Dramaty małżeńskie/Część druga/LXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXV.

Ostatnie wyrazy wypowiedział Vogel tonem melancholijnym, przyczem udał, że ociera łzę i ciągnął dalej:
— Cierpienia, jakie przechodziłem, w kamieniuby litość obudziły. Ale po co mówić o tem? — Przeszłość to sen tylko przykry. Powoli zapominam o niej zupełnie, bo moja gwiazda zabłysła mi na nowo, bo przyszłość znowu mi się uśmiecha, skoro kocham panią zawsze i skoro odnalazłem ją nareszcie.
Po tej przemowie ex-kasyer umilkł i rzucił na Walentynę ogniste spojrzenie.
Młoda kobieta milczała.
— Pani droga — odezwał się znowu Herman z szyderczym prawie akcentem — powiadają, że mowa jest srebrem, a milczenie złotem, ale że ja bałbym się bardzo, aby źle sobie nie wytłomaczyć milczenia pani, zapytuję, czy to radość z mojego powrotu tak panią obezwładniła!
Niesłychany cynizm tego zapytania wyrwał Walentynę z bolesnego znieczulenia.
— Zaniechaj pan — rzekła — tej nikczemnej komedyi, którą mnie nie oszukasz. Dość, że wpadłam raz w zasadzkę przed dziesięciu laty! Nietylko więc sprawiedliwość, ale i mnie chciałeś pan oszukać pozorną śmiercią swoją?
— A gdyby i tak było? zapytał bezczelnie Vogel.
— Śmiałbyś pan może utrzymywać, że tak nie jest?
— A więc prawda, tak jest! ale winnaś mi pani wdzięczność przecie za to, bo czyniąc cię wdową, uczyniłem szczęśliwą, bo łzy po mnie wylane, nie zaćmiły blasku oczu pani! Nie za bardzoś się pani zgonem moim zmartwiła!
— Znałam obowiązek uczciwej kobiety i spełniałam święcie takowy. Cierpiałam, ale się nie skarżyłam, wiesz pan dobrze o tem. Pański powrót jest uderzeniem piorunu. To mnie zabija.
— Tak? — wykrzyknął Vogel ze śmiechem — to przynajmniej prawdziwie szczerze powiedziano!
— E! mój panie — odrzekła Walentyna uniesiona oburzeniem, pan wiesz o tem że nie mogę żywić dla pana jakichkolwiek innych uczuć, oprócz pogardy i nienawiści. Oburzasz mnie pan! Całe pańskie życie, to bezczelne kłamstwo i podłość! — Zbrodnia nas połączyła i zbrodnia rozdzieliła. Po co pan tu przyszedłeś? Czego chcesz? czego się spodziewasz? czego oczekujesz odemnie?
— Powiedziałem pani, że ją kocham! — czego oczekuję, czego się spodziewam, czego wymagam? Zbliżenia.
Hrabina zadrżała,
Zbliżenia? — powtórzyła. Zbliżenia?... Pan wiesz, że to niepodobne!
— Niepodobne? Cóż znowu? Jesteśmy połączeni przed Bogiem i ludźmi związkiem nierozerwalnym, proszę pani.
— Ten przeklęty związek nie istnieje już na szczęście. Sam go pan rozerwałeś, kazawszy się uważać za umarłego.
— Prawisz pani jak dziecko — odparł Vogel i senne marzenia bierzesz za rzeczywistość. — Małżeństwo istnieje, dopóki żyją małżonkowie, a że żyjemy oboje, widzisz to pani na własne oczy.
— Posiadam akt zejścia i składałam go przy zawieraniu drugiego małżeństwa.
— Bardzo wierzę, ale mój akt zejścia nie dowodzi bynajmniej mojej śmierci. Nie zaprzeczam, że działała pani w dobrej wierze, że byłaś o zgonie moim przekonaną, ale w każdym razie skoro ja żyję, jesteś pani moją żoną.
Walentyna zakryła rękami twarz rozczerwienioną ze wstydu.
— Ja jestem pańską żoną? — zawołała. Nie! nie! Ja jestem hrabiną de Rochegude.
— Przepraszam, jesteś pani panią Vogel i niczem tylko panią Vogel. Powtórne pani małżeństwo jest stanowczo nieważne. Masz pani dwoje dzieci, ale jednego tylko syna prawego, a jest nim ten, który nosi moje nazwisko.
Nieszczęśliwa kobieta wybuchnęła głośnym płaczem.
Serce jej gwałtownie w piersi skakało, ręce drżały konwulsyjnie.
Vogel przeczekał kilka minut, a gdy zauważył że Walentyna jakby sia uspokoiła trochę, zaczął:
— Po co te łzy i te lamenty. Niepodobna walczyć przeciwko rzeczywistości, poddaj się pani zatem losowi. Możesz przeklinać moje zmartwychwstanie, ile ci się żywnie podoba, ale przyjąć mnie musisz.
— Nie! — odrzekła Walentyna, podnoszące dumnie głowę. Nigdy!
— Naprawdę? — zapytał Vogel z ironią.
— Kłamiesz pan bezczelnie, jak kłamałeś zawsze! Chcesz mi zaimponować groźbami! Nie przyznaję panu praw żadnych! Nie znam pana i proszę wyjść natychmiast!
— A jeżeli odmówię? — zapytał ex-kasyer.
— Zadzwonię na służbę i powiem jej: „Ten człowiek mnie znieważa! Wypędzić go!“
— Ustąpię przed siłą dziś, to rzecz prosta. — Ale nie tryumfuj pani zbyt wcześnie. Powrócę jutro i pomszczę się dostatecznie.
— Jak?
— Mógłbym nie odpowiedzieć na to, ale powiem jednakże. Udam się do sądów i...
— Pan udasz się to sądów?
— Wszakże powiedziałem.
— Pan się bardzo musisz sądów obawiać, musisz ich starannie unikać.
— Niczego się nie obawiam i niczego unikać nie potrzebuję. Przypuszczając, żem winien pewnych drobnostek, o które możnaby się do mnie przyczepić (drobnostkom tym zaprzeczam zupełnie) — mam za sobą zupełnie wystarczające, bo dziesięcioletnie przedawnienie. Jestem czysty jak śnieg, niewinny jak dziecię nowonarodzone i mogę stanąć przed obliczem prokuratora cesarskiego bez najmniejszej o swoją skórę obawy... Wytoczę proces... Zapozwę i pana de Rochegude i panią... Wystąpię przeciwko aktowi zejścia, fałszywie zeznanemu przed urzędem stanu cywilnego w Bas-Meudon, udowodnię, iż pozostaję przy życiu i zażądam przyznania mi praw do żony i dziecka.
— Prawo odrzuci to żądanie!... zawołała Walentyna.
— Odrzuci?.. powtórzył Vogel, parskając śmiechem to z jakiej racyi, proszę kochanej pani?... Zasadą wszakże prawa jest: „Oddajcie Bogu co bozkiego, cesarzowi co cesarskiego“...
— Nie myślę prowadzić polemiki z panem. Gdybyś się ośmielił rozpocząć podobnie ohydny proces, zgubiłbyś się nieodwołalnie!...,
— Zgoda!... Przypuśćmy taki wynik, jaki się tak bardzo pani uśmiecha, przypuśćmy, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, wbrew wszelkiej słuszności, sprawiedliwość przechyli się na stronę pani, i uniewinni pierwszy jej związek... Czy o to idzie?...
— Naturalnie.
— A nie uważa pani za nic tej skandalicznej wrzawy, jaką proces wywoła, nie obawia się pani dzienników, które się będą popisywać różnemi komentarzami? Przetłomaczona na wszystkie języki sprawa ta stanie się głośną w całej Europie i w Ameryce, stanie się poprostu legendową.
— Boże... Boże mój! — szeptała Walentyna.
Herman mówił dalej:
— Czy pani sądzi, że przysporzy to świetności nazwisku de Rochegude? Czy pani myślisz, że ucieszy się bardzo z tego pan hrabia Lionel de Rochegude, iż posiada żonę, której mąż pierwszy żyje? Czy pani przypuszcza, że ta miłość, której pani tak jesteś pewną i z której tak się chlubisz, przeniesie tę ciężką próbę? Nic mi pani nie odpowiadasz, bo dobrze czujesz, że mam racyę i że pomiędzy panią a panem de Rochegude przyjść musi do nieznośnych zatargów. Co do mojego syna, o nim nie mówię nawet. Prawo bozkie i ludzkie jest w tym razie bezwzględnie za mną. Nikt mi nie może go odebrać, bo jest on dziecięciem mojem, mogę go wychować podług moich zasad, jednem słowem mogę się starać, aby go godnym siebie uczynić.
W stanie, w jakim znajdowała się Walentyna, zdawało się, że żadne już cierpienie nie może powiększyć ogromu jej boleści.
A jednakże ostatnia pogróżka Vogla zadała jej nową, najboleśniejszą ze wszystkich ranę.
Dreszcz ją przeszedł po całem ciele, ale zdołała się na energię, podniosła głowę, spojrzała na Vogla i powiedziała:
— Zdaje się panu, żeś wszystko przewidział! Mylisz się jednak bardzo.
— Czy istotnie zapomniałem o czem? — zapytał nędznik z uśmiechem.
— Tak.
— Racz mi pani powiedzieć, o czem, bo doprawdy nie wiem. Słowo honoru, że nie wiem.
— Zapomniałeś pan, że mogę umrzeć i śmiercią swoją pana zwyciężyć!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.