Dramaty małżeńskie/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Młoda kobieta spojrzała na męża ze ździwieniem.
— Potrzebujesz mojego podpisu? — powtórzyła.
— Tak.
— Do czego?
— Mógłbym ci odpowiedzieć krótko a węzłowato, dla tego, że mi się tak podobało — odparł kasyer — będę jednak tyle łaskawym i dam ci niejakie wyjaśnienia.
— Bardzom ci wdzięczna za to — szepnęła Walentyna.
Herman mówił dalej:
— Posiadasz sześć set liwrów dochodu, co zestawia około dwunastu tysięcy franków kapitału...
— Dowody są w twoich rękach — przerwała młoda kobieta.
— Dowody wystawione są na twoje imię — rzekł Vogel — zatem, aby je sprzedać, potrzebuję piśmiennego upoważnienia od ciebie...
— Chcesz je sprzedać? — zawołała Walentyna.
— Cóż w tem tak dziwnego znajdujesz?
— Ta mała sumka, spuścizna po mojej matce, to cały mój majątek przecie.
— Cóż z tego?
— Sześć set franków dochodu — mówiła pani Vogel — to bardzo niewiele, a jednak mogą być one ratunkiem w chwili nieszczęścia. — Jeżeli rozporządzisz inaczej kapitałem, cóż mi pozostanie?
Herman uczynił gest zniecierpliwienia.
— Czy bierzesz mnie za rozrzutnika, czy za szaleńca? — powiedział z goryczą. — Czy sądzisz, żem zdolny roztrwonić te twoje pieniądze? — Dziękuję pani za opinię, jaką posiadasz o mnie!
— Bóg świadkiem, że ci ufam! — Wiem, że chciwym nie jesteś... Dowiodłeś tego, żeniąc się ze mną, choć nie miałam ani szeląga... Po co jednakże realizować te kilka tysięcy franków, gdy tak dobrze są umieszczone?
— Przyznaję, że są na pewnej hipotece, ale dodaję, że umieszczono je po głupiemu. Co to znaczy w tych czasach jakieś kiepskie pięć od sta rocznie... Toż to marnotrawstwo wierutne... Kupię akcyj, o wiele więcej przynoszących i tym sposobem podwoję, a może nawet potroję ci dochody...
— My, kobiety, nie znamy się na interesach, zauważyła Walentyna nieśmiało — zdaje mi się atoli, że tylko wielce ryzykowna operacya może przynieść odsetki tak grube... Po co narażać fundusik, jaki posiadamy?... Pensyę masz bardzo znaczną... nie potrzebujemy pieniędzy...
Vogel słuchał i wzruszał ramionami.
Skoro Walentyna mówić przestała, wziął dzwonek stojący na stole i zadzwonił.
Przybiegła Marieta.
— Przynieś pióro i kałamarz — zawołał.
Służąca wypełniła rozkaz pośpiesznie,
Kasyer Jakóba Lefevre rozłożył na stole arkusz papieru stemplowego, jaki na początku rozmowy wyciągnął był z kieszeni.
— Przypuszczam, że wszystko już wypowiedziałaś, co ci ciążyło na sercu — zaczął — i że musisz oddać mi sprawiedliwość, iż ze świętą cierpliwością nie przerywałem ci tyrady... Ale dosyć tego, nie chodzi już o brednie tylko o posłuszeństwo.
Położył palec na dole arkusza i dodał:
— Tu... w tem miejscu... masz się podpisać...
Umoczył pióro i podał je Walentynie.
Młoda kobieta wstrząsnęła głową.
— Nie — rzekła z mocą — nie podpiszę.
— Z jakiego powodu, jeżeli łaska? — zapytał Vogel, zdumiony oporem niespodziewanym, a oczy mu zabłysły złowrogo.
— Różnie w życiu przytrafić się może — wyjąkała Walentyna. — Zajmujesz dziś stanowisko świetne, ale jutro możesz je postradać. — Ten mały kapitalik będzie wtedy deską ocalenia dla ciebie, dla Klaruni i dla mnie... Nie zgodzę się na nic w świecie na pozbawienia nas tego ratunku.
— Odmawiasz? — powtórzył kasyer po przez zęby zaciśnięte głosem głuchym, świszczącym.
— Odmawiam.
— Zastanowiłaś się dobrze nad tem, co powiedziałaś?:
— Naturalnie.
— To jest twoje ostatnie słowo?
— Tak jest, to moje ostatnie słowo.
Herman palnął w stół pięścią, aż zastawa porcelanowa, srebro i szklanki zadzwoniły przeraźliwie.
Walentyna sądziła, że teraz już burza wybuchnie:!
Ale nie tak się stało.
Zamiast popuścić wodze szalonemu gniewowi, pan kasyer zaczął śmiać się na całe gardło, śmiechem tak dziwnym, że się co do niego łudzić nie można było.
— Niechże będzie — rzekł nakoniec. — Wolno ci moja pani iść wbrew woli mojej, wolno ci niweczyć najlepsze chęci moje; wolno ci upierać się przy swojem... Nie myślę walczyć z tobą; pamiętaj tylko, że jestem panem w moim domu, panem bezwzględnym, rozumiesz? Prawo nawet przyznaje mi tę władzę, rozumiesz?... Oświadczam ci otóż, że oddawna już, obecność twojej siostruni pod moim dachem nużyła mnie i niecierpliwiła, znosiłem jednak becha przez wzgląd na ciebie, po nauczce jednak, jaką tylko co otrzymałem, znosić nie pragnę. Jutro rano zabieram pannę Klarę de Cernay do Paryża i oddaję do klasztoru. Niech ją te sześćset franków żywią i edukują...
Pani Vogel, jak śmierć blada, wyciągnęła rączki do męża.
— Hermanie, błagam cię — rzekła.
Nędznik nie dał jej dokończyć.
— Nie nalegaj! — rzekł drwiąco — Skoda słów marnować napróżno! — Ja także dobrze się zastanowiłem... Przed chwilą usłyszałem twoje ostatnie słowo... a teraz swoje ci wypowiedziałem... Powtarzam raz jeszcze zatem, nie nalegaj!...
Walentyna zrozumiała nareszcie.
Nie chciała za żadną cenę rozłączyć się z siostrzyczką...
Porwała za pióro.
— A jeżeli podpiszę? — zapytała.
Prusak uśmiechnął się cynicznie.
— Jeżeli podpiszesz — odparł — to zupełnie co innego... Jestem człowiekiem bardzo zgodnym... jak wiesz o tem przecie... Co znosiłem dotąd, będę znosić i nadal...
— Czy przysięgniesz, że mi zostawisz Klarcię?
— Czemu nie!
— Czy dasz mi słowo honoru?
— Dam ci słowo, przysięgnę ci, zrobię słowem wszystko, co ci się żywnie podoba...
— Co trzeba napisać?
— Parę słów tylko: „upoważniam okaziciela,“ a pod spodem: „Walentyna Vogel z domu de Cernay“...
Młoda kobieta uczyniła zadość żądaniu.
— Doskonale! — rzekł Herman składając papier stemplowy i wsuwając go do portfelu. — Zatrzymaj sobie bębna, który mnie nie cierpi i którego ja także nienawidzę, i wiedz, kochanko, że dobrocią i małemi ustępstwami, można zrobić ze mną wszystko na świecie... Łagodny jestem, jak baranek...
Radzę ci tylko, abym na przyszłość żadnych buntów nie napotykał, bo się pogniewamy naprawdę...
Powiedziawszy to, mam honor pożegnać panią!... Jest już wpół do jedenastej... Idę spać i radzę ci uczynić to samo... Dobranoc!...
— Dobranoc... jęknęła Walentyna.
Herman podniósł się, wziął świecę ze stołu, dotknął ustami czoła żony i do drzwi się skierował.
W pół drogi przystanął jeszcze.
— Ale, ale, moja droga, ponieważ takbyś rada wiedzieć o wszystkiem, co robię i co robić zamierzam, chcę zatem nie wychodzić z roli grzecznego męża... i oznajmiam, że jutro, gdy spać będziesz jeszcze, opuszczę willę Bas-Meudon...
Nie czekaj na mnie wieczorem...
Ważne, nadzwyczajne zajęcia zmuszają mnie do pracy nocnej, pozostanę zatem w kawalerskiem mojem mieszkaniu przy ulicy Pépinière... Zobaczymy się dopiero pojutrze przy obiedzie... Będę chciał być punktualnym, ale za nic nie ręczę... Jak spóźnię się o dziesięć minut, siadajcie do stołu bezemnie...
Nie czekając odpowiedzi, wykręcił się na pięcie i znikł po za drzwiami.
Nazajutrz bardzo rano powrócił do Paryża.
Zanim udał się do banku Jakóba Lefevre, zamienił na gotówkę tytuły własności należące do Walentyny.
Gwałtowna potrzeba zmusiła go do tej operacyi natychmiastowo.
Bo pan Herman Vogel, czyli baron de Précy, urządził dziś w apartamencie swym przy ulicy Boulogne małą fetkę dla Maurycego Villars, który uparł się i nie myślał wcale umierać...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.