Dramaty małżeńskie/Część druga/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Vogel zatrząsł się cały.
— Coś ty powiedziała? — krzyknął. — Dla mego dziecka?...
— Tak, Hermanie drogi... — szepnęła Walentyna. — Jeden więcej węzeł nas łączy... Matką zostanę...
Przez chwilę zdawało się, że kasyer w posąg się zamienił.
Młoda kobieta, ździwiona, podniosła głowę i patrzyła w męża niespokojnie.
Ponura twarz Hermana zajaśniała nagle dziwnem jakiemś światłem i przybrała wyraz tej ironii piekielnej, jaką malarze nadają twarzy Mefistofelesa.
Wspólnik Karola Laurent odepchnął żonę od siebie i wybuchnął śmiechem nerwowym, urywanym, przerażającym prawie; śmiech ten zabarwił policzki jego blade i pofałdowane czoło.
— Co ci się stało, mój przyjacielu? — zapytała Walentyna wylękniona. Dla czego śmiejesz się w ten sposób? To nie jest, śmiech radości przecie!... Miałam zadzieję, że się ucieszysz z tej wielkiej nowiny...
— Spodziewałaś się, że ojcostwe mnie rozraduje, wszak prawda? — odparł Herman, którego złowroga wesołość miała coś konwulsyjnego w sobie. — Zdaje się, że zdradzam zupełnie wyraźnie szczęście moje! Oceniam chwilę, jaką wybrałaś, ażeby mi dać dziedzica; dziecko, którego mi zwiastujesz, przyjdzie na świat pod bardzo szczęśliwą gwiazdą!
— Hermanie, mogłabym mniemać, że drwisz z najświętszych uczuć.
— Cóż znowu?... Jestem poważnym. Uczucie ojcostwa mam bardzo w sobie rozwinięte, zaręczam ci, że za wszystkie skarby świata nie oddałbył słodkich uczuć, jakie sobie obiecuję przy kolebce ostatniego z Voglów.
Nowy napad śmiechu opanował kasyera; oczy mu krwią nabiegły i zaledwie mógł oddychać.
Walentyna myślała, że mąż zmysły postradał.
Naraz Herman przestał się śmiać.
— Potrzebuję samotności — rzekł — aby się ze szczęściem mojem oswoić. Odchodzę zatem, moja droga. Zrobisz mi wielką przyjemność, gdy mnie samego pozostawisz.
Wyszedł pośpiesznie i zamknął się w swoim pokoju.
Biedna kobieta, gdy pozostała samą, ukryła twarz w dłoni, a łzy rzęsiste popłynęły z jej ocząt zbolałych.
— Boże wielki! — szepnęła — ulituj się nademną! Co pocznę, nieszczęśliwa? Herman nie kocha mnie i dziecka swego kochać nie będzie.


∗             ∗

Dziewiąta wybiła na wieży kościoła w Bas-Meudon.
Kasyer, jak nam wiadomo, zamierzał wrócić do Paryża w nocy, a o świtaniu wsiąść na pierwszy pociąg kolei północnej, idącej do Brukselli.
Ułożywszy w małą walizkę trochę rzeczy i bielizny, rzucił się w ubraniu na łóżko, aby przespać się kilka godzin, ale powieki skleić się nie chciały.
Noc była ciemna.
Gdzieniegdzie tylko migała gwiazdka jakaś na czarnem tle nieba.
Zupełna cisza panowała w około domu.
Żaden szmer nawet z nad brzegów Sekwany nie doszedł.
Herman zliczył uderzenia zegara i rzekł:
— Wyjdę ztąd o trzeciej rano... sześć godzin jeszcze oczekiwania i bezsenności. O, jakże to długo nieskończenie!...
Naraz zerwał się i usiadł na łóżku ze strasznym niepokojem w sercu.
Dźwięczał dzwonek u bramy.
— Kto to może być? — zawołał w duchu kasyer. — Kto mógł mieć odwagę przyjść tu pustem wybrzeżem, wśród nocy?
Wyskoczył z łóżka, pobiegł do okna i otworzył je ostrożnie.
Ogród zalegały ciemności.
Nic widać było nawet ławeczek przed domem stojących.
Dzwonek odezwał się znowu; tym razem gwałtowniej.
Czuć było, że niecierpliwa ręka nim szarpała.
— Czyżby policya? — myślał Herman, dzwoniąc zębami. — Przychodzą już, aby mnie aresztować?
Ale zaraz sam sobie odpowiadał:
— Niepodobieństwo! Jeżeli Jakób Lefevre mnie podejrzywa, toż niema dowodów w ręku. Ażeby zanieść skargę, stwierdzić fałszerstwo i otrzymać rozkaz aresztowania, potrzeba przecie czasu. Nikt się nie domyśla, że jestem w Bas-Meudon.
Po krótkiej przerwie, zadzwoniono po raz trzeci, z taką energią, że o mało dzwonek nie pękł.
Herman powtarzał:
— Kto to być może?... Kto to?... Trzeba zobaczyć!..,
Wziął rewolwer ze stołu i zejść postanowił, ale przed wykonaniem tego zamiaru, powrócił jeszcze do okna.
Usłyszał otwierające się drzwi mieszkania ogrodnika; zobaczył pod drzewami małe światełko, zapewne od latarni, i posłyszał jakby sprzeczkę jakąś.
Za chwilę wszystko ucichło, a małe światełko zaczęło zbliżać się ku domowi.
Herman rozpoznał niezadługo postać ogrodnika w bieliźnie, z bosemi nogami w sabotach i w olbrzymiej szlafmycy na głowie.
Kasyer zszedł na dół, z rewolwerem w ręku i otworzył drzwi, jak raz w chwili, gdy Lambert stał już za niemi.
— Co tam takiego? — zapytał głosem drżącym.
— Czy pan słyszał dzwonek? — odrzekł ogrodnik.
— Słyszałem, dzwoniono trzy razy z rzędu.
— Ja tylko dwa razy słyszałem. Spałem widocznie mocno. Podniosłem się, chce zobaczyć, co to za zbój zakłóca spokój porządnym ludziom.
— No i co zobaczyłeś?
— Jakiegoś eleganta z Paryża. Przyjechał powozem, który zostawił o sto kroków.
— Czegóż chce ten elegant?
— Z panem się rozmówić.
— Zna mnie?
— Z imienia i nazwiska. Pyta się o pana Hermana Vogla.
— Cóżeś mu odpowiedział?
— Że to nie pora na wizyty, że pan śpi, a ja nie myślę pana budzić. Że pan żywej duszy w biały dzień nie przyjmuje, więc w nocy tem bardziej nie zechce nikogo wpuszczać do domu.;
— Odjechał zatem? z
— Licha tam odjechał! Odpowiedział, że ma bardzo pilny interes. Że musi z panem się widzieć, choćby mu przyszło przez nur przeleźć i okna powybijać. I potem wrzasnął na mnie, żebym szedł natychmiast obudzić pana, bo jak pan się dowie, zkąd przybywa, to go puści zaraz do siebie.
— Więc powiedział, zkąd przybywa?
— Powiedział, proszę pana.
— Zkądże?
— Z bulwaru Clichy.
— Karol Laurent! — pomyślał kasyer, a głośno dodał: — Dobrze, Lambercie, wpuść co prędzej tego pana, a bramę zamknij za nim na wszystkie zamki.
— Tak zrobię, proszę pana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.