolanach wsparł i z uśmiechem uprzejmym, z wyrazem zastanowienia w siwych oczkach rozpowiadał, kiedy i jak ten domek nabył i drugi jeszcze, który w arendę wypuszcza, sam zbudował. Niedawno, wcale jeszcze niedawno, dobił się tego własnego kąta, bo choć, dzięki Bogu, nędzy nie zaznał nigdy, rzemiosło w ręku mając, to przecież z różnemi kłopotami i biedami borykać się trzeba było, czworo dzieci hodować i własnemi dwiema rękoma rady sobie dawać. To mówiąc, energicznym giestem ręce dłońmi do góry podniósł, a w téjże chwili biała, glansowana rękawiczka, niezmiernie długa, ale w zamian bardzo wązka rozdarła się i ogołociła szeroki pas skóry czerwono-czarnéj i jak podeszwa twardéj. Nie zauważył tego, bo, starannie podtrzymując rozmowę, zapytywał mię, przy któréj ulicy mieszkam, a potém zauważył, że w téj właśnie części miasta bruk jest najgorszy i oświetlenie w nocy najsłabszém. Strasznie lubił mówić o mieście i jego potrzebach, o radzie miejskiéj, któréj jednak nie umiał nazwać inaczéj jak „dumą“, i swojém w niéj znaczeniu. Gdy mi już wiele rzeczy powiedział o zajmującym go przedmiocie, zapytałam go zkolei, kim jest ta mała, śliczna i tak tu przez wszystkich lubiana dziewczynka; ku wielkiemu zdziwieniu swemu, spostrzegłam, że fala rumieńca przepłynęła po okrywającym czoło szewca gęstym rysunku zmarszczek. Po raz piérwszy, odkąd go ujrzałam, zmieszał się i z pochyloną twarzą milczał chwilę. Potém wstrząsnął głową i zcicha rzekł:
— Sierotka to jest. Ot, uważa pani, biedne stworzenie, opuszczone...
— Rodzice jéj umarli? — zapytałam znowu.
Mieszał się coraz bardziéj, oczy spuszczał, palcami rąk z zakłopotania poruszał.
— Ot, co tu mówić! — szeptał. — Nie umarli... żyją sobie... matka porzuciła...
— Jakaś zapewne bardzo biedna i nieszczęśliwa kobieta?... — zaczęłam.
Podniósł twarz i uśmiechnął się nawpół z politowaniem, nawpół z goryczą:
— Gdzie tam biedna! — odsapnął. — Wcale nie biedna i z pięknéj familii... ojciec takoż... Ludzie wszystko wiedzą i o ojcu jéj wiedzą, co on za jeden... bogaty... majątek swój ma... Grzech im wielki!.. Przyjechała... maleństwo kilkodniowe jednym tu ludziom na opiekę zostawiła... pieniądze przysyłać przyrzekła... pojechała i wiadomość wszelka o niéj przepadła... Ot, uważasz pani, jak to z tą dzieciną było i co to jest za grzech!
Wszystko to wypowiedział z pochyloną w dół twarzą, ze spuszczonemi powiekami, z wielkiém zawstydzeniem. Potém, jakby usprawiedliwić chciał nieprzystojność podobnego opowiadania, dodał:
— No, cóż robić? Pani jest mężatką, to z panią o takich rzeczach mówić można. Cóż robić, różne wypadki na świecie bywają!
Widać jednak było, że wypadek, o którym była mowa, uważał za niezmiernie osobliwy i ludzkość zawstydzający. Chciałam dowiedziéć się, u kogo teraz stale przebywało to dziecko i kto się niém wyłącznie opiekował.
— A no — rzekł — będzie już temu lat z pięć jak baba moja zobaczyła raz to maleństwo w nędzy okrutnéj zostające i do domu przyniosła. Myśleliśmy z początku, że tymczasowo tylko u nas pobędzie, byle odkarmiło się trochę, bo już tak prawie jak zamierało z głodu, ale potém... i zostało się sobie przy nas... Co robić? Gdzie jest chleba dla sześciu gęb, to już i dla siódméj wystarczy... A uważa pani, sieroty i Bóg opuszczać nie pozwala i serce człowiecze sprzeciwia się temu... Niech już i tak będzie!
Zauważyłam, że nie tylko dziecka tego nie opuszczają, ale je bardzo pieszczą i stroją. Szewc zaśmiał się dobrotliwie.
— Dobre dziecko... piękne... wesolutkie, to i jakże go nie pieścić? A co się tycze strojów...
Znowu głowę dumnie podniósł.
— No, dzięki Bogu nie braknie i na to... nie braknie...
A potém ciszéj i ze spuszczonemi znowu oczyma dodał:
— Do tego uważa pani, z pięknej familii to pochodzi... z bardzo pięknéj, i po ojcu i po matce... trudno to jak chłopkę hodować.
Przez otwarte drzwi widziałam, jak w izbie przyległéj dorożkarz, którego dziewczynka stryjaszkiem Kostusiem nazywała, człowiek młody, wysoki, zgrabny, z wielkiemi rudemi bokobrodami, odebrał ją babinie, która z nią niby mazura tańczyła i, jak ptaka posadziwszy na swém ramieniu, począł jéj o czémś poważnie prawić. Było coś zupełnie niepospolitego w pieszczotach i czułości, któremi ci ludzie grubi i silni darzyli to stworzenie delikatne i drobne, zdające się istotnie pochodzić z innego niż oni świata. Dziewczynka była wątłą i zgrabną, cerę miała niemal przezroczystą, rączki małe i kształtne. Na ramieniu wysokiego mężczyzny siedząc, różowy policzek do rudych bokobrodów jego przytuliła, a ładnie obute nóżki, na szerokich jego dłoniach oparła. Niósł ją tak ku otwartym drzwiom sionki, a gdy pośrodku izby trudno mu było wymijać tancerzy, basowym, ogromnym głosem wołał:
— Z drogi! héj! z drogi!
Przekorny jakiś chłopak, wziąwszy się w boki, przejście mu zatamował, tonem wesołego przekomarzania się mówiąc:
— A jak nie ustąpię, to co mi pan Konstanty zrobi, kiedy bata przy sobie nie ma!
— Hejże zjeżdżaj! bo mam kułak! — odkrzyknął zaczepiony i z twarzy mu było widać, że wrazie potrzeby niedalekim byłby od użycia tego, zawsze przy sobie noszonego oręża, lecz w téjże chwili dziewczynka zaczęła mu coś szeptać do ucha, a on słuchał uważnie, z powagą i, twierdząco kiwając głową, powtarzał: — Dobrze, kotko, dobrze, przyjadę i powiozę! na spacer powiozę! kuliga! héj, héj, kuliga, kuliga!
Zamyśliłam się i nie uważałam kłopotu, w jaki wpadł właściciel domu z powody przerwy, zaszłéj w rozmowie naszéj. Wiedział o tém, że gościa zabawiać trzeba. Zerwał się tedy ze stołka, do drzwi poskoczył i wołać zaczął:
— Zosia! Karolcia! Karolcia! Zosia!
Na to wołanie przyskoczyły ku niemu dwie młodziutkie dziewczynki, zdyszane od zmęczenia i śmiejące się od przerwanéj wesołéj zapewne rozmowy.
— A co, tatku?
Wziął je za ręce i, do mnie przyprowadziwszy, rekomendował:
— Moje córki: Zofia i Karolina!
Obie miały błękitne suknie, czerwone kwiaty we włosach i korale na szyjach. Hoże i świeże, choć trochę ciężkie i szerokolice, w strojach tych wyglądały ładnie. Bardzo zmieszane stały chwilę ze spuszczonemi oczyma; z niewyraźnemi uśmiechami na ponsowych ustach, skubiąc w rękach grube płócienne chustki do nosa. Wtém, nadbiegła im pomoc w postaci przysadzistego garncarza z czarnym wąsikiem, który z wielkim impetem wysoki próg przeskoczył i zasapany, potem oblany, wołał:
— Karolka! gdzie ty siedzisz, Karolka! Krakowską figurę tańczą... a ciebie dalibóg znaléźć nie można!
Porwał za rękę cioteczną siostrę i mazurowym tempem wypadł z nią do przyległéj izby; to samo z drugą uczynił inny tancerz.
Krakowska figura wrzała. Trójki tancerzy przebiegały w różne strony, a nad tupotem nóg brzęczeniem skrzypiec i huczeniem basetli wznosiły się wywoływane i do wyboru przedstawiane nazwy, które przybierali sobie chłopcy i dziewczęta. Te ostatnie poetyzowały osoby swe, przezywając się różami, fijołkami, konwaljami, stokrotkami. Ktoś jednak zawołał: — Koza i cielę! co wywołało śmiech ogólny i, usuwając z pamięci królestwo roślin, wprowadziło w modę zwierzęta, jako to: wilk i lis, wróbel i słowik, albo zdrobniałe: kotek i ciucia; powstała nawet ztąd sprzeczka, bo dwaj kawalerowie chcieli koniecznie przezwać się wołem i osłem, ale panna nie zgadzała się za nic na ostatnie, nieprzyzwoite wyrażenie, i zastąpiła je baranem. Inna wyciągnęła z sionki opierających się niby, a w rzeczy saméj bardzo tym wyborem pochlebionych, najwyższych i najpleczystszych brodaczy, a stając z nimi przed jedną z towarzyszek, zawołała:
— Fara i Bernardyny!
Istotnie, gdy, uderzywszy stopami o podłogę, puścili się po izbie, można-by mniemać, że to kościoły poszły w taniec. I w mniejszéj izdebce znajdujące się towarzystwo ożywiało się coraz bardziéj. Piwo i tanie wino, choć z wielkiém umiarkowaniem pijane, mężczyznom dodawały werwy i pewności siebie, kobietom na różowo malowały policzki i w coraz większy ruch wprawiały języki. Jedna, długa i cienka, blada i pomarszczona, o chorobach swych i używanych na nie lekach piskliwie i lękliwie opowiadała; inna młoda i żwawa, z palącemi się, roztropnemi oczyma, powierzała sąsiadce zamiar swój założenia sklepiku z drobiazgami; trzecia, gruba, ciężka i ze złośliwą twarzą, trzęsąc głową ubraną w żółte kwiaty, wyrzekała na męża, dzieci, sąsiadów, złe czasy i złych ludzi; czwarta, młoda jeszcze i dość ładna, ale ze smutną twarzą i trochę marzącém spojrzeniem, ścigała wciąż przez drzwi otwarte zapamiętale tańczącego męża swego i od czasu do czasu głośno wzdychała. Mężczyźni przychodzili i wychodzili, przekąsywali, prawili koncepty, śmieli się, a czasem i sprzeczali, ale bez kłótni, tylko z coraz żywszemi gestami i ognistym wzrokiem. Nawet stary cieśla, oderwawszy się od zielonego pieca, stał przy stole na swych cieniutkich, trochę drżących nogach i sepleniącemi bo bezzębnemi usty opowiadał jednéj ze starszych kobiet o domu, który sobie przed kilku laty zbudował, a którego ona jeszcze nie widziała. Słuchaczka z twarzy jego przeniosła wzrok na młodego, zgrabnego, w błękitnym krawacie blondyna, który, wbiegłszy do izby, spiesznie kawał kiełbasy spożywał, i klasnąwszy rękoma zawołał:
— Ale ja i syna pana Józefata dawno już nie widziałam! O, na jakiego ładnego chłopca wyrósł!
— Ha? co? — ucha ku niéj przychylając, pytał mocno głuchawy Józefat.
Kobieta zaczęła krzyczéć:
— Mówię, że syn pana Józefata bardzo ładny chłopiec.
Ze szczęśliwością na twarzy stary odpowiedział:
— A ładny, ładny! Chciałem żonce pamiątkę po sobie zostawić, i ot wziąłem i zbudowałem! He, he, he, he. Ładny domek, ładny domek! He, he he!
— Ja o synu, a on o domku — zawołała kobieta.
Inne parsknęły śmiechem, ale wstydliwie, ze spuszczonemi oczyma, albo i całkiem przed niespodzianém qui pro quo twarze ku ścianom odwracając. Wtém gospodyni domu, otyła, rumiana i z wesołém obliczem kobieta stanęła w wązkich drzwiach, które całe swoją wyfalbowaną suknią zajęła i, na obie strony przechylając głowę, ubraną w biały czepek z wielkiemi różami, po kilka razy powtórzyła:
— Proszę na wieczerzę! Proszę na wieczerzę. Florenty, proś gości na wieczerzę.
Sąsiad mój przerwał sobie opowiadanie o tém, jak bardzo on rozum i rozumnych ludzi szanuje; jak wié, że edukacya to rzecz ważna; jak wielki pociąg czuje sam do większego świata i w skutek tego syna na naukę rzemiosła do Warszawy wysłał, bo chłopiec ztamtąd i biegły w rzemiośle i świat znający, i do tego co dobre chętny, powróci, — przerwał sobie to opowiadanie i, porwawszy się ze stołka, gości na wieczerzę zapraszać począł. Zapraszał z ukłonami, które były tak posuwiste i takich balansów i reweransów pełne, że im nigdy przestrzeni dosyć być nie mogło. Zrazu w małéj izbie, potém w większéj, gdzie tańczyć już zaprzestano, posuwał się z wielkiém szastaniem nóg od ściany do ściany, balansując rozpychał sprzęty a czasem i ludzi, podawał się cały naprzód, przez co tużurek jego przybierał formę najpiękniejszéj turniury, a przytém w siwych oczkach miał ciepły promień szczeréj dla wszystkich życzliwości i wyraz osobistéj godności, nieznikający nigdy z rozszerzonego łysiną i gęstym rysunkiem zmarszczek okrytego czoła.



Nie wiem, czy kiedy znałam człowieka, któryby więcéj pociągu czuł do wszystkiego, co chociaż w przybliżeniu nazwać się może sprawą publiczną. Zkąd w tym mieszczaninie, mało oświeconym i w grubéj fizycznéj pracy życie pędzącym, powstała ta struna duszy, która przez wieki grała tu tylko w piersiach szlacheckich? Najpewniéj poruszała ją ta ambicya i chęć wywyższenia się, których wyraz uderzał w postawie jego, twarzy i ruchach. Niewątpliwém wydaje mi się jednak, że była ona czémś odrębném także, niby późnym owocem starego jakiegoś drzewa, przetrwałością z dawnych innych czasów. Bywają niekiedy dziwne jakieś, mknące promienie w głowach ciemnością napełnionych, niewyraźne jakieś przeczucia rzeczy wielkich w piersiach maluczkich. Są to sprawy natury i dziejów, działających przez odziedziczenie pradziadówskich dążeń i wzruszeń, przez wspomnienia głucho i niewyraźnie, lecz głęboko tkwiące w mózgu, przez jedno jakieś uczucie, nie nazwane słowem, lecz w pierś zapadłe bodźcem lub kolcem, przez jeden jakiś strumyk krwi odległego pochodzenia płynący w żyłach. Być może iż pradziad szewca Florentego, kiedyś, w jakichś momentach ważnych lub strasznych, z ciekawością w głowie a niepokojem w sercu, krążył około wielkiego gmachu wznoszącego się nad Niemnem, i sam w toczących się tam rozprawach udziału przyjmować nie mogąc, do rozbrzmiewających niemi murów przykładał chciwe ucho, łowiąc ich echa, ze wzdętą piersią oczekując ich słów ostatnich. Być może, iż dziad jego, rzemieślnik tak jak i on, lekceważony ale potrzebny, pokorny ale pojętny, wchodził nieraz na pokoje tych, którzy w swych ręku losy publiczne ważyli, to i owo tam widząc i słysząc, nad czém późniéj długo rozmyślał, co w nim budziło cześć albo wzgardę, miłość lub gniew. Być może jeszcze, iż ojciec jego ze wspomnień swego dzieciństwa i pacholęctwa wywoływał wiele rozgłośnych zdarzeń i imion, czyniąc z nich dla swych dzieci opowiadania tak długie, jak są długiemi zimowe niedzielne wieczory. Któż dokładnie oznaczyć zdoła, z jakich szerokich pól pochodzą ziarna, które najniespodzianiéj kiełkują w ciasnych kątach. Drobnemi, nikłemi źdźbłami wyrastają tu one, lecz dajcie im przestrzeń widną, ciepło słońca, swobodną kąpiel w świeżych powietrznych prądach, a może z marnych jałowców przemienią się w mocne buki, i nie blademi owsy, lecz złotą pszenicą okryją tę ziemię. O, biedne, szlachetne ziarnka wschodzicie w ciemnościach, wzrost macie karli i mało jest Kolumbów, którzy ku wam kierowali swe magnesowe igły.
Od wielu lat szewc Florenty przesiadywał dnie, tygodnie i miesiące w swym zasobnym i nigdy nie próżnującym warsztacie, zgarbiony nad kopytem i pocięglem, machając ręką, uzbrojoną w szydło, prasując skóry galantem, obrzynając je kulisem, przybijając szpilardem, skrobiąc nożem i szkłem, wygładzając raszplem, polerując woskiem, a przy tém wszystkiém coraz więcéj czerniąc i stwardzając skórę własnych krótkich i szerokich rąk. Przez mnóstwo dni, tygodni i miesięcy, okrągła, rumiana, jabłkowata twarz jego tak kurczyła się od wytężonego trudu, że stopniowo wytwarzał się na niéj ten gęsty rysunek drobnych zmarszczek, który ją teraz całą okrywał. Była to niby misterna siatka z cieniutkich porwanych nitek, którą utkała i na zdrowe, czerstwe ciało jego zarzuciła długa i ciężka praca. Przy nim pracowali tak jak i on, synowie i pomocnicy jego; w izbie sąsiedniéj gospodyni domu gotowała, prała, szyła; dorastające dziewczęta szyły, prały, haftowały w oczekiwaniu małżeństwa, zarabiając na własną rękę. Po grubéj podłodze przechodziły tam i przebiegały bose stopy; kobiety te w w[12] domu chodziły boso, w ubraniu krótkiém, luźném, sprzyjającém oszczędności i zarazem swobodzie ruchów. W przestankach zasiadali wszyscy dokoła stołu, zastawionego grubem ale obfitém jadłem. Jadali tłuste i smaczne krupniki, barszcze z wieprzowiną, kasze nieprzenikalnéj gęstości; w niedzielę i święta miewali pieczenie i pijali piwo i kawę. W niedzielę i święta warsztat był pusty i milczący; szewc Florenty z rodziną i odwiedzającemi go gośćmi przebywał w bawialnym pokoju, zwanym salą. Miewał wtedy na sobie obszerny szlafrok z materyi w kwieciste desenie, pantofle, które mu córka wyszyła na kanwie i fajkę z długim cybuchem w rękach. Odpoczywał na twardéj kanapie, z ogromną żółtą poręczą, siedząc, albo leżąc, popijał kawę i częstował nią gości, a głowa jego podnosiła się najdumniéj i czoło wygładzało się najpogodniéj, gdy miał przed kim rozprawiać o rzeczach i sprawach poważnych, jako to: wyborach i urzędach gminnych, o porządkach i nieporządkach miejskich o interesach szewckiego zgromadzenia, którego był cechmistrzem, nakoniec i najbardziéj o dostojeństwie i niezmiernéj ważności ludzkiego rozumu.
Rozumnym zaś człowiekiem nie był w mniemaniu jego ani kupiec, w spekulacyach swych szczęśliwy, ani urzędnik niewiadomym mu sposobem na dostojność swą wyniesiony, ani ten, który posiadał wiele ziemi, ani ten, którego pierś połyskiwała srebrnemi i złotemi znakami zasług. Rozumny, znaczyło dla niego ten, kto wiele uczył się, i kto publicznie działał lub przemawiał. Do dzieci i gości swych mawiał:
— Doktor... uważacie? doktor, co ludzi w nieszczęściu ratuje, adwokat... uważacie, taki, co jak językiem zamiele, to człowiekowi zdaje się, że mu aniołowie niebieskie pieśni zaśpiewali... ot to są ludzie... niech ich! człowiek by kawał życia oddał za krztę ich rozumu.
Potém z wyrazem głębokiego namysłu prawił daléj:
— Hm... panie dobrodzieju... kto tam więcéj? aha! uważacie? a te? co książki piszą! no, to już wszelkie pojęcie przechodzi, żeby taki rozum miéć! Przed takim to-by już człowiek, jak Boga kocham, i plackiem na ziemię padł.
Czasem wśród poważnych tych rozpraw śmiał się do rozpuku z figlów i szczebiotu małéj, delikatnéj, świątecznie ustrojonéj dziewczynki, która, jak rozpieszczone kocię, wiła się po jego grubéj kościstéj postaci, drobnemi rękoma targając mu szorstkie wąsy lub głaszcząc łysinę. Potém, po świątecznych wizytach, traktamentach i rozprawach, w sali o dwóch okienkach przysłoniętych perkalowemi firankami i wazonami z mirtem i pelargonią, zapanowała świąteczna także cisza. Na szerokiéj twardéj kanapie, w cieniu wysokiéj drewnianéj poręczy szarzała gruba, kwiecistym szlafrokiem owinięta postać głęboko uśpionego szewca. Z jednéj strony głowa jego, oparta na włóczkowéj poduszce, w białawym, zimowym zmroku świeciła rozszerzającą czoło łysiną i rumianością wydętych policzków, z innéj nieruchomo sterczały dwie wielkie stopy w płaskich barwistych pantoflach. Śpiąc sapał, chrapał, gwizdał, a przy nim grubem i krótkiém ramieniem jego objęta, równie głęboko jak on, tylko bardzo cicho usypiała śliczna i delikatna sierota „z wielkiéj familii“, złote swe miękkie włosy rozsypując mu na szorstkie wąsy, twarde ręce i kwiecisty szlafrok.
Jednak, ani dwa domki, nabyte za oszczędność całego życia, ani byt względnie dostatni, ani niedzielne rozrywki, zbytki i spoczynki, nie czyniły go tak doskonale szczęśliwym, jak jakakolwiek dana mu do spełnienia funkcya publiczna. Raz, niedawno temu, bo zaledwie przed rokiem, w sali sądowéj, i w chwili poprzedzającéj rozpoczęcie się sądowych rozpraw, siedząca obok mnie, przyjaciółka moja pochwyciła mnie nagłe za rękę:
— Patrz! patrz! kto to? co on robi? czego on chce? — pytała szeptem zadziwionym i nawet trochę jakby przelęknionym.
Zapatrzona w daleki punkt wielkiéj sali, zwróciłam wzrok w kierunku jéj spojrzenia i zobaczyłam szewca Florentego, który usiłował zwrócić na siebie uwagę moję ukłonami, nad wszelki wyraz uprzejmemi i uszanowania pełnemi; przed szeregiem na wpół jeszcze niezajętych przez publiczność ławek, wśród mnóstwa w różne kierunki idących i biegących ludzi, z wlepionym we mnie wzrokiem, posuwiście i z głośnym szelestem nóg przesuwał się on przez całą prawie szerokość sali, od wysokiéj i wielkiéj ławy sędziów przysięgłych, aż prawie do pulpitu, wznoszącego się przed ławką adwokatów, zwinnie wymijając wszelkie przeszkody, w różne strony balansując swą krępą i silną postać, z wyrazem dziwnéj błogości na okrągłéj twarzy. Nie mogłam zrazu odgadnać[13], po co on tu przyszedł w dzień powszedni i dla czego tak sobie dumnie i radośnie poczyna, na czele wszystkiego i wszystkich... Wtedy dopiéro, gdy z odgłosem dzwonka porządek zapanował w sali, z miejsca które pośpiesznie zajął mój znajomy, domyśliłam się, że należał on dnia tego do pocztu sędziów przysięgłych. O, zaszczycie i radości, jeszcze przecież niezupełne i niepewne! bo któż odgadnie tajemnice i bolesne nieraz ironie losu? Z trzydziestu sześciu wskazanych w téj chwili, a parę długich ław zasiadających ludzi, los, traf, wybrać mają imion dwanaście. Czy jedném z nich będzie jego imię? Szare oczki jego, bardzo w téj chwili błyszczące, z wytężeniem niezmierném ścigają rękę przewodniczącego sądowi, która podnosi się, dotyka urny, wstrząsa nią, zapuszcza się w jéj głębią. Jednocześnie prawa ręka zapalczywego miłośnika obywatelskich czynności podnosi się zwolna ku czołu, z czoła spływa na piersi, nieznacznie przesuwa się po obu ramionach, zarazem rumiane wargi jego poruszają się tajemnie, bardzo nieznacznie. Wierzcie ludzie, czy nie wierzcie! przeżegnał się on i zmówił pacierz na tę intencyą, aby go dziś spodziewana godność i praca nie ominęły. Wyrok losu zapada. Imię jego wraz z najskromniejszém na świecie mieszczańskiém nazwiskiem rozlega się po sali. Wstaje, wstępuje na stopnie wysokiéj ławy i, zasiadłszy na niéj, spogląda z wysokości swéj na publiczność, oczyma błyszczącemi jak dwie gwiazdy szczęścia. Spostrzega wkrótce kilku swych znajomych i poczyna witać ich skinieniem głowy, uśmiechami, mruganiem oczu. Widać, że zaszczyt, jaki go spotkał, ukazać by pragnął całemu światu. Potém ostrzeżono go, że tych kiwań głową i mrugań oczyma z miejsca tego dokonywać niewolno. Tymczasem przecież uszło to jakoś wszelkiéj uwagi, a skończyło się wtedy dopiéro, gdy, po złożonéj przysiędze, sędziowie wsłuchywać się zaczęli w wytaczaną przed nimi sprawę. Wszyscy słuchali uważnie, ale najgłębsze skupienie ducha i najsilniejsze wytężenie myśli widać było na twarzy tego szewca. Widać z niéj także było, że treść i sens rzeczy przenikał dość pojętnie i że z dwóch nasilniejszych żądz jego istoty: wywyższenia się i działania, piérwsza doszczętnie znikła przed drugą.
Po srogiém zniszczeniu, któremu w piękny majowy dzień uległo to miasto, nikt przez całe dni parę, ani przypuszczał, że domki szewca Florentego zniszczonemi także zostały. Gdzie tam! Jakże to być może, aby dotknęło go wielkie, osobiste nieszczęście, skoro go wszyscy wszędzie widzą ruchliwym, niesłychanie zajętym, pełniącym mnóztwo rozmaitych czynności, przywiązanych do dwu urzędów, które piastuje: radnego w zarządzie miejskim i urzędowego wobec władz przedstawiciela mieszczaństwa? Co dzieje się z szewcem Florentym? A nic; zapewne dobrze, bo widziano go, jak na dworcu kolei odbiera transporty chleba, przysłane przez sąsiednie miasta. Zapewne uniknął nieszczęścia, bo z rozporządzenia miejskiego zarządu wskazuje tymczasowe schronienia tym, których jedynym dachem zostały obłoki niebieskie. Najpewniéj uratował swe mienie, bo prawie od rana do nocy, z pomocą kilku innych ludzi, rozdaje tysiącom zgłodniałych talony na żywność, w którą je zaopatrzyło miłosierdzie ludzkie, lecz w któréj rozdziele zachowywać należy baczny i ścisły porządek. Czyżby mógł tak biegać, rozporządzać się, pracować, tyle usług oddawać innym, gdyby sam cierpiał? Wiadomo przecież, że w cierpieniu takiém, w którém człowiek nie wié, gdzie przed ciemnościami nocy schroni głowę swoję i swoich, ani czém z powstającym dniem jutrzejszym napełni żołądek swój i swoich, nikt o zmęczone głowy i głodne żołądki cudze troszczyć się nie może. A zwłaszcza taki sobie prosty, prawie ciemny, maluczki człowieczek! Gdzie-by mu tam do takiego zapomnienia o niedoli własnéj! Ot, siadł-by na swych gruzach i płakał albo złorzeczył, a potém wstał-by i szedł dla tego, aby rękę wyciągać, o pomoc prosić, żebrać... Jeżeli tak rusza się, pracuje, innym pomaga i o nic nikogo nie prosi, to pewnie dla tego, że mu się nic złego nie stało.
Dzień był czerwcowy, cichy i skwarny. W ulewie słonecznych świateł, w strasznym upale, owiany gorącym pyłem wapna i popiołu, na środkowym placu spalonego miasta, cisnął się tłum ogromny, tak ogromny i stłoczony, że głowy, twarze, kształty ciał, kroje i barwy ubrań, zlewały się w jednę, olbrzymią masę, któréj pojedyńczych cząstek ani rozpoznać, ani nawet spostrzegać było niepodobna. Masa ta ani krzyczała, ani dokonywała żadnych gwałtownych ruchów. Leciał tylko od niéj i w powietrze pełne kurzawy, skwaru i oślepiających słonecznych blasków wzbijał się szmer podobny do szumu rozbudzonéj fali wodnéj, monotonny, ciągły, głuchy, chwilami tylko przybierający brzmienia przeciągłego jęku. Powoli, z ciężkością i nierównością, cechującą poruszanie się przedmiotów, których składowe cząstki wzajem sobie drogę tamują i wzajem na siebie następują, masa ta parła się przez plac obszerny wciąż naprzód, naprzód, najściśliwszą, najniewyraźniejszą i najgłośniéj szumiącą stając się w tym jego punkcie, gdzie w jakiéj staréj i nieobszernéj budowie, postradawszy swój gmach obszerny i ozdobny, działania swe tymczasowo pełnił zarząd miasta. Jedném z tych działań teraz najgwałtowniéj niezbędnych, było rozdawanie żywności tym tysiącom, którym własne doszczętne ogołocenie i chwilowe ustanie tu wszelkiéj pracy ludzkiéj, groziły głodową śmiercią. Od dnia katastrofy, dwie doby zaledwie upłynęły, a już głód, łzy, choroba złożyły na kilkunastu tysiącach tych twarzy ludzkich swe kościste i blade piętno. Na placu, w ściśliwéj i niewysłowienie pstréj mozajce tłumu, piętna tego dostrzedz nie było można; natomiast czémś męczeńskiém i czasem trupiém uderzało ono wzrok każdego, kto przeniknąć zdołał do niedużéj, nizkiéj, brudnéj izby, będącéj tu nieraz istotną ratunkową stacyą dla tonących. W pobliżu ściany przeciwległéj otwartym naoścież dzwiom, pomiędzy dwoma małemi oknami, których mętne szyby błękitniały od błękitnego dziś jak turkus nieba, ustawiono nizką, drewnianą baryerę, za którą, przy długim, prostym stole kilku ludzi pośpiesznie pisało, a kilku innych w stojącéj postawie, również pośpiesznie rozdawało wązkie i długie kartki. Te kartki miały dla tych osób niejako znaczenie paszportów do raju, którym były składy przeznaczonéj dla nich żywności, a pośpiech w ich rozdawaniu okazywał się tak koniecznym, jak ten tłum był wielkim i jak jest dla ludzi strasznym dzień, przepędzony bez chleba. Przez drzwi rozwarte naoścież wchodzili tu mężczyzni i kobiety, starcy i niedorostki, wszyscy z ręką wyciągającą się naprzód, z otwartemi od przyśpieszonego oddechu ustami, oczy zapadłe, szeroko rozwarte wlepiając w twarze stojących za stołem ludzi.
Jednym z ludzi stojących za stołem i rozdających owe małe i zbawcze kartki, był szewc Florenty. Od piérwszego spojrzenia poznać można było, że zawczoraj znajdował się on był w srogim ogniu. Surdut jego u piersi i na połach miał dziury różnych wielkości, ale wszystkie rudawą obwódką otoczone. Języki ognia liznęły mu nietylko ubranie, lecz w wielu miejscach i ciało: lewa jego ręka owinięta była płócienną brudną szmatą, na prawéj siniała i czerwieniła się szeroka blizna; szyja, od konchny usznéj aż po osmalony brzeg surduta, wydawała się odartą ze skóry. Czysto i nawet z niejaką starannością ubierający się zazwyczaj, teraz wyglądał na obdartusa, okaleczonego w jakiéjś burdzie, bo i na jednym z jego policzków wydatnie uwypuklał się siny guz od silnego uderzenia pochodzący, a przez część czoła i łysinę, biegła mu krwawéj barwy krésa. Zresztą, ów gęsty rysunek drobnych zmarszczek, który mu na twarz czerstwą zarzuciła była oddawna praca nad pocięglem, nożycami, galantem i raszplem, zgęstniała teraz widocznie. Postarzał o lat kilka; małe siwe jego oczki głęboko zapadły i z głębin ocienionych kościstemi i włosistemi brwiami świeciły jak dwie małe, srebrne iskry. A świeciły one tak dla tego, że psychiczny stan, w którym znajdował się ich właściciel, był istotnym atakiem gorliwości i zapału. W nizkiéj, niedużéj i co chwilę przeludniającéj się izbie, panowała nieopisana duszność i gorącość, na łysinę i czoło szewca występowały krople potu, którym téż jak politurą świeciły przyblakłe nieco, lecz jeszcze rumiane jego policzki; rany, blizny i guzy sprawione przez ogień i uderzenia jakichś twardych przedmiotów w téj szczególnéj spiece i kurzawie boléć go téż musiały srodze. Ale on tego wszystkiego zdawał się nie czuć i może istotnie nie czuł, bo wielką, choć wielu nieznaną jest władza czynnego ducha nad cierpiącém ciałem. Zdala widziany, przypominał on owe dawne telegraficzne przyrządy z wiecznie i szybko poruszającemi się ramionami. Ramiona jego i całe zresztą ciało w nieustannym zostawało ruchu. Brał kartki od ludzi, którzy na nich szybko kreślili imiona i cyfry, podawał je mnóztwu wyciągających się nad baryerą rąk, wnet śpieszył po inne i ku innym, krótkiemi urywanemi słowy napędzał do pośpiechu, tych gromił za natarczywość, owych łagodnie uspokajał, niby pokorny sługa tego tłumu; dogodzić mu, ucieszyć go usiłował.
Za mnóztwem innych ludzi, przez drzwi wciąż otwarte, wcisnęła się do izby dziewczyna, w krótkiéj spódnicy i wielkiéj chustce, zarzuconéj na głowę, a wpół tylko ukazującéj twarz młodziutką i bladą, z dwojgiem błękitnych jak niezabudki, strwożonych i łzawych oczu. Poznałam w niéj jednę z córek szewca Florentego, choć z tą przychudłą i pobladłą twarzą i w tém ubogiém ubraniu zaledwie zlekka przypominała owę dziewczynę hożą i roześmianą w weselnéj błękitnéj sukni, czerwonych koralach i różach. Dotknęłam jéj ramienia; spostrzegłszy mię, przyjaźnie skinęła głową, ale wnet znowu przez tłum dążyć zaczęła ku baryerze i stołowi. Pilno jéj tam było dojść widocznie, jednak zatrzymałam ją znowu.
— Co z wami? — zapytałam z cicha.
— A cóż — odpowiedziała — to samo, co ze wszystkimi...
— Spaliło się?
— Ze wszystkiém.
— Gdzież mieszkacie?
— Na swoim gruncie. Wyratowaliśmy trzy ścianki...
— Jakto trzy ścianki?
— A tak... trzy ścianki jednéj izby.
Mówiąc to, tłómaczyła słowa te giestami, rysując niby w powietrzu mały trójkąt, przyczém, wysunęła z pod chustki ręce czerwone, poplamione krwawemi szramami i sinemi bliznami. Widać było z tych rąk, że i ona także brała udział w bronieniu owych trzech ścianek.
— Z dachem? — spytałam.
— Gdzie tam!...
— I czwartéj ścianki niéma?
— A z kądżeby była. Trzy tylko ścianki wyratowaliśmy od téj izby, co to, może pani pamięta, z warsztatu ojca na lewo...
— Aha! A warsztat ojca?
— A niéma.
— I narzędzia, zapasy...
— Niéma.
— Jakże?... pod temi trzema ściankami... bez dachu i czwartéj ścianki?
— To nic! Ale matka chora... paraliż ją tknął z przestrachu, czy czogoś tam... albo ja wiem? Leży na gołéj ziemi jak martwa.
— Na gołéj ziemi? Czyż nie mieliście wcale pieniędzy?
— To co, że mieli? Troszkę mieli...
Tym razem przez przerzedzony nieco tłum żwawiéj posunęła się ku baryerze. Tam stanęła i swe błękitne, wilgotne oczy w ojca wlepiła.
— Tatku — rzekła z cicha — dajcie talon na chleb.
Czy nie słyszał słów jéj, albo téż słyszéć ich nie chciał? Jak wprzódy ramionami machał w prawo i lewo; od ludzi piszących do tych, którzy nad baryerą ręce wyciągali, przebiegał, kartki rozdawał, krótkie, urywane zapytania i odpowiedzi wymawiał, córki nie spostrzegając lub udając, że jéj nie spostrzega. Ona po chwili powtórzyła głośniéj:
— Tatku, dajcie talon na chleb.
I wyciągnąwszy nad baryerę rękę, schwyciła go za rękaw surduta.
— A co tam? czego chcesz? czego tu przyszłaś? — sarknął prawie gniewnie patrząc na nią i zarazem unikając jéj spojrzenia.
— Talon na chleb dajcie... ani kruszyny w domu niéma.
Zdawało się, że na łysinę i policzki wystąpiły mu bujniejsze niż przedtém krople potu, szare oczki z zagłębień swych rzuciły stalowe błyski.
— No — zaczął — idź sobie! prędko! marsz. Co to? Talonu! talonu!... Żebraczka jesteś czy co? Albo może ja żebrak?
Mówił te słowa głosem zdławionym, krztusząc się jakimś wewnętrznym kaszlem i podziurawionym rękawem surduta pot z łysiny i czoła ocierał. Oczy dziewczyny stały się więcéj jeszcze wilgotne i trwożne niż wprzódy. Głośniéj już znacznie mówić zaczęła:
— To cóż ja zrobię? Wszyscy jeść chcą... Za te trzy ruble, co mi daliście wczoraj rano, kupiłam matce koszulę na zmianę i trzy łokcie sukna do zasłania na ziemi, grubego płótna na kołdrę, i troszkę herbaty...
Wyliczała by wydatki swe dłużéj jeszcze, ale ojciec ze zjeżonemi brwiami i takiém już mnóztwem zmarszczek na twarzy, że wydawała się ona dziwnie zmalałą i cała skurczoną, sięgnął ręką za klapę surduta i po chwili wydobył ztamtąd rublowy papierek.
— Na, masz, idź sobie ztąd... Chleba kup, a dla matki bułkę, bo chora...
— Ale wydawajcie, tatku, pieniądze, wydawajcie!... A za co czwartą ścianę i dach zrobicie, i łóżko dla matki kupicie, bo doktór powiedział, że jak będzie na gołéj ziemi leżéć, to wnet zamrze, i braciom odziać się trzeba, bo bez surdutów chodzą, i Zośka ma tylko jednę koszulę, i...
— Cicho bądź! — krzyknął prawie szewc i niespokojnie obejrzał się dokoła. Lękał się, aby ludzie o teraźniejszéj nędzy jego nie usłyszeli, o! lękał się, aby nie usłyszeli oni, że dzieci jego koszul nie mają, a żona, jak żona żebraka, chora leży na ziemi.
— Dajcie talon — jęczała dziewczyna — przynajmniéj chleba nie kupim... teraz taki drogi i niewiedziéć gdzie po niego biegać...
Przez minut kilka ciężko ze sobą walczył, myślał, brwi i wąsy jeżył, sapał głośno i w ziemię patrzał. Nakoniec, ruchem powolnym, ciężkim schylił się nad jednym z piszących:
— Dla siedmiu osób — szepnął.
Kiedy oddawał córce kartkę na chleb, przez miłosiedzie publiczne rozdawany, w siwych oczkach jego zagasły całkiem świecące w nich przedtém stalowe iskry, a gdy dziewczyna z papierkiem w palcach szybko odeszła, stał jeszcze chwilę ze zwieszoną głową i opuszczonemi rękoma, z postawą i miną człowieka, którego obuchem w głowę uderzono. Nakoniec, szybkim ruchem zwrócił się twarzą ku ścianie i, przycisnąwszy oczy zwierzchnią stroną swéj oparzonéj ręki, zapłakał krótko, ale tak, że aż się mu zatrzęsły szerokie i w téj chwili zgarbione ramiona. Zapłakał nad tém, że przyjąć musiał jałmużnę. Patrzcie państwo! Czy widział kto kiedy takiego dumnego szewca?




VII.


Jaskółki.


Niéma pewnie nikogo, ktoby nie doświadczał nagłych przypomnień rzeczy, oddawna opuszczonych przez pamięć i serce, niespodziewanych zmartwychwstań momentów, dawno pomarłych na drogach przeszłości. Momenty ważne, zdarzenia, co jak snycerze uderzeniami młotów losowi naszemu kształt jego nadały, główne motywy długiéj pieśni życia są nam wiecznie przytomne i rozstać się z nami nie mogą, tak, jak nie może człowiek wyrzucić z siebie tego, co w nim zapala codzień weselne lub pogrzebowe pochodnie. Lecz drobne wypadki, małe sceny, wrażenia przelotne, związki szybko zerwane, które przecież kiedyś posiadały dla nas swój wdzięk lub swoję szpetność i zwilżały nam podniebienie kroplami miodu lub żółci, rychło płowieją, mdleją i napozór znikają bez śladu. Zapewne jednak nakształ drobnych pyłków wkradają się one tylko w zakątki naszego mózgu, bo wystarcza niekiedy jednego, niewiedziéć skąd przybyłego powiewu, aby je wywiać ztamtąd i wskrzesić w pamięci z całą pełnią i barwą ich dawnego przelotnego życia. Powiewem takim bywa najczęściéj jakieś drobne zjawisko zewnętrznego świata, wywierające działanie swe przez analogią rysów światła, dźwięku, woni. Dwa czémś do siebie podobne, a wielką przestrzenią czasu rozdzielone momenty, zbiegają się z sobą i niespodziewanie, nagle, krzeszą przypomnienie czegoś, o czém nie przypomnieliśmy sobie ni razu przez miesiące, lata, dziesiątki lat.
Jaskółki, które ogromném stadem latały nad zgliszczami starego, wielkiego gmachu; barwy i blaski nieba, pod które z krzykiem i łopotem skrzydeł wzbijały się one, jedno z najwyższych okien tego gmachu, czarne teraz i puste jak trupia źrenica, przypomniały mi dawny, krótki, nigdy dotąd nie wspomniany moment nietylko mojéj przeszłości.

∗             ∗

Była to po powrocie z pensyi piérwsza przyjaciółka moja. Obie nas uznano za dorosłe panny i jako takie w świat wprowadzono, choć naprawdę, byłyśmy jeszcze dziećmi, mając niewiele więcéj nad lat piętnaście. Traf zrządził, że łączyło nas mnóztwo podobieństw i wspólności powierzchownych zresztą i głębi istot naszych nie sięgających, ale które podówczas wystarczały do wskrzeszania żywéj pomiędzy nami sympatyi i zawiązania poufałego, pospolicie przyjaźnią nazwanego stosunku. Jednostajnego wzrostu, drobne i wątłe obie, miałyśmy jednostajny kolor włosów i oczu i jednostajną niezgrabność w długie suknie ubranych podlotków. Nietylko przecież nieukończony rozwój fizyczny sprawiał, że ruchy nasze, a potroszę i kształty przypominały młode gąski, po raz piérwszy puszczone na wodę. Jedna z nas tylko co opuściła klasztorną pensyą, druga dom wiejski, wcale prawie nieuczęszczany. Moralne i umysłowe istoty nasze zostawały w fazie zaczątkowości, nieświadome świata, ludzi i siebie samych, najmniejszém nawet przeczuciem, nieodgadujące przyszłych swych sił i przeznaczeń. Byłyśmy sobie do tego stopnia rówieśnicami, że przyszłyśmy na świat nietylko w jednym roku, ale i w jednym miesiącu. Miesiącem tym był maj, co ówcześni znajomi nasi brali za asumpt do wróżb szczęśliwych, albowiem jest to najpiękniejszy i najweselszy miesiąc w roku. Wprawdzie, naprzekór tym wróżbom, los uczynił nas współsierotami, mnie bardzo wcześnie ojca, jéj matkę odbierając; ale niezmiernie zajęte rolą dorosłych panien, którąśmy z rozporządzenia starszych odgrywały, nie myślałyśmy o tém podówczas i nie miałyśmy żadnych smutków, któremibyśmy dzielić się mogły. Wzamian, bawiłyśmy się wspólnie.
Dziwném się to teraz wydaje i obszernych objaśnień wymaga, ale faktem jest przez wielu jeszcze pamiętanym, że w przededniu najmniéj pewno zabawnéj epoki naszych dziejów dla całéj licznéj i możnéj grupy ludzi, jedyném prawie hasłem i najwyraźniejszym celem życia, była: zabawa! Bawiono się wszędzie, zawsze, w sposoby najrozmaitsze i dla wszelkich możliwych pretekstów. Wizyty, obiady, wieczory, tańce, polowania, karty, majówki, kuligi, wrzały po wsiach i miastach. Dnie ciszy, skupienia i jakiéjkolwiek pracy zdarzały się czasem, tygodnie bardzo rzadko, miesiące nigdy. Wiele rodzin, żyjących stale na wsi, przepędzało w mieście kilka zimowych miesięcy, że zaś przy nieistnieniu kolei żelaznych odległe podróże przedstawiały wiele trudności, miasta prowincyonalne napełniały się każdéj zimy znaczną ilością tych przybyszów, salony i saloniki, przedstawiały codziennie widok strojnych, gwarnych, grających, śpiewających i tańczących zebrań, ulice roiły się powozami i końmi, wnętrza kościołów płonęły często rzęsistém światłem, wśród którego tysiączne tłumy chciwie spoglądały na widowiska wspaniałych uroczystości ślubnych. W tym gwarze i zamęcie, pośród panien, naprawdę już dorosłych i towarzyszącéj im młodzieży, przed bacznym i spostrzegawczym wzrokiem weteranek i weteranów, dwie młode gąski przesuwały się zawsze razem, z lękliwie wyciągniętemi szyjami i oczyma szeroko otwieranemi przez niezmierną ciekawość świata, lub ukrywającemi się pod spuszczone powieki, przez wszystkie inne uczucia zwyciężającą nieśmiałość. Szczególnie i wyjątkowo już nieśmiałą była przyjaciółka moja Melka, która przez długie parę miesięcy po wyjściu swém w świat nie mogła tego wymódz na sobie, aby głośno i wyraźnie odpowiedziéć na jakiekolwiek zadane jéj pytanie, albo prosto w twarz spojrzéć na przemawiającego do niéj mężczyznę. Jeden z wesołych i lubiących facecye weteranów, sąsiad i dawny przyjaciel rodziców naszych, stał się z powodu tego zawziętym jéj prześladowcą.
— Panno Melanio — mówił — niech pani na mnie spojrzy! Proszę panią, niechże pani choć raz na mnie spojrzy!
Nic nie pomagało. Powieki, wykrojone w migdał i w długą rzęsę ślicznie ubrane, okrywały wciąż jéj źrenice, a tylko na ściągłą twarz o delikatnych rysach i białéj jak lilia cerze występowały żywe rumieńce. Sąsiad upierał się przy swojém i z zupełną powagą proponował:
— Panno Melanio, niech pani wyobrazi sobie, że jestem naprzykład ścianą i spojrzy na mnie!
Biała twarz, zalana rumieńcem i wyrazem wielkiego zmieszania, odwracała się nieco od natręta, wąziutkie usta ściągały się i układały w kształt pączka ponsowéj róży.
— No, to niech pani wyobrazi sobie, że jestem piecem i spojrzy na mnie!
Śmielsza nieco i dawniéj wesołego sąsiada znająca, z niecierpliwością jéj szepnęłam:
— Spójrz-że już; spójrz! Co ci to szkodzi? Moja Melciu, spójrz-że!
Nakoniec powieki jéj podjęły się zwolna, a duże czarne oczy nie przemknęły po twarzy natrętnego sąsiada, jak się można było spodziewać, przelotnie i trwożnie, ale utkwiły w nią błyszczące i rozgniewane spójrzenia. Zresztą, znajdowanie się w salonie tego piętnastoletniego dziewczęcia nie dawało o niém wyobrażenia prawdziwego. Gdy znikały przyczyny zalęknienia jéj i nieśmiałości, stawała się wcale inną istotą. Na prośbę jéj ojca, matka moja rozciągnęła nad nią owéj bawiącéj się zimy swoję opiekę i uczyniła ją towarzyszką wszystkich moich występów w świecie. Przejażdżki, w celu użycia świeżego powietrza odbywane, wolno mi było czynić bez towarzystwa starszych; z radością zatrzymywałam się przed mieszkaniem Melki, lotem strzały wbiegłam na schody, zdala i głośno wołając, aby ubierała się coprędzéj i ze mną jechała. Najczęściéj wybiegała naprzeciw mnie, lekka, rumiana, z zawiniętemi rękawami sukni, w gospodarskim fartuszku, z czarnym warkoczem niedbale opadłym na plecy. Porywała mię i wodziła po wszystkich zakątkach obszernego i dostatniego mieszkania swego ojca, ukazując przedmioty swych zajęć i małych kłopotów. Najstarsza z osieroconego po matce rodzeństwa, była tu ona gospodynią, a potroszę i wychowawczynią młodszych dzieci. Mieszała się w sprawy kuchenne, kredensowe i edukacyjne z energią, któréj by się w niéj gdzieindziéj ani domyśléć można; tworzyła plany urządzeń domowych, umeblowań, przyjęć, oszczędności i usiłowała je wykonać z zapałem, który zdradzał istotne powołanie do uściełania gniadz[14] domowych, do nadawania wagi i wdzięku zjawiskom i obowiązkom powszedniego życia. Na stołach jéj leżało mnóztwo ładnych i pożytecznych robótek, służący przychodzili do niéj po dyspozycye i rozkazy. Pokazywała mi wszystko, opowiadała, wzywała rad moich co do zarządzania obiadami, przyjmowania ojcowskich gości, utrzymywania w rygorze dziesięcioletnich braciszków i sześcioletnich siostrzyczek. Wzajemnie, wszystkiém, co mówiła mi i powierzała, przejmowałam się szczerze i głęboko. Chwaliłam, ganiłam, doradzałam, — Boże, jakież to być musiały sądy i rady! Ale ona przywiązywała do nich wielkie znaczenie. Cała drobna wątła postać i wszystkie rysy jéj delikatne twarzy zostawały wtedy w ustawicznym ruchu. Kiedy zasmuconą lub zakłopotaną była, cienkie jéj wargi zbiegały się w ten sposób, że wyglądały jak pączek ponsowéj róży; kiedy się czém cieszyła, z czarnych jéj oczu strzelały snopy złotych promieni; gdy wpadła w zapał, ramiona jéj poruszały się żywemi giestami, ręce podnosiła ku głowie i koafiurę swą, pracowicie przez pannę służącą zbudowaną, tak niemi burzyła, że czarny warkocz falistym sznurem spadał na plecy, a loczki, które zwykle przysłaniały jéj czoło, podnosiły się i stawały nad niemi jak rozgniewane wężyki. Czasem przy tych wszystkich, bardzo poważnych rozprawach i naradach ogarniała nas taka ochota do swawoli, że zaczynałyśmy biegać po wszystkich pokojach, gonić się, grać w chowanego, śmiejąc się przytém tak, jak niewolno nam było śmiać się gdzieindziéj: głośnemi, długiemi gamami śmiechu. Nie miewałyśmy wtedy ani wyciągniętych szyi, ani zbyt szeroko rozwartych lub lękliwie spuszczonych ku ziemi oczu, ani sztucznie poważnych ruchów, przypominających nastrzępione i nieruchome skrzydła uczących się pływać gąsek. Biegając, zaledwie dotykałyśmy ziemi, a w głowach, piersiach i na twarzach, czułyśmy upał najświeższéj młodości. Gdy zdyszane, niewiedziéć czém tak niezmiernie rozweselone, z rozrzucanemi włosami i wykrzywionemi kokardami eleganckich sukień wbiegałyśmy do salonu, Melka padała na taboret, stojący przed otwartym fortepianem i prędko, szumnie poczynała wygrywać polkę lub walca. Młodsze rodzeństwo jéj, które w roli widzów i aktorów przyjmowało udział w gonitwach i grach naszych, uszczęśliwione rozpoczynało w takt jéj muzyki różne skoki, z których ona koniecznie prawidłowe tańce uczynić pragnęła. I oto, zamieniałyśmy się obie w mistrzynie tańców, łącząc w pary chłopczyków i dziewczynki, nauczając je sposobów posuwania nóżkami w polce lub walcu, kręcąc się wraz z niemi, i jedna drugą co moment przy fortepianie zastępując. Powóz, którym przybywałam, stał sobie i stał przed bramą domu; stangret, niestety, aby nie zmarznąć w ten dzień zimowy, z całéj siły uderzał rękoma o piersi i boki, a myśmy się bawiły tak dobrze i wesoło, jak prawie nigdy nie zdarzało się nam bawić gdzieindziéj. Potém, gdy, przypomniawszy sobie przejażdżkę, siadałyśmy obok siebie w powozie i jeździłyśmy czasem godzinę całą po ulicach miasta, dziw mię teraz zdejmuje na myśl, jak zupełnie byłyśmy nieświadome otaczającéj nas ludzkości i doskonale dla niéj obojętne! W mieście, podówczas bardzo ruchliwém i dość zamożném, ludzie wszelkich stanów ruszali się, roili, szli, śpieszyli; myśmy jednak dla nich nie miały oczu, ani uszu, ani ciekawéj lub współczującéj uwagi. Ktokolwiek nie należał do koła znajomych naszych i na widok nasz nie składał powitalnego ukłonu, nie istniał dla nas. Ani promyka wiedzy nie było w nas o tém, co ci wszyscy ludzie robią na świecie, jak żyją, myślą, czują i cierpią, i ani iskry chęci dowiedzenia się o tém. Gdyby podówczas ktokolwiek nam powiedział, że same kiedyś w ten tłum nieznany wpadniemy, zmieszamy się z nim, wraz z nim pracować, za niego cierpiéć i walczyć będziemy; z jakiémże zdziwieniem wyciągnęłybyśmy nasze szczupłe szyje i z jakiém przestrachem rozwarłybyśmy oczy... tak była doskonałą nasza nieznajomość prawdziwego, wielkiego świata. O świecie wielki, o świecie piękny, a przecież nieszczęsny, który płyniesz oceanem niezliczonych i nieprzejrzajnych w rozmaitości swéj zjawisk, jakże maluczkiemi i bez winy własnéj śmiesznemi były te dwie twoje kropelki, ubrane w cieple futerka i białe kapelusiki, które, patrząc na cię, ani wiedziały, że cząstkę twoję stanowią, ani zapytywały czém jesteś, ani myślały o tém, co dla nich gotujesz!...
Tymczasem lubiłyśmy się coraz więcéj i byłyśmy nawet gotowe do wzajemnych dla siebie poświęceń. Okazało się to wyraźnie dnia pewnego, w którym stoczyłyśmy z sobą wielką walkę wspaniałomyślności. Do miasta naszego przybyła zkądcić słynna z doskonałości swéj trupa dramatyczna. Nowe źródło zabawy, ciekawość publiczna rozbudzona, radość powszechna wielka! Na pół godziny przed porą udania się do teatru, powóz po Melkę wysłanym został, a ja toaletę swą ukończyłam. Z rozkazu mojéj matki i z najwyższą swoją radością włożyłam suknią najpiękniejszego pod słońcem różowego koloru, a ubiór ten matka moja własną ręką uzupełniła kilku bledszemi nieco różami, potém popatrzyła na mnie z kilku różnych oddaleń i z zadowoleniem wyrzekła: Bardzo dobrze! Co do mnie, głęboko i z rozkoszą czułam, że to jest bardzo, bardzo dobrze, że jestem tak ładnie ubraną i z niecierpliwością oczekiwałam zjawienia się Melki. Wbiegła téż niebawem strojna także i uszczęśliwiona, ale gdy nas witała, po sposobie, w jaki się ściągnęły brwi mojéj matki, spostrzegłam, że dzieje się z nami coś niedobrego. Jednak, według mego, dość już w tych rzeczach doświadczonego zdania, ubiorowi Melki nic do zarzucenia nie było. Suknia jéj posiadała najpiękniejszy pod słońcem kolor żółty, tak jak i bursztyny, które stroiły jéj szyję i czarne włosy. Nagle, gdyśmy przy sobie stanęły, matka moja parsknęła śmiechem.
— Tożeście się dziś dobrały! — zawołała — centyfolja i cytryna! Jeżeli w tych dwóch kolorach obok siebie siądziecie w loży, ludzie nie z komedyi ale z was śmiać się będą!
Potém poważnie już powiedziała mi, abym co prędzéj zmieniła ubranie. Narazie rozkaz ten sprawił mi takie wrażenie, jak gdybym teraz zmuszoną była ukryć na wieki przed oczyma ludzi najlepszą swoję powieść. Była to najpiękniejsza moja suknia, w każdéj porze życia człowiek ma swego fetysza, i czém dziś dla nas jest dzieło myśli, i najdroższych uczuć naszych, tém był zawczoraj gałganek. Musiałam pomimowoli skrzywić się, czy żałośnie mrugnąć powiekami, bo Melka lotem strzały wypadła z pokoju i, biegnąc ku wyjściu, wołała: — Ja przebiorę się! ja! ja! ja! prędko, prędziutko przebiorę się i wrócę!
Zawstydzona ofiarą, którą uczynić dla mnie chciała, bo wiedziałam, że ta żółta suknia była także oddawna przedmiotem jéj marzeń, dogoniłam ją i powstrzymać usiłowałam. Ona broniła się, i koniecznie wracać chciała do domu, aby przebrać się w strój mniéj świeży i pożądany, ale do mego stosowniejszy, mocowałyśmy się, jednocześnie mówiąc, zaklinałyśmy jedna drugą w imię miłości dla ojca i matki i wzajemnéj naszej przyjaźmi[15]; zdaje mi się nawet, że zaczynałyśmy płakać, gdy matka moja zakończyła ten spór wspaniałomyślności stanowczém rozporządzeniem, aby Melka została i cicho siedziała, bo mnie to, jako będącéj u siebie w domu, wypada czynić dla gościa wszelkie ustępstwa i ułatwienia. Przeciw wyrazowi „wypada“ rekursu żadnego nie było. Melka wiedziała o tém bardzo dobrze, więc zasmucona nieprzyjęciem jéj przyjacielskiéj ofiary, została i cichutko w kątku usiadła. Gdyśmy patém[16] z obu stron mojej matki siedziały w rzęsiście oświetlonéj sali teatralnéj, niezmiernie zaciekawione sceną, a w antraktach niezmierniéj jeszcze zakłopotane skierowanemi ku naszéj loży spojrzeniami i lornetkami, w dwóch tych cichych trusiątkach, czasem garbiących się nieco ze zmieszania, a czasem płonących od różnorodnych wzruszeń, nikt-by nie poznał dziewcząt żywych jak iskry i swawolnych jak dzieci, jakiemi byłyśmy.
Wszystko to trwało tylko kilka miesięcy, po których byłyśmy obie zaręczonemi. W krótkim przeciągu czasu, który zaręczyny nasze z uroczystością weselną rozdzielał, rozmawiałyśmy czasem z Melką bardzo poważnie. Gdy wypadkiem gości nie było i nigdzie zaproszonemi nie byłyśmy, przy słabém świetle jednej palącéj się w pokoju lampy siedziałyśmy obok siebie, na nizkich, pod ścianą stojących stołeczkach i powtarzałyśmy sobie wszystko, cośmy kiedykolwiek słyszały i czytały o przeznaczeniu i obowiązkach kobiety. Zrazu było to rodzajem wydawania przed samemi sobą lekcyi, któréj od pierwszych dni życia uczyłyśmy się na pamięć, lecz stopniowo w głębinach naszych istot mętnych i niczego dokładnie nieświadomych, zaczynały powstawać ruchy samoistne i żywe, choć błędne i bez stałego kierunku. Niewyraźne lecz poetyczne obrazy przesuwały się, a raczéj szybko mknęły nam przed oczyma. Te dwory wiejskie, do których uwieść nas miano, nieznane nam jeszcze, stawały przed wyobraźnią naszą, otoczone wszystkiemi pięknościami i ponętami natury, a napełnione wdziękami i wykwintami, o jakich tylko mogłyśmy miéć najsłabsze choćby wyobrażenie. Roiłyśmy także o jakichś wzniosłych cnotach, dobrych czynach, których natury i formy nie określałyśmy sobie wyraźnie, ale, o których mówiąc, czułyśmy silniejsze uderzenia serca i pomimo woli ściskałyśmy sobie ręce. Były to zapewne echa, które, w tym ważnym momencie życia, przybywały ku nam od nauk, któremi napełniano nasze dzieciństwo, od zasłyszanych rozmów i kiedykolwiek przeczytanych książek. Zarazem przecież były to samoistne choć mętne popędy ku nieznanym jeszcze, lecz zdala dojrzanym wyżynom, bełkotliwie jeszcze przemawiające odgadywania poetycznych, czystych, nawet bohaterskich rysów świata i życia. I znowu, wśród tych rozmów, w głowach i na twarzach czułyśmy upał najświeższéj młodości a na strunach naszych, pieśni, niedobrze przez myśl określane i z trudnością wyrażane słowem, ale gorące nadzieje i porywy, grały pieśń o mnóstwie splątanych tonów, z których najgłośniejszym była wielka radość życia i wielka wiara we wszystkie jego piękne obietnice i wzniosłe rozkazy. Naturalnie, że w takim nastroju ducha długo trwać nie mogłyśmy i że rozmowa nasza wkrótce z uśmiechami i prawie z dziecięcym szczebiotem ślizgać się zaczynała po gałganach naszych wypraw i różnych błyszczących szczegółkach przyszłego, nowego życia. Jednak wracałyśmy często, choć na krótko do tematu: jakiemi będziemy i co czynić powinniśmy? Raz, nie wiem zupełnie jakiém uczuciem przejęta, lub jakiém echem natchniona, z energicznemi giestami przyrzekałam jéj i sobie, że zaraz po wyjściu zamąż uwolnię z poddaństwa włościan moich wsi posagowych; ona zaś, burząc swą fryzurę z loczkami, nakształt wyprostowanych wężyków stojącemi nad czołem, upewniała, że dom jéj musi być rajem dla każdego, kto w nim żyć będzie, że nigdy nikomu nic przykrego nie uczyni i nie powié, lecz owszem starać się będzie każdemu przychodzić z pomocą i pociechą.
— Bo widzisz — mówiła z takim gestem, jak-by coś niewidzialnego porządkowała i pieściła — dom powinien być takiém ładném, cichém, wesołém gniazdkiem!...
Była ona moją druchną i po powrocie z kościoła w białéj sukni i wianku z róż na czarnych włosach, nie wyciągając już szyi i nie spuszczając oczu, zapamiętale tańczyła z wysokim pięknym człowiekiem, który ją miał za kilka tygodni poprowadzić przed ślubny ołtarz. Wnet potém wyjechałam w dalekie strony i przez lat kilka ani razu jéj nie widziałam.


∗             ∗

Po kilku latach, w roka[17] 1864 wróciłam do rodzinnych stron swoich i zaraz, przybywszy do tego miasta, od kogoś ze znajomych dowiedziałam się o Melce rzeczy bardzo podówczas codziennych i pospolitych, lecz zawsze zasmucających. Wskazano mi jéj mieszkanie; pobiegłam tam natychmiast i wkrótce wstępowałam na wschody wielkiego, kilkopiętrowego gmachu. Był to gmach noszący historyczne, wspaniałe imię, niegdyś królewski, ale podówczas w tak wielkiém opuszczeniu zostający, że bardzo ostrożnie i powoli wstępować należało po jego na wpół spruchniałych, brudnych, pod stopami chwiejących się, trzeszczących i zapadających się schodach. Nad schodami wysokie sklepienia majaczyły w cieniach mnóstwem strzelistych i łagodnie zaokrąglających się łuków; gdzieniegdzie szczupłe światło mętnego okienka padało na szczątki spłowiałéj rozety lub arabeski; u załomu schodów zwieszały się w powietrzu nawpół od ściany oderwane torsy i figurki bez głów i nóg, albo z twarzami, które przez czas i zniszczenie starły się w płaską i chropowatą powierzchnią. Z obu stron czarne ciemności napełniały głębokie framugi, a z za ścian grubych i próchniejących drzwi dochodziły śmiechy i śpiewy żołnierzy, którym tu wyznaczono tymczasowe miejsce pobytu. Mnóstwo téż ich spotkać było można na schodach; wstępowali i zstępowali, prowadzili z sobą z piętra na piętro głośne rozmowy, nieśli w wiadrach zawieszonych na drągach wodę lub żywność, któréj wyziew, w połączeniu z dymem najpośledniejszych tytuniów, napełniał to miejsce ostrą i odurzającą wonią. Wyżéj żołnierzy już nie było, tylko przemykały czasem ciche i szybkie postacie kobiet otulonych w duże chustki, klapiących po schodach podartemi trzewikami, albo i całkiem bosemi stopy, niosących w ręku węzełki z bielizną, garnki napełnione niesioną gdzieś strawą, dzbanki i wiaderka do czerpania wody. Widać było, że te wyżyny napełniała jakaś bardzo biedna przeważnie kobieca ludność, korzystając z niezmiernéj taniości mieszkań w tym zrujnowanym, smrodami i krzykami napełnionym, lecz dogodnie, bo w środku miasta położonym gmachu. Zdziwienie moje, prawie przerażenie rosło z każdym krokiem. Tu więc znaleść miałam Melkę...
Nakoniec na piętrze najwyższém otworzyłam drzwi, ukazane mi przez wysoką i bosą kobietę, w grubéj koszuli i krótkiéj spódnicy, która od początku wstępowała za mną na schody, z wielkim koszem na plecach napełnionym bielizną, a teraz za mną także weszła do wskazanego mieszkania.
Znalazłam się w pokoju dużym, kościelnéj prawie wysokości i u szczytu zamkniętym wspaniale i głęboko sklepionym sufitem. Zrazu dostrzedz tam mogłam tylko ten sufit niezmiernie wysoki, łamiący się w harmonijne fugi i wgłębienia, prawie zupełnie czarny od starości, a także pod stopami podłogę z grubych przegniłych desek, brudną, zalaną strugami wody i mydlin, zarzuconą kupami mokrych płócien. Zresztą, powietrze było tu tak napełnione parą, ulatującą z kilku wielkich i wrzątkiem napełnionych balii, a także dymem wyrzucanym przez ogień, płonący w ogromnym kominie, że okna przeciwległe drzwiom, któremi weszłam, wyglądały jak dwie białawe plamki, a poruszające się około komina i balii kobiety, miały pozór niewyraźnych, bosonogich i rozczochranych widm. Kobiet tych było tam kilka. Szorowały one w baljach bieliznę, wyciskały z niéj wodę, skręcały ją w grube sznury i stosami układały na podłodze i stołkach, rzucały w płomienie żelazne dusze, wodziły po deskach rozpalonemi żelazkami, z których wychodził ostry swąd węglowego kwasu i łączył się w powietrzu z parą wrzątków, smrodem mydła, krztuszącym dymem i nieznośnym, w pot i omdlenie rzucającym skwarem. Była to więc pralnia, pełna spotniałych i rozognionych twarzy, piersi głośno dyszących, rąk czerwonych i ociekających szaremi płyny, a przytém rozmów swarliwych, czasem wybuchających kłótnią, czasem rozlegających się grubym śmiechem, lub stapiających się w długi monolog pojedyńczego głosu i ustępujących przed milczeniem, napełnioném pluskaniem wody, trzaskiem ognia, brzękiem żelazek, klekotem dłoni trzepiących płótno, stękaniami, wydobywanemi z bark od wielu godzin zginanych, lub z piersi łaknących powiewu świeżego powietrza.
Tu więc znaleźć miałam Melkę...
Gdy się trochę lepiéj w tém miejscu rozejrzałam, spostrzegłam rodzaj przepierzenia, utworzonego z cieniutkich desek, wysokością swą niesięgających jednéj trzeciéj wysokości pokoju. Był to raczéj rodzaj parawanu, brzydkiéj zielonawéj barwy, który odosabniał malutką część tego pokoju bardzo zresztą niedostatecznie, bo nizkie i cieniutkie jego deski przedzielały szerokie szczeliny, a zamiast drzwi, miał on u swego końca wązki wprawdzie, lecz wszelkiego zamknięcia pozbawiony otwór. Przez ten otwór weszłam do miejsca bez nazwy, ale które najwłaściwiéj można-by nazwać długą i wązką szczeliną, zaopatrzoną w jedno okno i tém osobliwszy kształt posiadającą, że jedna jéj ściana była niezmiernie wysoka i prawie czarna, druga niziutka i zielonawa, a u szczytu wznosiły się wspaniałe, głębokie sklepienia, z majaczącemi liniami ciemnych łuków i wgłębień i z błyszczącym w jedném miejscu, pozostałym z prastarych i znikłych ozdób ułamkiem złoconego szlaku. Wszystko to ogarnęłam jednym zaledwie rzutem oka, bo z nad stołu, piętrzącego się różnokolorowemi włóczkami i mnóztwem innych przyborów do ręcznych robót, szybko i z krzykiem powstała szczupła postać kobieca i rzuciła mi się na szyję.
Szczupłą była zawsze, choć przez minione lat kilka zmężniała trochę i wykształtniała bardzo. Wzamian, od ciemnéj i ubogiéj sukni twarz jéj odbijała prawie przezroczystą bladością wielkich cierpień, a z pod czarnego warkocza nie wymykały się na czoło dawne figlarne i co chwila buntowniczo powstające loczki. W cieniu dwóch gładkich i czarnych pasm włosów, czoło to było zamyślone i dziwnie na jéj wiek zestarzałe, bo legły już na niém cieniutkie i długie linie, zaczątki zmarszczek. Po piérwszéj uciesze powitania i kilkunastu gorączkowo zamienionych pytaniach i odpowiedziach, z dawną żywością ruchów, tylko bez dawnych głośnych śmiechów, zaprowadziła mię w głąb’ téj szczeliny i pokazała trzyletniego syna swego, głęboko w te ciężkie popołudnie letnie uśpionego na matczyném łóżku. Dziecko było ładne, złotowłose, rączki szeroko w śnie rozrzuciło, świeże wargi wydęło i, choć z kolei złożyłyśmy na nich pocałunek, nie obudziło się wcale.
— Jak dwie krople do ojca podobny... Pamiętasz go? Był bardzo przystojny, nieprawdaż? Teraz schudł i postarzał... Jaka to szkoda, że zobaczyć się z sobą nie możecie!
Jak niegdyś w cichym i łagodnie oświetlonym saloniku, tak i tutaj w téj dziwnéj szczelinie usiadłyśmy pod ścianą przepierzenia na jakiéjś niziutkiéj ławce. Przepierzenie ani trochę tłumić nie mogło rozlegających się za niém hałaśliwych rozmów praczek i różnorodnych odgłosów ich pracy; górą płynęły i czasem aż w twarze nam buchały pary, dymy i przerzynające je złote błyski ognia. Myśmy cicho mówiły sobie, że szybko zmieniły się czasy, że straszna burza zmąciła nasz świat i w niepojęty odmęt wpadły dnie naszéj młodości. Ona mi opowiedziała, jak ładném i szczęśliwém było jéj gniazdo, jak nagle zniszczoném zostało i jak ona z tém dzieckiem swojém wypadła zeń tu, na bruk miejski, pomiędzy tłum ludzi, którego dawniéj ani znała, ani poznawać próbowała, a z którym teraz jednostajnie żyje i pracuje. Z praczkami temi mieszka, a raczéj kącik ten od nich wynajmuje, naprzód dla tego, że jest bardzo tanim, a potém i najwięcéj może, że jedna z tych kobiet była kiedyś sługą domu jéj ojca. Przytuliła się do niéj niejako, za opiekunkę swą ją wzięła... zawsze to jest ktoś swój, dawno znany... Z ojcem być nie może, bo tu ją przykuwają uczucia i obowiązki, a i on zresztą z kilkorgiem młodszego jéj rodzeństwa wpadł w wielkie kłopoty, dopomagać jéj może mało, pisuje tylko często. Majątku już nie ma wcale, zarabia na życie wyrabianiem różnych przedmiotów z włóczki i bawełny, haftowaniem, szyciem, jak się zdarzy. Szczęściem jeszcze dla niéj, że to wszystko umié, ale lubiła zawsze ręczne roboty. Umié téż trochę gotować i sama sporządza pożywienie dla siebie i dziecka, szczególniéj dla dziecka, tam u ognia, palącego się wiecznie na kominie praczek. Jada prawie to samo co praczki i pracuje tak samo jak one, innym tylko sposobem ale tak samo, od świtu do nocy prawie. Dwa razy na tydzień chodzi do więzienia, gdzie przebywa godzinę, zresztą, nie wychodzi nigdzie, bo i ochoty do tego nie ma i oszczędza obuwie i lęka się przebywać schody prawie ciemne, przegniłe, pełne ludzi nieobyczajnych i palących okropny tytuń. Jak długo przyjdzie jéj żyć w ten sposób i co z nią stanie się potém, w najmniejszym stopniu przewidziéć tego nie może...
Tak mi się ona zwierzała bez krzyków i wyrzekań, nie łamiąc dłoni, ani szlochając, cierpliwa i cicha. Tylko jéj małe ręce nieruchomo splotły się na ciemnéj, ubogiéj sukni i na schyloném czole wyraźniejszemi stały się cieniutkie i długie linie... Ze swéj strony nie miałam jéj do powiedzenia nic wesołego. Szczęśliwsza od niéj, tém, że pod starym dachem poojcowskim schronienie znalazłam, nie miałam już także swojego gniazda i na krótkiéj drodze wiele swego bezpowrotnie pozostawiłam. Potém, powstawszy, stanęłyśmy przy oknie, którego szyby przez lat mnóztwo płókane przez słoty i palące się w słońca zmętniały i mieniły się przygasłemi barwami tęczy. Melka otworzyła je naoścież. Nizko pod sobą ujrzałyśmy główny, środkowy plac miasta i początki kilku wypływających zeń ulic. Jakże odmienną postać przybrały te miejsca od téj, w jakiéj ukazały się nam owe zimy zabaw i pustot, owéj piérwszéj zimy naszego życia w świecie! Nie było teraz ani pięknych i licznych powozów i zaprzęgów, ani sklepów, napełnionych tłumami kupujących, ani okien, których wewnętrzne ozdoby zapowiadały mieszkania pełne dostatku i wykwintu. U schyłku tego letniego dnia panowały tu wszędzie cisza i martwość, z suchego bruku ulic wiało skwarem i znużeniem; znużonym krokiem przebywali je rzadcy przechodnie, kilka dorożek ze śpiącymi dorożkarzami i drzemiącemi końmi nieruchomo stało u stóp gmachu. Wyżéj za to, wysoko, pod błękitném niebem, olśniewająco igrały wszystkie linie, barwy i blaski górne. Obłoki śnieżne, srebrzyste, różowe jak rubiny, opalowemi tęczami nalane, złotem obrębione, wydłużone nakształt powiewnych szat, w regularne i wypukłe owale porznięte, postrzępione i przezroczyste jak podarte krepy, skrzydlate jak ptaki, płynęły górą, pojedyńczo lub gromadnie, goniąc się, zlewając z sobą i rozdzielając znowu, niby radośne i świetne geniusze wolności i blasku. Zapatrzyłam się na tę szczęśliwość podniebną, aż uwagę moję zwrócił szelest ptasiego skrzydła, które tuż przed moją twarzą przeleciało. Była to jaskółka z łupem w dziobie, wracająca do uwitego pod gzemsem gniazda. Spostrzegłam zaraz, że nie była ona jedną, ale, że było tu ich mnóztwo. Przypatrzywszy się dostrzegłam nawet wiele gniazd, pouczepianych do wszystkich gzemsów i framug; daleko więcéj zostawać musiało niewidzialnemi, ale istnienie ich zdradzał wirujący dokoła budowy prawdziwy rój ptasi. Ze swém podłużném ciałem, białemi piersiami i czarnym szafirem skrzydeł, spadały one niejako z góry, albo wznosiły się w górę, odlatywały trochę, wnet wracały, zakreślały w powietrzu koła i zwroty, zwieszały się nad gniazdami, karmiąc małych, albo siadały na gniazdach, okrywając je ciepłem drgających skrzydeł. I tak jak w chórach niebieskich obłoków, dziwna lotność i wesołość panowały w tym ptasim narodzie.
Długo patrzałam na ptaki, z radośnym szczebiotem krążące dokoła gniazd swoich; Melka patrzała na nie także. Potém spojrzałyśmy wzajem na siebie i z piekącemi łzami w źrenicach, jednomyślnie rzekłyśmy obie:
— Szczęśliwe jaskółki.

∗             ∗
Po wielu latach, znowu o schyłku pięknego dnia letniego, szłam ulicą, prowadzącą ku owemu staremu gmachowi, teraz bezludną i cichą jak grób. Lecz był to grób upalny, duszny, z dwu stron opasany wysokiemi ściany, a za wieko mający długi pas błękitu, po którym płynęły niebieskie dyamenty. Dołem słał się wązki szlak gorących kamieni, okryty warstwą popiołu i garbami gruzów, a wysokie ściany stały z obu stron jego bezludne i nieme; z rozwartemi szczerbami swych nagich wierzchołków, niedoścignionemi okiem rzędami martwych otworów. Powierzchnie ich pałały czerwonością ogołoconych cegieł, śród któréj rozwierały się próżnie szerokie, napełnione ciemnością, pełną majaczących i powikłanych zarysów zniszczenia. Zewsząd tu wiało śmiercią i pustką; na warstwie popiołu okrywającéj kamienie, nie było nawet śladu stóp ludzkich. Nikt tędy nie chodził i nie przejeżdżał, bo droga ta do niczego już i do nikogo nie wiodła. Może jakieś ocalałe myszy przebiegały jeszcze spodem téj mogiły; tłum ludzki, który ją przedtém napełniał, wyparły ztąd furye ogniste i ptaków nie było; spłonęły albo frunęły daleko, gdzież-by żyć miały, gdy przez rozwarte próżnie wyzierały gdzieniegdzie suche, sztywne, zczerniałe skielety pomarłych drzew.

Jednak nagle o słuch mój uderzył ogromny krzyk ptaków i szumny łoskot ich skrzydeł. Spojrzałam w górę. A! dom Batorego! Ta sama ściana, którą niegdyś dziecięcym oczom moim ukazywała pomarszczona dłoń mojéj babki! A tam wysoko, to okno, przez które niegdyś dwie młode kobiety, z sercami pełnemi ruin przyglądały się szczęściu jaskółek. Ale teraz i jaskółki już gniazd swych nie mają. Ogromném stadem wzbiły się nad wierzchołki ścian nagich, wyzębionych, obleczonych w ponurą czerwoność i wyprawiają w powietrzu zawrotny taniec rozpaczy. A powietrze tam w górze takie przezrocze i czyste jak kryształ: drgają w niém złote iskry i unoszą się dwie wielkie gromady. Wyżéj, we wdzięcznéj i lotnéj gonitwie igrają obłoki śnieżne, srebrzyste, różowe jak rubiny, opalowemi tęczami nalane, złotem obrębione, niby radośne i świetne geniusze wolności i blasku. Niżéj ptaki czarne, zdjęte szaleństwem bólu i trwogi szukają swych gniazd zburzonych. Było ich mnóztwo. Jedne latały wciąż wkółko, wkółko, z rozwartych dziobów wydając przeciągłe wołania; inne wzbijały się wysoko, jakby swą skargę pod błękity nieść zamierzały, lecz wkrótce, z obwisłemi skrzydły, spływały ku dołowi, na ostre kanty padając białemi piersiami. Były téż takie, które z wydłużoną szyją zaczynały leciéć kędyś w linii prostéj, naoślep, i błyskawiczny zwrot czyniąc w powietrzu, niewiedziéć dlaczego i poco znowu wracały tam, dokąd ich przyciągała niezmierna siła pamięci. Nad ruinami te nieszczęsne ptaki wydawały się falującym skrzydlatym całunem. Wydawały się one jeszcze wojskiem, rozbitém przez siłę przemożną i z ostatkami niewygasłego męztwa, obiegającém pole straconéj bitwy...







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – obszernym.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinien być postawiony przecinek za wyrazem.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zdruzgotanemi.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – siennego.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – śpieszysz.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wojskowemi.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pozdrowiłam.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zwrócony.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – teraz.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Lubiłam.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – powtarzając.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku – podwójne w.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – odgadnąć.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – gniazd.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przyjaźni.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – potém.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.