Dramaty małżeńskie/Część druga/LXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXII.

Opuszczając około pierwszej godziny dom markizy de Simeuse, Walentyna, pomimo usiłowań nad sobą, doznawała ciągle jakiegoś dziwnie przykrego uczucia.
Czuła się rozgorączkowaną i złamaną, zarówno fizycznie, jak moralnie.
Po raz pierwszy w życiu mówiła do Klary z roztargnieniem, a gdy ucałowawszy śpiące dzieci, położyła się do łóżka, od razu i twardo zasnęła. Dzień już był zupełny, kiedy się obudziła; uśmiechnęła się, gdy pomyślała o swoim wczorajszym przestrachu.
Po południu lokaj podał jej na srebrnej tacy trzy bilety wizytowe.
— Dla pani hrabiny, dla pana hrabiego i dla panny Klary — powiedział.
Walentyna rzuciła okiem i przeczytała: „Hrabia d’Angelis“.
Wzięła karty i położyła je na kominku.
Pan de Rochegude, jak już wiemy, przybyć miał do Paryża na czterdzieści ośm godzin.
Wiadomo, że wymagania służby wojskowej bardzo są uciążliwe.
Lionel, wzorowy oficer, ani stopniem, ani wysokiem stanowiskiem osobistem, nie chciał się zasłaniać przed obowiązkami służby.
Wizyt składanych żonie nie przedłużał, pomimo, że ich wyglądał z gorącem upragnieniem.
Wieczorem podczas rozmowy z hrabiną w jej pokoju, spojrzał przypadkiem na kominek i zobaczył bilety, przyniesione wczoraj.
— Nie znam wcale tego nazwiska — rzekł — cóż to za jakiś hrabia Angelis?
— Cudzoziemiec, prusak, jak mi się zdaje — odrzekła Walentyna. — Zaprezentowany mi został u pani markizy de Simeuse przez przyjaciela twojego, barona de Beuzeval, który go także i tobie przedstawi.
— Czy to młody jaki człowiek ten niemiec?
— Ani młody, ani stary.
— Jakto?
— Nie wiem, w jakim wieku być może pan Angelis, ale ma już włosy siwe.
— Jakże go znajdujesz?
— Nie zamieniliśmy ani czterech słów ze sobą, nie mogę ci więc nic a nic odpowiedzieć. To jedno tylko zauważyłam, że musi być bardzo światowym. Jeżeli chcesz się co o nim dowiedzieć, zapytaj pana de Beuzeval.
— Po co? Te banalne prezentacye rzadko kiedy bliższą jakąś kojarzą zażyłość. Prawdopodobnie nigdy nie zobaczę pana Angelis, przeznaczę jednakże bilet mój dla niego.
Pan d’Angelis sam osobiście złożył bilety, swoje w pałacu Rochegude.
Lionel więc, jako wielki pod względem etykiety formalista, osobiście udał się pod wskazany numer przy ulicy Caumartin i złożył swoję kartę u szwajcara, który objaśnił, że hrabia na kilka dni wyjechał.
Naprawdę był Vogel w domu, ale przewidując rewizytę Lionela polecił szwajcarowi podać się za nieobecnego.
Po czterdziestu ośmiu godzinach upłynionych, pan de Rochegude musiał oprzeć się naleganiom żony i serca własnego porywom.
Obowiązek wzywał go do powrotu, nic go więc zatrzymać nie było w stanie.
Hrabina, jak zwykle, odprowadziła męża na stacyę kolejową.
Wyjechał o ósmej wieczorem, a Walentyna, smutniejsza niż zwykle w takich razach, powróciła o wpół do dziewiątej do domu.
Klara i chłopcy czekali na nią.
Towarzystwo i pieszczoty tych istot ukochanych nie zdołały jednakże rozpędzić czarnych myśli młodej kobiety.
— Powinnam była jechać z Lionelem — mówiła — zdaje mi się, że jakieś nieszczęście jednemu z nas zagraża.
— Uspokójże się, kochana siostrzyczko — odpowiedziała Klara, bo doprawdy, gdyby się sprawdzała mała tylko część katastrof, których się w rozdrażnieniu obawiamy, światby już oddawna nie istniał.
Dzień następny przeszedł bez żadnego wypadku.
Lionel doniósł telegramem, że odbył podróż szczęśliwie.
Pojutrze przeszło również spokojnie.
Walentyna zaczynała się uspakajać i powtarzała sobie za Klarą, że nic bardziej nie kłamie od przeczucia!...
Codzień około drugiej po południu, jeżeli czas nie był zanadto niepogodny, zaprzęgano parę najspokojniejszych koni da landa lub dużego odkrytego powozu i pani de Rochegude, w towarzystwie Klary, woziła dzieci do lasku Boulońskiego.
Stawali w alei Akacyj, gdzie chłopcy wysiadali, aby bawić się na świeżem powietrzu.
Spacer ten zawsze prawie przeciągał się do zmroku.
Kiedy Walentyna gości przyjmowała, albo kiedy zatrzymywał ją w pałacu jakiś powód ważniejszy, Klara sama wyjeżdżała z siostrzeńcami.
Uważaliśmy za konieczne wtajemniczyć czytelników w te szczegóły, a że zrobiliśmy to nie bez racyi, wkrótce się okaże.
Na trzeci dzień po wyjeździe Lionela, pani de Rochegude spostrzegła pomiędzy odebranemi listami jeden, który ją bardzo uderzył. Nie dla tego, ażeby miał pozór zaniedbany, bo przeciwnie, dość się arystokratycznie przedstawiał.
Kopertę miał szeroką, czworograniastą, z angielskiego papieru koloru perłowego, a adres wypisany męzką widocznie ręką ze sztucznemi trochę zakrętami.
Pieczątka lakowa czerwona, tak równa, jakby w urzędzie kanclerskim wyciśnięta, zdobną była w hrabiowską koronę.
Nic w tem wszystkiem nie było niby podejrzanego, ale Walentynę uderzyło to, iż nieznała ani charakteru pisma, ani pieczęci...
Znajdowała się nadto w takiem usposobieniu umysłu, iż się lękała wszystkiego...
— Kto może pisać do mnie? — pomyślała.
Bardzo łatwo było wyjść z tej niepewności.
Pani de Rochegude wahała się jednakże parę sekund.
Nareszcie wzięła ze stoliczka maleńki sztylecik z rączką wysadzaną drogiemi kamieniami i rozerżneła kopertę.
Dokonawszy tej operacyi wstępnej, wyjęła z koperty złożony papier, rozłożyła go drżącą ręką i zanim czytać zaczęła, spojrzała najpierw na podpis.
Podpis ten przemknął jej w oczach jak błyskawica.

Zadrżała gwałtownie i spuściła oczy: Na dole listu wypisane było nazwisko:
„Hrabia d’Angelis.“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.