Dramaty małżeńskie/Część druga/LX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LX.

Rozkazy hrabiny — zostały niezwłocznie wykonane i tualety dwóch sióstr zniknęły pod futrami.
Panna służąca wzięła kandelabr w rękę, ażeby sprowadzić panie po schodach.
— Przed odjazdem muszę jeszcze dzieci pocałować... powiedziała Walentyna.
— Czy pani hrabina każe sobie poświecić? — zapytała pokojówka.
— Niema potrzeby — zbyt jasne światło, mogłoby rozbudzić malców.
Pani de Rechegude otworzyła ostrożnie drzwi do sąsiedniego prześlicznego pokoiku, obitego kartonem perłowym w duże różnokolorowe kwiaty.
Obaj chłopcy spali obok siebie w jednakowych łóżeczkach.
Obaj piękni jak aniołkowie, niepodobni byli jednak do siebie.
Starszy Armand, o włoskach blond, przypominał Walentynę.
Grzegorz o wiele ładniejszy, był żywym portretem Lionela.
Śpiąc w zgrabnych dziecinnych pozach, uśmiechali się rozkosznie.
Walentyna wpatrywała się w obu przez chwilę z nieopisaną czułością.
Potem pochyliła się nad jednym i drugim, i oba pocałowała leciutko.
— Do widzenia, moje aniołki... do widzenia, moje skarby... — szeptała, wychodząc z pokoju — No, jedźmy teraz — odezwała się do Klary.
Wielkie zamknięte lando czekało obok peronu.
Lokaj otworzył drzwiczki i zapytał:
— Gdzie każe jechać pani hrabina?
— Do markizy de Simeuse... — odpowiedziała Walentyna.
Markiza de Simeuse była damą wielką i ogromnie bogatą..
Miała jedyną córkę, w tym samym prawie wieku co Klara de Cernay, i tak samo prawie piękną.
Panienki kochały się bardzo.
Pani do Simeuse zajmowała przy ulicy Varennes przepyszny pałac, należący od wieków do rodziny jej męża.
Przyjmowała bardzo często, ale nie wydawała nigdy wielkich balów.
Wieczór, na który jechała Walentyna z Klarę, nie był też wcale balem, był po prostu zabawą tańcującą dla pięknych patrycyuszek z przedmieścia Saint-Germain.
Apartamenty recepcyjne pomieścić mogły siedmset do ośmiuset osób.
Markiza nie zapraszała nigdy więcej nad sto pięćdziesiąt lub dwieście osób.
Każdy też czuł się swobodnym, kolacya bez żadnej ceremonii podawana była na zimno; ciasta, cukry, owoce i mrożony szampan, podawano zwykle o drugiej po północy na zakończenie zabawy.
Hrabina i Klara przybyły trochę po dziesiątej i zastały już wielkie ożywienie w salonach.
Tańczono już zapamiętale.
Panna de Simeuse opuściła swojego tancerza i pobiegła na spotkanie Klary.
Markiza poważniejsza podeszła wolno do pani de Rechegude, ujęła ją za ręce i posadziła przy sobie.
Gdy kadryl się skończył, Walentynę młodzież otoczyła.
Wszyscy ubiegali się o honor zapisania na jej karnecie choć do jednego walca lub polki.
Hrabina odmawiała z uśmiechem, ale stanowczo, bo się czuła trochę zmęczoną.
Głównym jednak powodem odmowy — o którym nie wspominała — było to, że w nieobecności męża nigdy nie tańczyła.
Jasne światło, balowe toalety, muzyka i ożywienie, wywarły skutek, jaki przewidywała.
Dziwny, niepojęty smutek, jaki ją ogarniał, rozwiał się i jak dym wiatrem uniesiony.
Czarne przeczucia już jej nie dokuczały teraz.
Rozmawiała wesoło z panią de Simeuse.
— Ah! — myślała sobie — jakże ja dobrze zrobiłam, żem tu przyjechała.
Na raz odbił się o jej uszy tajemniczy dźwięk dzwonu i jakby przepowiednia jakiejś nieuniknionej katastrofy.
Fortepian milczał.
Lokaje roznosili tace z chłodnikami.
Drzwi salonu się otworzyły.
Szwajcar — wspaniały i uroczysty w swoim ubraniu à la française, w krótkich spodniach, pończochach jedwabnych i trzewikach ze srebrnemi sprzączkami — ukazał się w progu i donośnym głosem zaanonsował:
— Pan baron de Beuzeval... Pan hrabia d’Angelis.
Walentynę dreszcz przeszedł po całem ciele — zdawało jej się, że jakaś mgła zasłoniła jej oczy.
Markiza pochyliła się do niej.
— Nazwisko d’Angelis nie znane jest wszak pani? — zapytała.
Pani de Rochegude skinęła potakująco głową.
— To mnie wcale nie dziwi — ciągnęła pani de Simeuse. — Pan d’Angelis jest to dystyngowany pod każdym względem cudzoziemiec, dawny znajomy barona de Beuzeval, który przedstawił mi go przed kilku dniami i prosił o pozwolenie przyprowadzenia dzisiaj... Wiadomo pani, że bardzo niechętnie zawiązuję nowe stosunki, musiałam jednak zrobić wyjątek dla hrabiego, przez wzgląd na jego protektora.
Walentyna nic nie odpowiedziała.
Zaledwie słyszała, co do niej mówiła markiza.
Wlepiła w nowo przybyłych przerażone spojrzenie i wydało jej się, że widzi, jak przez mgłę jakieś złowieszcze widmo.
Naraz zadrżała i zbladła.
Ujrzała Hermana Vogla, zmienionego wprawdzie, ale nie do tego stopnia, żeby go poznać nie była w stanie. Zjawiał się niespodzianie i szedł widocznie ku niej.
Graf d’Angelis nie wyglądał jednakże na widmo.
Ubrany był z wyszukaną starannością, a fizyognomię miał spokojną i uśmiechniętą, fizyognomię człowieka najzupełniej szczęśliwego.
Czarny garnitur, sporządzony przez jednego z najpierwszych widocznie krawców paryzkich, uwydatniał zgrabne jego kształty, bielizna była śnieżnej białości, na ręku zgrabne rękawiczki, pod lewą pachą wsunięty z gracyą szapoklak.
Pan de Beuzeval — dżentelmen najczystszej krwi — wydawał się ciężkim i prawie niezgrabnym, obok ex-kasyera Jakóba Lefevre.
Obaj panowie szli wolno przez salon w kierunku markizy.
Baron podawał rękę w prawo i w lewo, i przedstawiał znajomym pomerańczyka.
Swoboda tego ostatniego, świadczyła, iż był doskonale obyty ze światem arystokratycznym.
— Kochany baronie — rzekł Vogel do barona, zatrzymując go na chwilę — zdaje mi się, że poznaje tę piękną damę, siedzącą obok pani de Simeuse... Niestety, mam wzrok krótki, a nie mogę posługiwać się lornetką... Może się mylę zatem...
— Nie! nie mylisz się, panie hrabio.. Ta piękna osoba, jest rzeczywiście panią de Rochegude... Czarująco wygląda, ale jest dziwnie blada... Może cierpiąca.
— Przedstawisz mnie pan, wszak prawda?...
— Najchętniej, ale jak już mówiłem, hrabina nie przyjmuje żadnego mężczyzny, gdy męża niema w Paryżu.
— Mniejsza o to... Będę ją spotykać w świecie... Przedstaw mnie pan, bardzo proszę...
— W tej chwili... Tylko baczność, hrabio, nie rozkochaj się w pani de Rochegude, bo to byłoby szaleństwem, a na nic by się nie zdało... stanowczo na nic... Uczciwa to kobieta, w całem znaczeniu tego słowa...
— Bądź spokojny, baronie! — odrzekł Vogel z dziwnym jakimś uśmiechem — nie zakocham się, ręczę za to... Serce moje, jak ci już powiedziałem, od dawna zamarło...
Hrabia i baron ciągle naprzód postępowali.
Już mała tylko przestrzeń rozdzielała ich od pani de Simeuse, a tem samem i od Walentyny.
Młoda kobieta blizka zemdlenia, zachwiała się w fotelu.
Profesor Solfedżio zasiadł do fortepianu i rozpoczął walca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.