Dramaty małżeńskie/Część druga/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

— O do stu katów! — zaczął znowu przemysłowiec z ulicy Rzymskiej. — Pan notaryusz nie żałował słów prawdy... panu baronowi!.. Ale to do mnie nie należy... Powiedziałem, dla czego nie mogę kończyć interesu... Żegnam... Najniższy sługa... pana... barona!...
Rodier skłonił się lekko i ku drzwiom zamierzał.
Wiadomo, że człowiek twardnieje pod nawałem uderzających weń ciosów.
Podczas rozmowy z panem Chatelet, Herman zniósł wszystkie upokorzenia, połknął wstyd swój cały.
Cóż go obchodziła opinia jakiegoś tam tapicera?
Chciał pieniędzy, chciał ich zaraz, natychmiast, ażeby zniknąć z widowni.
Nie miał odwagi poszukiwać innego nabywcy i na nowo targ rozpoczynać.
— Zostań pan! — zawołał. — Przekonanym, że wszystko ci jedno, jak się nazywam... To, co chcę sprzedać, do mnie należy... mam rachunki pokwitowane, jako dowód... Baron de Précy umawia się z panem i jego w księgach swoich zapiszesz... Czy może być co prostszego w świecie?
Tapicer robił jeszcze trudności, dla formy, rzecz prosta jedynie, dla tego, aby wyeksploatować, o ile się da trudne położenie klijenta.
Przyniósł z sobą sześć tysięcy franków i był zdecydowany dać tę sumę za to, co warte było dwa razy tyle — a jednak po długich targach, skończył na czterech tysiącach, i to jeszcze z warunkiem, że odźwierny pozwoli mu zabrać natychmiast wszystko, co nabył.
Vogel przystał i na to.
Przywołano cerbera.
Po otrzymaniu zaległego komornego, nie stawiał on żadnych trudności.
Komorne wyniosło tysiąc pięćset franków, zaległe zasługi lokaja i kucharki tysiąc dwieście franków, czyli, że kasyer nasz opuścił miejsce, będące świadkiem jego tryumfów z biletem na tysiąc franków i piętnastu luidorami w kieszeni.
Rozpacz prawdziwa go ogarnęła, gdy znalazł się na ulicy z tą sumką mizerną i z tym strasznym problematem przed sobą:
Gdzie się udać i co zrobić?
Po wydaleniu się z Francyi, czekała go nędza nieunikniona, a jednak nie mógł się wahać, nie mógł rozmyślać.
Nie było wyboru.
Trzeba było zastawić się granicą przed siepaczami policyjnemi, a ci nie długo napewno tropić już zaczną.
— Powrócę do Bas-Meudon... — powiedział sobie. — Wpakuję trochę rzeczy w walizkę ręczną, powrócę nocą do Paryża, a pierwszym rannym pociągiem czmychnę do Belgii... Księgi są, jak się zdaje, w porządku, w kasie nic nie brakuje... Gdyby notaryasz dzisiaj nawet zobaczył się z bankierem, to i tak nie domyśli się on fałszerstwa, aż chyba w dzień wypłat terminowych... Mogą być zatem spokojnym...
Złamany moralnie i fizycznie wysiadł Vogel na ulicy Amsterdamskiej, zjadł śniadanie w restauracyi stacyjnej, a że blizko był ulicy Pépinière, poszedł dowiedzieć się, czy niema jakich listów do niego.
Zastał dwa nadeszłe wczoraj wieczorem.
Oddał mu je nie ojciec Rémy, który gdzieś wyszedł, lecz żona jego.
Pierwszy od pana Chatelet pochodził.
Herman wiedział już co zawiera.
Drugi był z pieczęcią Jakóba Lefevre.
Na chwilę serce bić przestało kasyerowi.
Pryncypał pisał.

Kochany Voglu!

Spodziewam się, żeś już zdrów zupełnie i pragnę tego bardzo, bo potrzebuję cię koniecznie.
Odwiedziło mnie niespodziewanie dwóch kolegów z prowincyi, z Lyonu i z Besançon, ż którymi w stosunkach zostajemy.
Coś okropnego się dzieje.
Obawiam się, czy nie padłem ofiarą nieznanego fałszerza, niesłychanie zręcznego i operującego na wielką skalę.
Byłbym zarwanym w takim razie na ogromną sumę.
Nie wiem jeszcze, na jaką, ale z pewnością na bardzo wielką.
Ty jeden tylko możesz mi przyjść z pomocą, ty jeden potrafisz rozświecić ciemności.
Nie wiem, gdzie cię szukać, nie mogę więc telegrafować, abyś przybył jak najprędzej, mam nadzieję atoli, że list ten jutro odbierzesz.
Przyjeżdżaj, nie tracąc ani sekundy.
Liczę na to i zapewniam, że cię uwolnię, jeżeli będziesz jeszcze wypoczynku potrzebował.
Oczekuję cię niecierpliwie, kochany Voglu, i przesyłam przyjacielskie uściśnienie dłoni.

Jakób Lefevre.“

— Oho! a więc są już na tropie!... — pomyślał kasyer. — Mina wybuchnie prędzej, niż się spodziewałem... Wszystko mi jedno... niech mnie jak chcą szukają, nie znajdą...
Wszedł do kawiarni, zażądał papieru, usiadł i napisał.
Baczność, kochany przyjacielu!...
Lont tleć zaczyna...
Mądrej głowie, dość na słowie.”
Włożył kartkę w kopertę, zaadresował „Karol Laurent na bulwarze Clichy,“ i wysłał przez posłańca, z rozkazem, aby doręczył jak najprędzej.
W godzinę potem, był w Bas-Meudon.
Walentyna pomimo brutalnej sceny przy spotkaniu ostatniem, przyjęła nędznika z radością prawie...
— To ty, mój przyjacielu! — zawołała. — Nie śmiałam już spodziewać się doprawdy...
— Czy to wymówka?... — powiedział kasyer z ironią.
— Wymówka? — odparła Walentyna. — Wiesz dobrze, że ci nigdy żadnych nie czynię wymówek...
— Może znajdujesz, że za krótko byłem nieobecnym...
— Nie mów tego, Hermanie!... Jak jesteś przy mnie, zawsze cieszy mnie to bardzo... Przecie to mój nawet obowiązek...
Vogel wzruszył ramionami.
— Twój obowiązek?... — powtórzył — Zawsze wielkie słowa do małych rzeczy!... Wiecznie czułości na ustach!... Nie oszukasz mnie, nie bój się... Wiem, że w głębi duszy mnie nienawidzisz...
— Dla czego?... — zapytała Walentyna boleśnie.
— Boś jest córką Ewy, a zatem jesteś fałszywą, kłamliwą i podstępną!...
— Czy na prawdę tak o mnie sądzisz, Hermanie?
— Tak, moja pani, na prawdę.
— Więc mną pogardzasz?
— Jak wszystkiemi kobietami... ani mniej, ani więcej... Nie jesteś więcej od innych wartą... A wreszcie masz prawo do nienawiści dla mnie...
— Ja Hermanie! na miłość Bozką! — zawołała Walentyna. — Co ty mówisz?
— Obiecywałem ci bogactwa i słowa nie dotrzymałem!
— Cóż mnie bogactwa obchodzą? Ani ich pragnę, ani potrzebuję... jam do mierności przywykła... Zresztą, czegóż nam brakuje?
— Czego nam brakuje? — tak, rzeczywiście, nic a nic nam nie brakuje...
— Gdybyś zechciał być napowrót takim, jakim w początkach byłeś — rzekła Walentyna — zaręczam ci, że życie byłoby mi rajem... Czułabym się szczęśliwą zupełnie...
Przysunęła się do męża, chwyciła za rękę, którą prusak gwałtem wydzierał i mówiła dalej:
— Hermanie, proszę cię, błagam cię, nie pomiataj mną, nie obrzucaj mnie słowami pełnemi pogardy, bo mi one serce ranią... Zostaw mi choć trochę uczucia, choć trochę szacunku... bądź dobrym dla mnie...
I z wdziękiem tkliwym a wstydliwym, oparła czoło i ukrywszy twarzyczkę na piersiach kasyera i dodała:
— Jeżeli nie możesz zrobić tego dla żony... zrób to dla matki!... Hermanie, uczyń to dla dziecka twojego!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.