Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część trzecia/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.

Wzięła świecę i przeszła do siebie.
Jakob Lagarde przybył do niej w kilka minut zaledwie.
— Cóż panie doktorze?... — zapytała Marta, siląc się na swobodną minę, pomimo ogromnego przestrachu. — Co ma być przedmiotem naszej długiej rozmowy?...
— Zaraz ci wszystko opowiem — odpowiedział pseudo Thompson. — Siadaj... tu... naprzeciwko mnie... tu oto... z łaski swojej...
Oczy Jakóba błyszczały dziwnym jakimś ogniem, wyraz miał niezwykły. Krew gwałtownie bijąca do głowy, okryła twarz jego zawsze bladą, siną prawie czerwonością...
Sierota usiadła naprzeciwko niego.
— Słucham... — odezwała się z pozornym spokojem.
— Moje kochane dziecię — zaczął wspólnik Pascala Sauniera — nie mogłaś zapomnieć rozmowy, jaka miała miejsce pomiędzy nami tutaj właśnie!.. Dałem ci wówczas poznać stan mojej duszy i serca mojego...
Sierota zrozumiała odrazu, dla czego doktór chciał mówić z nią na osobności i co jej chce powiedzieć.
Od stóp do głów zadrżała.
— Boże!... — wykrzyknęła złamanym głosem — czy znowu chcesz mi pan prawić o uczuciach swoich?... — Czy podobna, żebyś tak prędko zapomniał o obietnicy swojej?...
— Ja nigdy niczego nie zapominam!... odrzekł Jakób — pamiętam zawsze doskonale wszystko!...
— Nie widzę tego w tej chwili. Obiecałeś mi pan uroczyście, że przez czas żałoby, nie będziesz wymagał żadnej odemnie odpowiedzi...
— Obiecałem ci to, to prawda... obiecałem ci przygłuszyć bicie mojego serca i chciałem dotrzymać słowa, ale przekonałem się, że to nie możebne!...
— Nie możebne? dla czego?...
— Uczucie moje silniejszem jest od mojej woli... Panuje ono nademną i gwałtownie popycha mnie naprzód... — Nie jestem panem siebie...
— Budzisz się doktorze, jestem zupełnie tego pewna... bierzesz przywidzenia za rzeczywistość.
— Nie Marto, ja się nie łudzę... Kocham cię miłością niezmierzoną, albo raczej uwielbiam cię i nie mogę czekać dłużej na odpowiedź od ciebie. — Trawi mnie gorączka... uspokój ją, błagam cię o to na kolanach!... — Łudziłem się, że będę szczęśliwym, że będę dumnym, otaczając cię szacunkiem... ale myliłem się jak widzę!... — Zazdroszczę tym, co patrzą na ciebie... zazdroszczę i tym, na których ty się spoglądasz. Nie mogę cię dłużej zostawić z twojemi wielbicielami, których sam nieopatrznie do stóp twoich ściągnąłem. Położenie takie przygniata mnie... — Gdyby to dłużej potrwać miało — zginąłbym na pewno. — Marto, potrzeba, abyś w ciągu miesiąca, została żoną moją.
Sierocie w głowie się zakręciło.
Nie wiedziała co odpowiedzieć, tak była pomieszaną.
Jakób ciągnął dalej:
— Tak musi być i tak będzie!... Za miesiąc będziesz już nosić moje nazwisko.
Marta zebrała całą odwagę.
Podniosła dumnie głowę, którą trzymała opuszczoną na piersi i głosem z początku dosyć niepewnym, ale stopniowo coraz silniejszym powiedziała:
— Nie mogę pana słuchać dłużej panie doktorze... Ma pan zupełną racyę, sytuacya taka wstrętna, taka fałszywa, nie może się przeciągać dłużej... Żądałam zwłoki odpowiedzią i otrzymałam ją od pana... Nie dotrzymujesz pan przyrzeczenia... zrywasz układ... zaraz ci więc odpowiem... Przygarniając sierotę biedną i opuszczoną, zrobiłeś szlachetny uczynek, za który serce moje winno ci wdzięczność dozgonna... Ale dziś, chcę i muszę się usunąć od następstw szlachetnego uczynku... Muszę na nowo zostać sierotą biedną i opuszczoną jak niegdyś!... Zapóźno już dzisiaj na opuszczenie pańskiego domu, opuszczę go zatem jutro...
— Opuścisz mój dom! — powtórzył Jakób cały drżący — a to dla czego?
— Dla tego, że postanowiłam zachować niezależność mojej duszy, mojego serca i mojej myśli... Dla tego, że nigdy nie myślę być i niebędę niewolnica cudzą, że pan chcesz sobie przywłaszczyć prawa, jakich nie masz nademną... To zawielka trochę zapłata za wyświadczone mi dobrodziejstwa!... Jestem wolną i chcę nią pozostać...
— Chcesz zostać wolną dla tego, aby pójść za swoim kochankiem... nieprawda? — zawołał pseudo-Thompson, który uniesiony złością, nie był już panem siebie.
Marta zadrżała.
Duma kobieca i uczciwość oburzały się na taką zniewagę.
— Pan mi uchybiasz — rzekła, a wiesz dobrze, że kłamiesz!... Wiesz dobrze, do weszłam do twojego domu niewinną, że taką chcę wyjść z niego.
Jakób Lagarde nie słyszał już tego wcale.
Pochłonięty przez namiętność rzekł tonem szyderczym:
— No!... zrzuć maskę i powiedz prawdę!... Czy bierzesz mnie za głupca….. czy sądzisz że jestem ślepy... że nie zrozumiałem twojej dla mnie pogardy, że nie odgadłem twojej miłości dla innego?...
— Nie! nie! nie.... nie dam się oszukać ani twoją rolą niewiniątka, ani uśmiechem hypokrytki!... Nie chcesz zostać moją żoną, bo masz w sercu miłość, którą usiłujesz ukryć przedemną, chociaż winnaś mi wszystko, boć ja cię wyciągnąłem przecie z nędzy, a nędza prowadzi do hańby... a hańba do zbrodni... Ta inna twoja miłość poczęła się w Petit-Castel, a rozwinęła w Paryżu pod moim dachem...
Twój kochanek był tu wczoraj i wasze miłosne spotkanie odbyło się w mojej obecności...
O! jesteście bardzo zręcznemi komedyantami oboje!... Graliście obojętność, bo niechcieliście się zdradzić, ale pomimo to, ja widziałem jasno!..
Znam mojego rywala!... Znałem go od owego wieczoru, kiedy zdradziłaś się mimowoli... Dostatecznem mi było śledzić twoje spojrzenia, ażeby czytać w twojem sercu, i teraz chcesz jeszcze kłamać? Nie, nie będziesz mnie dłużej oszukiwać!...
Marta nie przerywała doktorowi.
Trzęsąc się cała, słuchała go, gotowa mu odpowiedzieć, jak skończy obelżywą swoją przemowę.
— A więc tak... skłamałam! — odrzekła zgryźliwie – nałożyłam maskę na twarz moję. Postępowałam tak, jak postępują wszystkie kobiety, ukryłam myśli moje przed człowiekiem który nie miał do nich prawa...
— A więc... wykrzyknął Jakób — nie zapierasz się?
— Wcale a wcale!
— Przyznajesz, że kochasz?
— Z całej duszy, a ten którego kocham, godnym jest miłości mojej!... Jeżeli ukrywałam przed panem uczucie moje, to dla tego jedynie, że zanadto było dla mnie jasnem, iż staniesz się wrogiem tego, którego pokochałam, nie chciałam więc narażać go na twoje zemstę!... Byłbyś go zabił może!... Drżałam o niego i ta obawa natchnęła mnie myślą proszenia cię o zwłokę z daniem odpowiedzi... Miałam przed sobą rok czasu!...
Teraz zrywam maskę!
Kocham Pawła Fromentala i kochać go będą zawsze!
Tak, w Petit-Castel, zobaczyłam go po raz pierwszy, i od pierwszego spojrzenia serce moje należało do niego!
Tak, drżałam z radości, a ta radość musiała odbić się na mojej twarzy, gdy na poniedziałkowym wieczorze, Paweł którego nie spodziewałam się wcale, nagle mi się ukazał... Na tym to wieczorze oświadczenie jego przyjęłam.
Przed chwilą mówiłam panu o nieskończonej wdzięczności jaką mam dla pana... Kłamałam, albo raczej myliłam się, bo pańska wspaniałomyślność względem mnie, była tylko wyrachowaniem. Teraz widzę wszystko dobrze i wyrzucam precz z duszy uczucie, na które pan nie zasłużyłeś...
Chętnie powrócić chcę do dawnej nędzy...
Jutro wyjdę od pana, nie żeby popaść w hańbę, jak się pan wyraziłeś, ale ażeby udać się do Pawła, który czeka na mnie, bo mu powiedziałam: „Miej cierpliwość... godzina mojej wolności się zbliża“... Powiem mu, że ta godzina nadeszła, że jestem już wolną...
— A jeżeli ja nie pozwolę — odezwał się świszczącym głosem, nieprzytomny prawie Jakób. — Jeżeli ci nie pozwolę żebyś ztąd wyszła?... Jeżeli nie pozwolę żebyś go kochała i jeżeli nie oddam cię jemu?...
— Pan?... a to jakiem prawem? — odrzekła Marta.
— Prawem opiekuna nad wychowanicą...
— Pan woale nie jesteś moim opiekunem...
— Przygarnąłem cię przecie... Żyłaś pod moim dachem i musisz mi być posłuszną — — Nie uznaję tego: — a zresztą gdybym była nawet niewolnicą, zerwałabym pęta swoje...
— Są tak silne, że ich zerwać nie potrafisz!...
— Zabraniam panu przeszkadzać mi w opuszczeniu tego domu.
— Ja ci zabronię jednakże!
— Jakim sposobem?
— Użyje przemocy jeżeli będzie potrzeba.
— A ja przywołam władzę na pomoc, a jeżeli ta nie zgodzi się mnie obronić, obronię się sama!...
Powiedziawszy to, Marta chwyciła ze stołu przecinaczkę stalową w złotej oprawie, w formie sztyletu, istne arcydzieło sztuki, równie jednak niebezpieczne jak i broń prawdziwa i dodała:
— Nie pana zabije, ale siebie!... — Śmierć jest także wolnością!... — Teraz proszę mnie zostawić!... potrzebuję być sama!...
Groźba wypowiedziana przez Martę, groźba, którą zdolna była wykonać, rozproszyła chwilowy szał Jakóba.
Zrozumiał, że popełnił błąd ogromny, Pascal powiedział prawdę.
Sprawdziły się jego podejrzenia własne.
Marta kochała Pawła Fromentala.
Jeżeli się oswobodzi, jeżeli ucieknie z pałacu, ażeby się z nim połączyć, to we dwoje stać się mogą bardzo dla nich niebezpiecznemi.
— Marto!... Marto!... zawołał wystraszony, wyciągając ręce do młodej dziewczyny — gorączkę miałem... plotłem jak ostatni głupiec!... Przebacz mi!... przebacz!...
— Chętnie zapomnę o zniewagach, które zresztą nie mogły mnie dosięgnąć, odrzekła sierota — ale postanowienie moje jest niezmienne...
— Chcesz koniecznie mój dom opuścić?...
— Tak.
— Niepodobna...
— Jutro ztąd odjadę...
— Nienawidzisz więc mnie tak bardzo?...
— Nie mam wcale nienawiści, tylko żal...
— A jeżeli bym ci przysiągł, że od tej chwili, nigdy nie wypowiem ani jednego słowa, będącego iluzyą do tego co mówiłem, do projektów, jakie sobie ułożyłem?...
— Nie uwierzę panu...
— A jeżeli cię uwolnię?...
— Jestem wolną chyba przecie, nic mnie z panem nie wiąże.
— Jeżelibym ci dał dowód mojej poprawy? jeżelibym ci powiedział: — Kochaj Pawła... nie myślę was rozłączać...
bądźcie szczęśliwi... poświęcę się dla szczęścia waszego...
— Gdybyś mi pan to powiedział?...
— Tak... cóż wtedy?...
— Wtedy i tylko wtedy uwierzę, że to chwilowy szał spowodował dzisiejsze zachowanie się pańskie.
— A gdybym dodał: — Zostaniesz żoną Pawła, ale mnie nie opuszczaj!... — Pozostań w tym domu, ty której rysy przypominają mi tak bardzo drogie dziecko moje... Cóż byś mi odpowiedziała?...
— Odpowiedziałabym, uczyń Pawła moim mężem, a wszystko będzie zapomniane!...
— Za miesiąc, przysięgam ci, zostaniesz jego żoną!...
— Przysięgasz pan?…..
— Na grób mojej córki, którą utraciłem... na szanowaną pamięć twojej matki!...
— Paweł będzie mógł przychodzić tutaj co wieczór?... będziemy mogli rozmawiać ze sobą swobodnie?...
— O!... nie... nie... nie jeszcze... — nie tutaj...wykrzyknął Jakób Lagarde, przepysznie udając przerażenie. — Pozostawcie mi czas przyzwyczaić się do tej myśli, że kochasz innego... — Pojedziesz do Petit-Castel i tam widywać będziesz narzeczonego... — Po trochu powróci mi odwaga... przyzwyczaję się nazywać Pawła moim synem, tak jak ciebie nazywam moją córką...
Marta patrzyła na doktora z ogromnem ździwieniem.
Zapytywała się siebie, czy ten człowiek mówi prawdę, czy nie ukrywa jakiej myśli, czy nie chce jej oszukać?
Zręczny oszust miał oczy załzawione i miał łzy w głosie także.
Sierota pomyślała sobie:
— Może on naprawdę mnie kocha i tak cierpi... — Wiem co to jest miłość. — Poświęca się... — Muszę mu uwierzyć...
Jakób widział dobrze, co się działo w umyśle młodej dziewczyny.
Czuł, że ją pokonał.
Odgrywał w dalszym ciągu piekielną komedyę i padłszy przed Martą na kolana, mówił z płaczem:
— Ulituj się!... ulituj!... — Ja was tak oboje będę kochał!... — Będziecie dziećmi mojomi!...
— Dobrze — rzekła Marta, przekonana płaczem nędznika — o wszystkiem zapomniałam i wierzę panu...
— Niech się Bóg błogosławi, za to słowa!...
— Kiedy mnie pan odwieziesz do Petit-Castel?...
— Pojutrze, jeżeli sobie życzysz...
— Naturalnie, że sobie życzę!... — A za miesiąc... wszak pan przyrzekłeś, przysięgłeś nawet...
— Za miesiąc — dokończył Jakób — zostaniesz żoną Pawła Fromentala... — Czy wtedy przebaczysz mi zupełnie?...
— Już panu przebaczyłam...
— Ani już pamiętam nawet, czyś mi pan dokuczył czemkolwiek...
I Marta zaczęła płakać z kolei.
Jakób chciał się zbliżyć do niej.
Instynktownie odskoczyła przestraszona.
— Wątpisz jeszcze? — szepnął pseudo-Thompson wymówką.
— Nie, nie wątpię — odrzekła Marta. Potrzebuje się pomodlić...
Widocznem było, że młoda kobieta, życzyła sobie pozostać samą.
— Żegnam cię i życzę dobrej nocy moja córko... powiedział Jakób Lagarde — i wyszedł.
Ale dodał zaraz, rzucając złośliwe spojrzenie na drzwi, jakie zamknęła za sobą:
— Podpisałaś wyrok śmierci na siebie, kochana panno Marto Grand-Champ!...
Udał się do swojego pokoju, ale nie położył się zaraz, bo wiedział, te sen mu na powieki nie przyjdzie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.