Przejdź do zawartości

Dramaty małżeńskie/Część druga/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Zemdlenie było następstwem całego szeregu strasznych boleści, i trwogi śmiertelnej, które siły fizyczne i moralne biednej kobiety zupełnie wyczerpały.
Dopiero po dwóch godzinach, odzyskała przytomność i ujrzała się na łóżku swojem.
Klarunia trzymała ją za rękę, którą całowała i cichemi łzami oblewała.
Marietta, dobra w gruncie dziewczyna i bardzo przywiązana, zwilżała wodą zimną skronie swej pani.
Komisarz, Jakób Lefevre, Jobin i jeden z agentów, skończywszy czynność swoję, powrócili do Paryża.
Drugi agent pozostał na straży przy zwłokach.
Jobin miał nazajutrz rano powrócić, aby urzędnikowi merowskiemu w Bas-Meudon podyktować akt zejścia Hermana i oszczędzić w ten sposób wdowie licznych a bolesnych formalności.
Walentyna odzyskawszy przytomność, zarazem i pamięć odzyskała.
Przyciągnęła Klarunię do piersi, utuliła ją w objęciach i głośnym płaczem wybuchnęła.
Boleść jej mogła wydać się dziwną, a jednak naturalną była zupełnie.
Młoda kobieta nie miała miłości dla Vogla, a jeżeli go nawet kiedyś kochała, to wyzbyła się tego uczucia, dzięki brutalnemu traktowaniu jej przez męża.
Ale panna de Cernay była, jak wiemy, uosobieniem cnót cichych, była wzorem zaparcia się siebie, poświęcenia i pobłażliwości.
Gotowa była zawsze przebaczać, nie umiała uraz przechowywać.
Zapomniała o tem, co wycierpiała przez Vogla, pamiętała jedynie, że był jej mężem, był ojcem dziecka, które na świat wkrótce przyjść miało.
Zresztą pokuta gładzi grzechy, a Vogel sam się osądził i sam wyrok wykonał na sobie, a więc zmył krwią hańbę swoję...
Pomimo osłabienia, podniosła się z łóżka, padła na kolana, złożyła ręce i z wiarą głęboką, błagała Boga o miłosierdzie dla grzesznej duszy tego, którego nazwisko nosiła...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz o dziewiątej rano, Marietta weszła do pokoju swej pani, bladej jeszcze i mizernej, ale już znacznie spokojniejszej.
— Proszę pani — powiedziała — jeden z panów, którzy byli tu wczoraj wieczorem, czeka na dole...
— Czegóż chce? — zapytała Walentyna — czy ma co do pomówienia ze mną?...
— Nie, proszę pani... Jakiś bardzo grzeczny człowiek... Nie chce utrudzać pani, polecił mi zatem poprosić panią o metrykę urodzenia nieboszczyka pana, i akt ślubny państwa... Potrzebne mu są te imiona i papiery do spisania protokołu u pana mera...
— Zaraz... zaczekaj...
Pokój Vogla sąsiadował z sypialnią jego żony...
Walentyna niesłychanie wzruszona, udała się do tego pokoju.
Podeszła do staroświeckiego biurka, od którego klucz Hermana zawsze w zamku pozostawał. Wyciągnęła szufladę i znalazła na samym wierzchu zwitek papierów związany sznurkiem czerwonym i podpisany: „Dowody familijne“.
Rozwiązała sznurek i przekonała się, że ma w ręku dokumenty tyczące się jej męża, jego rodziny, jej samej i jej rodziców.
Pomimowoli uderzyło ją, i to bardzo, dla czego Herman wyjął metryki urodzenia jej matki Klotyldy da Cernay, z domu Villars, i brata jej Maurycego Villarsa.
— Oto papiery, jakich ten pan żąda — powiedziała do Marietty, poprosisz o zwrot, skoro nie będą potrzebne.
— Dobrze, proszę pani...
Służąca wyszła, a w pięć minut potem powróciła z metrykami.
Około południa, przed willą Rocha zatrzymał się powóz, wysiadł z niego mężczyzna jakiś elegancki i zadzwonił do bramy.
W nieobecności Lamberta wyprawianego w przeddzień do Etempes, otworzyła mu Marietta.
Przybył pan Chatelet, notaryusz z ulicy Choiseul.
Służąca podprowadziła go do drzwi przedsionka, poprosiła, aby tu poczekał chwilkę, ponieważ agent policyjny zabraniał wchodzić do salonu, a sama poszła do pani.
— Temu panu przykro bardzo — powiedziała, że musi trudzić panią w tak smutnych okolicznościach, ale ma niezmiernie ważny interes i pragnie, żeby go pani przyjęła... Pan to jakiś znaczny, jak się zdaje...
Walentyna spojrzała na bilet.
Notaryusz... szepnęła, — Czegoż może chcieć odemnie?
— Czy można go wprowadzić? — zapytała Marietta.
— Dobrze — odpowiedziała wdowa po kasyerze, a zwracając się do Klaruni dodała:
— Zostań przy mnie, siostrzyczko...
Za chwilę ukazał się pan Chatelet.
Ździwiła go nadzwyczajna młodość Walentyny, jej piękność i ułożenie skromne, proste, a jejednocześnie tak arystokratyczne. I pomyślał sobie w duszy:
— Oto igraszka losu... Zachwycająca żona nędznika, którego kocha może i opłakuje!... Dobrze się stało, że ten łotr sam sobie wymierzył sprawiedliwość...
Po tym krótkim monologu wewnętrznym, pan Chatelet powtórzył w wyszukanych słowach to, co już służąca przedtem w jego imienin powiedziała.
— Mówiłeś pan, że chodzi o ważny interes, zauważyła Walentyna. — Czem więc mogę służyć panu?
— Czy pozwoli mi pani zadać sobie kilka pytań?
— Proszę bardzo...
— Jak się pani z domu nazywa?
— Walentyna de Cernay...
— Jak się nazywała matka pani przed wyjściem za pana de Cernay...
— Klotylda Villars.
— Czy miała jakich krewnych?
— Miała brata...
— Czy pani zna brata matki, czyli wuja swego?...
— Nie znam proszę pana... nigdy go nie widziałam... Wiem, że miał imię Maurycy... ale nic zgoła więcej... Nie wiem nawet, czy żyje, czy nie żyje... Matka moja wspominała mi o nim zaraz po śmierci ojca... Byłam dzieckiem wtedy... Potem nigdy o nim nie mówiła. Pewnego razu, gdy zapytałam o wuja... nic nie odpowiedziała i kazała być cicho...
— Masz pani u siebie jakie dowody, że matka pani i pan Maurycy Villars byli rodzeństwem?... zapytał znowu pan Chatelet.
Walentyna otworzyła biurko, wyjęła zwitek papierów i podała notaryuszowi, mówiąc:
— Oto wszystkie moje dowody... przekonaj się pan z łaski swojej, czy są i te, o które panu chodzi...
Notaryusz zaczął przerzucać papiery z widocznem zaciekawieniem.
— Wyśmienicie! — zawołał po chwili. — Wszystko w wyjątkowym zaprawdę porządku!... Któż zajmował się zgromadzeniem dokumentów, w których nic, nawet aktu ślubnego dziada pani, Hieronima Villars i metryki urodzenia jego syna, Maurycego Villars, nie brakuje...
— Mąż mój pozbierał je, na krótko przed ślubem naszym...
— Rozumiem — pomyślał Chatelet; następnie wskazując na Klarunię onieśmieloną obecnością nieznajomego, dodał głośno: — Przypuszczam, że ta ładna panienka, to siostra pani, panna Klara de Cernay...
— Tak jest — odparła Walentyna. — Czy odpowiedziałam już na wszystkie pańskie zapytania?
— Tak pani.
— Nie masz pan zatem o nic mnie już więcej pytać?
— Nie pani... ale mam coś jeszcze do powiedzenia...
— Cóż takiego?
— Wielka to nowina... Proszę pani zatem o spokój...
Walentyna gorzko się uśmiechnęła,
— O! panie — odpowiedziała — tyle okropnych ciosów przeszłam w tym czasie, że nic mnie już chyba nie wzruszy... Mów pan bez obawy... Nie wiem, zkądby mi pociecha jaka przyjść mogła, w takiej chwili zwłaszcza, ale radość, czy boleść równie obojętnie przyjmę...
— Pani — zaczął Chatelet — Maurycy Villars, wuj pani, umarł właśnie.
— Wieczny pokój jego duszy, będę się modlić za niego.
— Maurycy Vilars był człowiekiem bardzo bogatym, posiadał przeszło sześć milionów.
— Rzeczywiście, to wielkie bogactwo, możnaby, posiadając taką fortunę, zrobić dużo dobrego.
— Te miliony do pani należą... do pani i do jej siostry. Każda z pań będzie mieć od dziś sto pięćdziesiąt liwrów rocznego dochodu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.