Dramat na Oceanie Spokojnym/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII
Napaść ludożerców.

Ta niespodziana salwa powaliła na ziemię kilkunastu krajowców, którzy zaczęli się tarzać w kurzawie, wydając przeraźliwe okrzyki. Wśród zgrai ludożerców wszczął się niesłychany popłoch.
Mężczyźni, kobiety, dzieci, a nawet wojownicy, otaczający palankin, przejęci nagłym strachem, nie wiedząc, czemu przypisać ów huk, rozbiegli się we wszystkie strony, krzycząc wniebogłosy i porzucając starego króla, który padł bez przytomności na ziemię, oraz sześciu jeńców i dziesięć kobiet skazanych na śmierć.
Kapitan Hill skoczył naprzód, trzymając w prawej ręce kordelas a w lewej pistolet, i krzyknął:
— Za mną, marynarze!
Bill, Mac Bjorn i majtkowie z „Nowej Georgji“ w mgnieniu oka przebyli zarośla i rzucili się w stronę wsi, wrzeszcząc, ile im tchu w piersiach stało, celem zwiększenia trwogi i zamętu.
Kilku wojowników, widząc ich biegnących ku królowi i mniemając zapewne, iż zamierzają go zabić, a potem zjeść, zwróciło się wtył, wymachując zaciekle ciężkiemi maczugami; jednakże jedna salwa pistoletowa wystarczyła, by zmusić ich do ucieczki. Paru z nich, ugodzonych kulami, runęło n a ziemię.
Kapitan Hill, Mac Bjorn i Bill otoczyli białych jeńców, zdumionych tą niespodziewaną odsieczą, kilkoma cięciami noża zerwali ich więzy i pchnęli ich w stronę lasu, wołając:
— Uciekajcie czem prędzej, by nie było za późno!
Marynarze, widząc nadbiegającą zewsząd dzicz, rozwścieczoną tym morderczym atakiem oraz ucieczką jeńców, oddali ostatnią salwę, poczem sami jęli uciekać śladem zbiegów.
Dotarłszy do zarośli, zaszyli się wśród bujnej roślinności, starając się zatrzeć za sobą ślady, i nabiwszy broń, ruszyli zpowrotem w stronę morza. Do uszu ich dochodziły ustawicznie dzikie wrzaski całego plemienia, które rzuciło się w pościg za swemi ofiarami oraz ich wybawcami.
— Prędzej, prędzej! — naglił kapitan, lękając się, że dzicy mogą mu odciąć drogę do morza.
— Spiesz się, Mac Doil! wytężaj siły, Kingston! wyciągaj pedały, O’Donnell! — nawoływał Bill, popędzając swoich dawnych kamratów. — Prędzej, Brown! Nie szczędź nóg, Dickens, a ty, Welker, uważaj, byś się nie zawieruszył.
Nieszczęśliwi ci ludzie, z których po tak długiej głodówce i cierpieniach ledwie że pozostała skóra i kości, wyczerpani do ostatka, biegli w niezgrabnych podskokach z rozpaczliwym wysiłkiem bez wytchnienia.
Coraz donośniejsze krzyki dzikusów, które jakby zbliżały się z każdą chwilą, były dla zbiegów dostatecznym bodźcem; zdawali sobie sprawę z tego, że jeżeli tym razem wymknęli się mogile, to za drugim razem nie udałoby im się uniknąć rożna.
O dwieście kroków od skraju lasu dwaj z pośród tych nieszczęśliwców padli bez przytomności na ziemię; atoli marynarze, którzy szli za nimi zwartą grupą, podnieśli ich z ziemi i ostatnim wysiłkiem donieśli do zatoki.
Dwie szalupy znajdowały się tam jeszcze. Marynarze rzucili w wodę przykrywające je liście i gałęzie, zepchnęli szalupy z wydmy piaszczystej i zajęli miejsca w burtnicach.
— Na morze! — huknął kapitan Hill, widząc, iż wszyscy już wsiedli.
Szalupy jęły oddalać się pospiesznie, zmierzając ku ujściu małej zatoki.
Kilku najzwinniejszych dzikusów dotarło już do wybrzeża. Widząc wymykającą się zdobycz, podnieśli szaloną wrzawę i poczęli zasypywać obie łodzie gradem pocisków; lecz kapitan, który nigdy nie tracił ich z oczu, celnym strzałem powalił najzajadlejszego z nich na ziemię. Inni, widząc zły obrót sprawy, ukryli się w gąszczy, poczem jęli biec wzdłuż brzegu, wrzeszcząc i odgrażając się bezustanku.
Szalupy, wiedzione silnemi rękoma wioślarzy, wkrótce wydostały się na morze i skierowały się ku „Nowe Georgji“, której sylwetka rysowała się wyraźnie na jasnym horyzoncie.
— Dzięki Bogu! — zawołał kapitan, ujrzawszy znowu swój okręt. — Teraz nie lękam się już dzikusów.
Następnie zwrócił się ku jeńcom, którzy wyczerpani z sił do ostatka, pokładli się na dnie szalupy. Było to sześć istnych szkieletów, mogących godnie dotrzymać towarzystwa Mac Bjornowi: wychudzeni, wyschli, wynędzniali, okryci ranami i sińcami. Na ich twarzach rysował się długi szereg niewypowiedzianych mąk i nieszczęść.
Wszyscy niemal liczyli sobie około czterdziestki, a płowe włosy świadczyły o przynależności do rasy anglosaskiej. Jednakże, rzecz zaiste dziwna, wszyscy mieli taki wyraz twarzy, który nie mógł w widzu budzić ufności, i jakieś złowrogie błyski w oczach, kryjących w sobie coś zwierzęcego i nieszczerego. Szczegółem najmniej pocieszającym było to, iż wszyscy mieli w przegubach rąk i przy kostkach nóg głębokie sine blizny, takie same jakie widać było na członkach Billa. Jednakże kapitan nie przywiązywał do tego większej wagi. Skłonny był wierzyć, że przyczyną tych sińców były pęta niewoli u dzikusów.
O ósmej rano obie szalupy dotarły do skał, które uwięziły „Nową Georgję“.
Anna, Asthor i marynarze, pozostawieni na straży okrętu, okrzykiem radości powitali powrót wyprawy. Kapitan Hill, stanąwszy na pokładzie przednim, kilkakrotnie uścisnął dzielną dziewczynę, która nie lękała się zostać niemal sama na statku w tak bliskiem sąsiedztwie hord ludożerczych.
— Nie jesteś ranny, ojczulku? — zapytała.
— Wracam bez szwanku, tak samo jak reszta moich towarzyszy.
— Ocaliliście wszystkich?
— Wszystkich, Anno… lecz biedacy tak są wynędzniali, że aż się o nich boję.
— Nieszczęśliwi! — zawołała dzieweczka, wychyliwszy się za burtę. — Wyglądają jak szkielety.
— Prędzej, prędzej! wynieście ich na pokład i zanieście do lazaretu! — rozkazał kapitan.
Mac Bjorn i jego towarzysze, którzy nie mogli już utrzymać się na nogach ani też uczynić kroku, zostali na ramionach marynarzy wyniesieni na okręt i umieszczeni pod pokładem w przedziale ganku, gdzie znajdowało się kilka łóżek dla rannych.
Asthor zajął się ich leczeniem, które zresztą nie powinno było być długie ani uciążliwe, gdyż chodziło o ludzi wycieńczonych wprawdzie długą męczarnią, ale o silnej jeszcze budowie ciała, tak iż przy należytem odżywianiu i kilku butelkach szlachetnego wina powinni byli niebawem przyjść do siebie.
Kapitan byłby rad sam roztoczyć nad nimi pieczę, jednakże w tym momencie obecność jego była więcej niż konieczna na pokładzie, ponieważ „Nowa Georgja“ była narażona na powtórne i to jeszcze straszniejsze niebezpieczeństwo.
Brzeg wyspy, jak daleko zasięgnąć okiem, pokrył się nagle tłumami ludożerców, przywiedzionych do wściekłości niedawną hańbą oraz utratą jeńców. Słychać było, jak rzucali straszliwe przekleństwa pod adresem cudzoziemców, jak ich trwożyli wrzaskiem, nie mającym w sobie nic ludzkiego, i odgrażali się im, wywijając w sposób opętańczy ciężkiemi maczugami, długiemi włóczniami i procami.
Chwilami wydawało się, że cała ta zgraja chce rzucić się w morze, by przypuścić szturm do „Nowej Georgji“.
— Toci armja! — rzekł kapitan, na którego czole zjawiła się przelotnie głęboka zmarszczka. — Jeżeli cała ta ludność rzuci się na nas, nie pozostanie nam nic innego jak zginąć.
— Przewiduję gwałtowne uderzenie z ich strony — ozwał się Bill, który wydawał się więcej zaniepokojony od innych. — O, gdyby nasz okręt nie był uwięziony!
— Na szczęście jesteśmy gotowi przyjąć ich jak należy, a nadto powiększyła się przecie liczba obrońców. Mniemam, że twoim towarzyszom nie brak odwagi?
— Tak, są to ludzie dzielni, a co ważniejsza doskonali strzelcy — ozwał się Bill z pewną przechwałką. — O, o! już widać łodzie.
Kapitan, Anna i marynarze, stojący wokoło, spojrzeli ku wyspie i nie bez pewnego niepokoju ujrzeli kilkanaście wielkich łodzi, sunących szybko od strony wybrzeża północnego.
Kapitan Hill wyprostował się i krzyknął:
— Wszyscy na miejsca! Gotować się do walki!
Poczem zwróciwszy się ku Annie, która mimo bladości twarzy udawała spokój, rzekł do niej głosem wzruszonym:
— Córko! ukryj się w swojej kajucie, bo niebawem zaczną tu świstać włócznie i proce ludożerców.
— Jeżeli ty stajesz oko w oko ze śmiercią, tedy i ja pragnę się z nią spotkać przy twym boku — odpowiedziała Anna. — Nie boję się, ojczulku, a wiesz przecie, że umiem władać bronią palną jak najlepsi z twoich marynarzy.
— Wiem o tem, jednakże niedobrze byłoby ci walczyć, mając świadomość, że jesteś wystawiona na pociski tych okrutników. Jeżeli będzie nam potrzeba jeszcze jednej strzelby, obiecuję ci, że przywołam cię na pokład.
Pocałował ją w czoło i odprowadził na rufę, gdzie zamknął za nią drzwi kajuty. Gdy wrócił na pokład, dzicy wsiadali właśnie do łodzi, wydając dzikie okrzyki i wywijając bronią.
Marynarze, rozstawieni wzdłuż parapetu, usadowieni w bocianich gniazdach lub ukryci za stosami lin na kasztelu przednim i przy dunecie, oczekiwali ataku nieustraszeni, ze strzelbami w dłoniach oraz z toporami i kordelasami u pasa. I rozbitkowie, pomimo wielkiego osłabienia opuścili łóżka w lazarecie, gotowi walczyć do ostatniego tchnienia.
— Podejdźcie ku nam, dzicy ludożercy! — zawołał kapitan. — Hej, Asthor, rozwińno banderę amerykańską, a ty, puszkarzu, wytocz moździerze i armatkę na kasztel przedni!
Był już czas po temu! Dwadzieścia wielkich łodzi, obsadzonych przez dwustu zgórą wojowników, uzbrojonych w dzidy, pałki i proce, odbiło od brzegu, by całą siłą wioseł pomknąć w stronę „Nowej Georgji“, która unieruchomiona wśród skał nie mogła w żaden sposób uchronić się od szturmu.
Reszta dzikich, którzy wskutek braku miejsca w łodziach pozostali na lądzie, dodawała ochoty towarzyszom przeraźliwemi krzykami, ścinającemi krew w żyłach. Zdawało się, że i oni pragnęli wziąć udział w bitwie. Było ich zgórą tysiąc, a z każdą chwilą dołączali się do nich inni, wynurzając się z zarośli; cały brzeg zaległa gęstwa głów, odróżniających się od siebie jedynie zawojami.
W połowie drogi łodzie uszykowały się w dwie kolumny, by zaatakować nieszczęśliwy okręt z obu stron, t. j. od bakortu i sztymborku.
Kapitan Hill, który nawet w tej strasznej opresji zachowywał podziwu godny spokój ducha i nie spuszczał z oka flotylli nieprzyjacielskiej, podzielił obrońców „Nowej Georgji“ na dwie grupy; dowództwo nad jedną z nich powierzył Asthorowi, staremu bywalcowi morskiemu, który już nieraz walczył z dzikusami.
Gdy podjechali na trzysta metrów, puszkarz otworzył ogień armatni, zasypując zgraję nieprzyjacielską gradem kartaczy; jednakże mimo że kilku Fidżjan padło lub odniosło ciężkie rany, łodzie sunęły dalej.
— Do roboty, wiara! — zawołał kapitan. — Ogień pojedyńczy!
Na tę komendę z nad burty uwięzionego okrętu wytrysło dwadzieścia błyskawic, wślad za niemi rozległ się przeraźliwy huk dwóch moździerzy, miotających pociski wagi pół funta.
Nieopisane wrzaski, świadczące o bólu i wściekłości, podniosły się wśród napastników. Piętnastu lub dwudziestu z nich upadło na dno łodzi, brocząc krwią, kilku zaś stoczyło się w wodę, jednakże atak trwał dalej.
Prędzej niż da się to opowiedzieć, dwadzieścia łodzi znalazło się pod burtami okrętu, i horda djabłów, maści bronzowej lub kasztanowatej, przypuściła szturm zawzięty, wdrapując się jedni drugim na ramiona, by dosięgnąć parapetów, chwytając się burtylów, takli, okien kajutowych, sieci drabinek sznurowych i kabli, zwieszających się z bukszprytu, napełniając powietrze srogą wrzawą i po desperacku wymachując bronią.
Kapitan Hill, rozbitkowie, Asthor i marynarze walczyli z rozpaczliwym wysiłkiem, strzelając z pistoletów, śmigając toporami i kordelasami, zasłaniając się kolbami strzelb i ciężkiemi korbami wind, jednakże trudy ich były daremne. Choć dziesięciu dzikich padło z roztrzaskaną głową, przetrąconemi rękami i nogami, lub rozpłataną piersią, na ich miejsce stawało do boju nowych dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu wojowników, wdrapując się na boki okrętu niby legjon demonów z pogardą śmierci, ważąc się na wszystko, byleby odzyskać jeńców i zdobyć pieczeń z mięsa ludzkiego.
Kapitan Hill, ryzykując śmierć własnych marynarzy, kazał zwrócić armatkę i moździerze w stronę morza i walić w napastników wzdłuż burty okrętu. Asthor kazał tłuc butelki i rozsypywać szkło koło parapetów. Jednakże ludożercy, nie robiąc sobie nic nawet z kartaczy, wdzierali się wciąż na pokład i rzucali się między potłuczone szkło, jakby im niczem były straszne rany, tworzące się na stopach.
Bitwa wydawała się już ostatecznie przegraną, gdy nagle wśród wrzasku zwycięzców, wśród huku strzelaniny i jęków marynarzy posłyszano donośne wołanie:
— Wszyscy na maszty! Panie kapitanie! proszę zatarasować się w kajucie miss Anny! Okręt jest ocalony!
W tejże chwili Bill, przywódca złowrogo wyglądających rozbitków, rzucił się na środek pokładu i znikł w czeluści gaty, na której dnie porykiwały zatrwożone piekielną wrzawą tygrysy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.