Dramaty małżeńskie/Część druga/LXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXVI.

— Ja żyć przestanę, ale pan będziesz pokonany — powiedziała Walentyna z dziką jakąś stanowczością, w którą można było uwierzyć.
— To czcze słowa, kochana pani — odpowiedział Vogel. — Nigdy w to nie uwierzę, żebyś pani na seryo zamierzała schronić się do grobu.
— Dlaczego? — zapytała młoda kobieta. — Nie znasz mnie pan, jeżeli przypuszczasz, że boję się śmierci!...
— Wierzę, żeś pani energiczna, ale wierzę także, żeś jest dobrą chrześcijanką, a samobójstwo to zbrodnia i to ciężka nawet zbrodnia...
— Mylisz się pan! — wykrzyknęła Walentyna z coraz większą egzaltacyą. — Są samobójstwa, które nie mogą być jako zbrodnie sądzone i potępiane... Nie cofnę się też przed tem wcale... Jestem najzupełniej gotową uczynić ofiarę z życia, dla spokoju tych, których kocham!...
— Fanatyzm... —
— Nie, to poświęcenie...
Oczy Walentyny jaśniały, ogień wewnętrzny ożywiał twarz jej bladą a szlachetną.
Wyglądała na męczennicę, podążającą śmiało na stos za wyznawaną wiarę.
Herman nie należał do tych, którzy się łatwo z tropu zbić dadzą, ale poczuł w tej chwili, że zamiast zbliżać, oddalał się od celu, zaraz też z nadzwyczajną zręcznością zmienił nędznik baterye
Ruchliwej twarzy nadał wyraz bolesny.
— Wybierając zatem pomiędzy śmiercią a mną, śmierćbyś pani wybrała?
— Myślę, że pan wcale o tem nie wątpisz...
— I wierzysz pani, że będę zdolnym wydać wyrok, że zmuszę panią do skończenia z życiem?...
— Bolesna przeszłość rzuca światło na teraźniejszość i przyszłość... Sądzę, żeś pan zdolnym do wszystkiego, aż nadto pan tego dowiodłeś!...
— Źle mnie sądzisz, Walentyno!... — odparł, Herman, po chwili milczenia, tonem powolnym, melancholijnym. — Nie wart wprawdzie jestem zbyt wiele, ale więcej, aniżeli się spodziewasz... Żądając widzenia, miałem wprawdzie zamiar zmuszenia cię do połączenia się ze mną... Zamiar ten już nie istnieje... Rozpacz twoja wzruszyła mnie, a postanowienie przeraziło... Widzę, że zabiłoby cię żądanie moje, więc go się zrzekam zupełnie... Dla czegóż miałbym być twoim katem?.. Żyj szczęśliwa i spokojna!... Nie masz się mnie potrzeby obawiać, nic cię złego z ręki mojej nie spotka.
Pani da Rochegude spojrzała na pseudo-d’Angelisa zdumiona.
Słyszała dobrze jego słowa, ale wierzyć w nie nie mogła, pojąć nie mogła tej nagłej a dziwnej zmiany.
— Czy to prawda?... — szeptała — czy to tylko prawda?...
— Przysięgam.
— Jeżeli pan jesteś szczerym, to ci przebaczam z całego serca wszystko, co przez ciebie wycierpiałam i będę prosić Boga, żeby ci również przebaczył...
— Że jestem szczerym, dam tego dowody...
— A mego syna starszego... — zapytała pani de Rochegude załzawiona — a mego Armanda, czy mi pan pozostawisz?...
— Cóżbym robił z tem dzieckiem?... — odpowiedział żywo Herman. — Cóż ja znaczę dla niego?... Nie zna mnie... i nigdy nie zobaczy... Tysiąc razy, lepiej mu będzie przy matce, aniżeli przy mnie... Zatrzymaj go i nie obawiaj się już niczego... Nie tylko, że go ci pozostawiam, ale nadto wyrzekam się w przyszłości wszelkich praw do niego... Od tej chwili kasyer Vogel na prawdę nie żyje!... Hrabina de Rochegude może zasypiać spokojnie!... Widzisz pani, że ofiara moja jest zupełną, i jesteś chyba zadowoloną ze mnie...
Walentyna tak gorąco pragnęła wierzyć w to co słyszała, że istotnie uwierzyła łotrowi.
Czuła, że żyć znowu zaczyna.
Czuła wdzięczność, napełniającą duszę.
— Wierzę panu!... — wyrzekła. — Wierzę i błogosławię!... Pan Bóg lepszym cię uczynił — serce twoje odzyskuje szlachetność pierwotną!... Rozpędziłeś moje obawy i przywróciłeś spokój mojej duszy... Będzie ci to porachowane!... Szlachetny czyn winy zmazuje... Liczę, że okupisz przeszłość niedobrą....
— Spodziewam się, że tak będzie, liczę nawet na to zupełnie...
— Do ostatniego mojego tchnienia — dorzuciła Walentyna — pamiętać będę, żeś pan mógł zdruzgotać moje szczęście, i że nie uczyniłeś tego... Codziennie modlić się będę za pana i, jeżeli mnie Bóg wysłuchać raczy, będziesz z pewnością szczęśliwym...
— Modlitwy pani to modlitwy anioła... Jakżeby ich Bóg nie miał wysłuchać — rzekł Vogel.
I wstawszy z fotelu, dodał z mistrzowską hipokryzyą:
— A zatem rozstać się mamy powtórnie i tę razą na zawsze!... Czy nie poda mi pani ręki, na znak, żeś wszystkiego zapomniała i wszystko przebaczyła?...
— Tego panie... — odpowiedziała stanowczo Walentyna — tego odmawiam...
— Dla czego? — wyjąkał ex-kasyer — dla czego?...
— Przebaczyłam panu już i zapomnę o wszystkiem z pewnością... Ale, ręka moja nie do mnie należy i nie wolno jej dotykać pańskiej ręki...
— Niech będzie wola pani... — odpowiedział Vogel z westchnieniem. — Żegnam zatem panią!... Niech cię Bóg ma w swojej opiece!... Posiadałem skarb nieoszacowany i straciłem go dobrowolnie!... Popełniłem błąd wielki i sprawiedliwie zostałem ukarany!... Straszna pokuta, ale zasłużona... Żegnam panią....żegnaj na zawsze...
— Żegnam pana... — odezwała się słabym głosem Walentyna.
Pseudo-d’Angelis skłonił się z uszanowaniem hrabinie i opuścił salon, udając, że obciera zwilgocone oczy.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, pani de Rochegude, głęboko wzruszona, przeszła do sypialni i rzuciła się na kolana przed wizerunkiem Chrystusa, wzniosła duszę ku niebu i zaczęła się modlić gorąco.
Vogel wsiadał tymczasem do oczekującego nań powozu i mówił sobie:
— Myśl sobie, szanowna pani, żeśmy się już ostatecznie ze sobą załatwili, ale to wcale nie przeszkadza, żebyśmy jeszcze się widzieli i jeszcze potargowali się trochę... Sprzedam ci ten spokój, który, jak ci się zdaje, zdobyłaś za darmo, sprzedam ci go za tyle, co wart, a wart naturalnie bardzo dużo!... Przed chwilą odegrałem tylko komedyę, ale odegrałem ją po mistrzowsku... W moję pozorną bezinteresowność, w moję pozorną wspaniałomyślność uwierzyłaś jak w Ewangelię, tak, jak uwierzyłaś także w moje pogróżki, których spełnienie byłoby dla mnie stanowczo niemożebne... Teraz wiem, jak z tobą gadać... Wszystkiemu będziesz teraz wierzyć.


∗             ∗

Pomińmy kilkotygodniowy przeciąg czasu i poprośmy czytelników naszych, ażeby przestąpili z nami próg małego salonika, jaki zajmowali w antresoli przy ulicy Caumartin: Graf von Angelis i wierny jego Fritz, czyli Karol Laurent.
Całe ich mieszkanie składało się z przedpokoiku, niedużego pokoju jadalnego, saloniku i pokoju sypialnego.
Salon był wcale ładny, ale najmniej potrzebny, bo w nim nie przyjmowano nikogo. Herman wstawił tu łóżko, a ex-Lorbac sypiał przy nim na kanapie.
Kamraci nie jadali nigdy w domu.
Restaurator z sąsiedztwa przysyłał im co rano skromne śniadanie, z którem się w pięć minut załatwiali...
Karol Laurent przemienił pokój jadalny w pracownią.
Tutaj z niezmordowaną pilnością przygotowywał płyty mosiężne, przeznaczone do fabrykacyj fałszywych biletów, któremi mieli zalać Francyę, Europę, świat cały.
Robota była bardzo trudna, bo musiała być doskonałą.
Karol Laurent obiecywał sobie, że stworzy arcydzieło, że każdy bank, do którego się uda, zmieni mu bez wahania fałszywe papierki na rulony dobrego złota.
Rozumiał, że zużyje sporo czasu i mozolnej pracy, zanim cel osiągnie, ale podtrzymywany nadzieją powodzenia, nie zniechęcał się wcale i pracował po dziesięć godzin dziennie, gdy tymczasem Vogel chodził za interesami, albo używał przyjemności.
— Wiesz, kochany przyjacielu — rzekł pewnego dnia, śmiejąc się Laurent — że jeżeli mi się uda, zostaniesz milionerem bez najmniejszego kłopotu... Pędzisz życie prawdziwie jedwabne!... Co u dyabła robisz od rana do wieczora, za czem wystrojony jak książę latasz ustawicznie po mieście?
— Wiesz dobrze, co robię — odpowiedział Vogel. — Szukam swojej żony...
— I nie znalazłeś jej?
— Nie...
— Czy przynajmniej jesteś na śladzie?
— Nie... Nie mogę zoryentować się w labiryncie, i zaczynam już powątpiewać...
— To źle!... Chodzi o poważny kapitał, z którego dostałaby mi się połowa...
— Naturalnie! — wykrzyknął Vogel — i dałbym ci tę twoję część z pewnością... Nie jesteśmy prostymi znajomymi, ale braćmi!... Podzielilibyśmy się po bratersku!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.