Dramaty małżeńskie/Część druga/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Nikczemny Vogel odmienił się także od dnia, w którym widzieliśmy, jak odbierał z rąk odźwiernego tajemnicze wezwanie do stawienia się „bez najmniejszej zwłoki“ w agencyi przy ulicy Montmartre, „we własnym interesie wielkiej doniosłości”.
W owej epoce był to piękny, dwudziestosześcioletni młodzieniec, z jasnemi blond włosami, z twarzą pełną i różową, z płową brodą, pretensyonalnie na boki rozczesaną.
Dbały o swoję osobę, myślał tylko o tem wówczas, aby wyglądać zawsze na prawdziwego dżentelmena.
Kilka miesięcy upłynęło zaledwie od czasu, gdy go na nowo przedstawiamy czytelnikom, a jakaż zmiana widoczna zaszła w powierzchowności kasyera; był wprawdzie jeszcze przystojnym, ale wydawał się starszym o jakie lat dziesięć lub piętnaście... Liczne srebrne nitki przeświecały w złotawej czuprynie i w zaroście brody.
Sieć drobnych zmarszczek pokryła skronie, od kątów ocznych szły podłużne kresy, a zżółkłe powieki miały odcień sinawy po brzegach.
Stalowo-niebieskie oczy straciły blask metaliczny; zdawały się raz jakby zagasłe, czy przyćmione chwilami, drugi raz gorzały ogniem dzikim, poczem wyraz ich stawał się jeszcze bardziej ponurym.
Herman ubierał się zawsze u dobrego krawca, lecz nosił teraz strój niedbale.
Dawniej wymuskany i wyświeżony, niby dżentelmen angielski lub jaki baron pruski, posuwając aż do sztywności drobnostkowość w tualecie, obecnie przyjeżdżał do Bas-Meudon w odzieży pomiętej, stosownej dla jakiegoś stałego gościa knajpy drugorzędnej, lecz bynajmniej nielicującej z powagą kasyera, żonatego od pół roku i po zajęciach obowiązkowych, powracającego na wieś do młodej małżonki swojej.
Vogel nosił teraz bieliznę wymiętoszoną, kapelusze powykrzywiane i pod włos szczotką czyszczone.
Widywano go niekiedy bez rękawiczek, z krawatem rozpiętym, z rozwartą na piersiach koszulą, jak gdyby w przystępie wściekłości darł skórę na sobie paznogciami.
Uważny spostrzegacz, napotkawszy Hermana po raz pierwszy, i nie mając o nim żadnych danych z przeszłości, mógłby był sądzić, że ma przed sobą człowieka, wyczerpanego używaniem, rozpustą i nocami spędzonemi przy zielonym stoliku, lub też człowieka, przygniecionego troską okrutną, śmiertelnym niepokojem, dobywającego sił ostatnich do podniesienia skały syzyfowej, która wali się na niego fatalnie i miażdży bez ratunku.
Któreż z tych dwóch przypuszczeń było prawdziwem?
Wkrótce się dowiemy o tem.
Kasyer Jakóba Lefevre, jak o tem wspominaliśmy, wszedł do pokoju na pierwszem piętrze.
Musiał bardzo prędko iść przez całą drogę od stacyi kolei, bo kroplisty pot spływał mu po twarzy, na której bladość żółciowa zastąpiła świetny koloryt dawny.
W lewej ręce trzymał kapelusz.
Prawą ocierał pot z czoła, policzków i włosów.
Całość fizyognomii wyrażała humor okrutny i usposobienie złośliwe, usposobienie człowieka, gotowego zwalić na pierwszego lepszego odpowiedzialność za to, co go niepomyślnego spotkało.
Ażeby jednak wybuchnąć, potrzebował pozoru, cienia choćby jakiegoś ze strony obecnych.
Gdzie tu znaleźć pozór taki?
Jak się przyczepić do Walentyny?
A jednak wybuch złości przynosi ulgę niejaką.
Herman wiedział o tem i pragnął koniecznie wybuchnąć.
Rzucił się na fotel, cisnął precz kapelusz od siebie i obcierał ciągle twarz z potu, nie odzywając się wcale.
— Gorąco ci, mój przyjacielu... zaczęła młoda kobieta.
— Tak, gorąco — odparł krótko Herman.
— Zmęczony jesteś?
— Zmordowany.
— Napijesz się może czegoś orzeźwiającego?
— Czy sądzisz, że można się posilić wodą świeżą? — syknął drwiąco. — Jeść mi się chce... Umieram z głodu... Powiedz, niech mi natychmiast jeść podadzą!...
— Wszystko gotowe — odpowiedziała Walentyna. — Nie jadłyśmy obiadu jeszcze.
— A to znów dla czego? — zapytał Vogel.
— Czekałyśmy na ciebie.
— Powiedz mi, jeśli łaska, z jakiej racyi czekałyście?
— Dla tego, żeś nie powiedział dziś z rana, iż nie myślisz powrócić. I dobrze zrobiłyśmy, oczekując.
Vogel wyprostował się gwałtownie.
Znalazł nareszcie pretekst długo szukany — pretekst wstrętny, co prawda, ale w braku lepszego i takim się zadowolnił.
— Ej, do milion dyabłów! — wykrzyknął. — Czy kpisz ze mnie, czy co... Czy obowiązany jestem spowiadać ci się z moich czynności?... Rozkazałem raz na zawsze, aby nigdy nie czekać na mnie, a nie lubię nieposłuszeństwa!
— Nie zrozumiałam, mój przyjacielu — szepnęła Walentyna.
— Zrozumiałaś wybornie! — odpowiedział Vogel. — Tylko podoba ci się pozować na istotę zapoznaną, opuszczoną!... Podoba ci się przyznawać samej sobie palmę męczeńską!... Byłoby to śmiesznem, gdyby nie było wstrętnem; proszę, żeby mi więcej tego nie było...
— Dobrze... nie będzie — rzekła młoda kobieta głosem złamanym, odwracając się, aby łzy ukryć.
Klarunia spostrzegła, że siostra płacze; serduszko jej wezbrało więc wielkim żalem, i lubo starała się powstrzymać, wybuchnęła jednak głośnem łkaniem.
Herman tupnął nogą i zaklął jak poganin.
Walentyna wzięła dziewczynkę na ręce, starając się ją uspokoić.
— Wyrzuć ją ztąd! — wrzasnął kasyer z wściekłością. — Zamknij bachora w piwnicy, albo gdzie pod strychem, ażebym go nie widział więcej; Przedewszystkiem zaś, żebym nie słyszał jego beków!! — Jeżeli mi będzie jeszcze skrzeczeć nad głową, zamknę ją na jakiej pensyi, i niech tam sobie ryczy, wiele jej się tylko podoba!!
— Hermanie — zawołała Walentyna z przerażeniem — Hermanie, ty nie zrobisz tego!
— Zobaczymy! — odburknął Vogel.
— Przyrzekłeś mi, przysiągłeś mi, że mnie nigdy z siostrą nie rozłączysz — wybąkała męczennica.
— Cóż z tego? przyrzekłem, ale nie dotrzymam przyrzeczenia i basta!
— To byłoby haniebne... zbrodnicze prawie...
— Za wielkie słowa dla takiej błahej rzeczy!
— My nie moglibyśmy żyć bez siebie!
— Tak się gada, ale żyje się jednak przewybornie. — Przekonasz się o tem, jeżeli nieznośny bęben dokuczać mi nie przestanie! — Powiedziałem, ażebyś ją precz ztąd zabrała!
Klarunia, przekonana, że Herman ją wywiezie i uwięzi natychmiast, straciła głowę i coraz głośniej zawodziła.
Walentyna uciekła z nią do drugiego pokoju.
W kwadrans może, gdy powróciła na dół, obcierając oczy zapłakane, Herman siedział chmurny przy stole.
Walentyna poleciła Meriecie, żeby zajęła się Klarunią.
Podczas całego smutnego obiadu, małżonkowie nie przemówili ani słowa do siebie.
Gdy nareszcie skończyły się tortury, Walentyna powstała i chciała odejść do siebie.
— Zostań! — burknął Herman, wyjmując papier jakiś z kieszeni. — Rozkaż Mariecie, niech przyniesie przybory potrzebne do pisania. Potrzebuję twego podpisu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.