Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część trzecia/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Mówiąc to Pascal, przecinał opaski kilkunastu pism codziennych, położonych przez kamerdynera na biurku doktora.
Drukując ciągłe o sobie reklamy, pseudo Thompson, otrzymywał stos dzienników.
Miał pisma przeróżnych opinij i formatów.
Spólnicy rozkładali je na chybił trafił.
Najpierwsza wpadła im w ręce mała gazetka, ogromnie rozpowszechniona, redaktor której puszczał się często na rozmaite wiadomości sensacyjne...
— A! ha! — odezwał się doktór, rzuciwszy okiem na te gazetkę.
— Co takiego?... — zapytał Pascal.
— Jest artykuł dyablo sensacyjny... odpowiedział Jakób.
Na czele numeru widniał ogromnemi literami wypisany tytuł: {{c|Prefektura Policy!.} „Przedstawimy czytelnikom naszym niebawem bardzo ciekawe szczegóły, dotyczące:

Prefektury Policyi.

„Tymczasem od dziś zaczniemy drukować szczegóły zadziwiające, niepodobne do, wiary a zupełnie prawdziwe szczegóły o tem, co w obecnej chwili dzieją się w Paryżu, szczegóły, o których

Prefektura Policyi

albo nie wie, albo je zachowuje w tajemnicy, chociaż życie obywateli miasta codzień jest wystawiane na ogromne niebezpieczeństwo.
„Ta instytucya, której cały świat nam zazdrości, ta

Prefektura Policyi

uważa za stosowne i rozumne otaczać najściślejszą tajemnicą najohydniejsze zbrodnie, jakie od miesiąca spełniane są bezkarnie w Paryżu.
„My nie będziemy tak... „delikatni“ jak czcigodna nasza

Prefektura Policyi

i będziemy mówić głośno, bez obawy zarzucenia nam kłamstwa, iż banda nędzników, w nieznanym nam jeszcze celu, morduje ludzi w sposób straszliwy i zawsze jednakowy.

„Jesteśmy w możności zapewnić, chociażby się to niepodobało prześwietnej
Prefekturze Policyi

że miesiąc blizko temu, wydobyto Sekwany zwłoki zamordowanego człowieka, że śledztwo co do tej zbrodni nie zostało przeprowadzone, że żadnej wzmianki nie uczyniono w organach prasy o tem morderstwie.
„Człowiek, o którym mowa, nazywał się Antoni Fauvel.
„Zapewniamy nadto, w sposób jaknajbardziej kategoryczny, że w ośm dni potem, znaleziono w lasku bulońskim ciało młodego człowieka i młodej kobiety, pozbawionych życia w ten sam sposób i że

Prefektura Policyi

znowu uznała za zbyteczne przeprowadzić śledztwo, lub zawiadomić o wypadku dzienniki.
„Dwie ofiary, o jakich tu mowa, to Amadeusz Duvernay i piękna Wirginia.
„Zapewniamy dalej, że pięć czy sześć dni znowu potem — podniesiono na szynach kolei z Paryża do Orleanu, rozmiażdżone zwłoki młodego człowieka. Mordercy zawsze jedni i ci sami, zamordowali tę czwartą ofiarę w ten sposób co trzy pierwsze.
„Młody człowiek nazywał się René Labarre.
„Dla czego sławetna

Prefektura Policyi

otoczyła tajemnica te zbrodnie ohydne?
„Dla czego pan minister policyi i pan naczelny prokurator rzeczpospolitej francuzkiej, zdają się o tem niewiedzieć?

„Dla czego dyrekcya
Prefektury Policyi

rozporządzająca ogromnym budżetem i całą armią agentów, pozostaje w ręki niedołęgów, nieumiejących wykryć zbrodniarzy, albo tchórzów obawiających się o narażenie własnej skóry?...
„Wszystko to są rzeczy bardzo ważne, ale jeżeli

Prefektura Policyi

nie przeprowadzi natychmiast najenergiczniejszego śledztwa, to my je przeprowadzimy, a gdy zostanie ukończone, rezultaty zakomunikujemy do wiadomości publicznej.
„Ostrzegamy pana ministra sprawiedliwości!...
„Ostrzegamy pana naczelnego prokuratora rzeczpospolitej!...
„Ostrzegamy pana prefekta policyil“
Przebiegłszy szybko artykuł jakiśmy powtórzyli, Jakób Lagarde pobladł widocznie.
Pascal rzekł niecierpliwie:
— Tak... to artykuł naprawdę sensacyjny... artykuł który cię wzruszył jak widzę. Ale cóż to za artykuł?
— Przeczytaj i osądź...
— Pseudo-Thompson podał dziennik swojemu wspólnikowi, który pobladł także i zachmurzył czoło.
— Do dyabła! — powiedział po chwili. — To może się stać niebezpiecznem... Mieliśmy racyę, sądząc, że oburzona policya przedsięwzięła środki, aby utrzymać w tajemnicy faktu, których wyjaśnić nie była w stanie!... Miałeś wymowny tego dowód u wdowy Labarre, gdy nakazano wam wszystkim milczenie o prawdziwej przyczynie śmierci Renégo Labarre. Na nieszczęście petarda rzucona przez ten dziennik, zmusi ministra do zbadania o ile jest prawdy w artykule i poszukiwania zostaną poprowadzone z nieznaną dotąd energią.
— Napewno — odpowiedział Jakób, że będą skandale i wrzaski... Artykuł gdy wpadnie w oczy ministrowi sprawiedliwości, oburzy go na prefekta policyi, prokuratora rzeczpospolitej, naczelnika bezpieczeństwa publicznego i całą klikę policyjną. Pierwszy lepszy z deputowanych, nieprzyjazny prefektowi, może uczynić te rzecz przedmiotem interpelacyi w izbie...
— Tak... tak... to wszystko jest możebnem.
— Zkad oni wydostali to wszystkie szczegóły?... Kto im porobił to wszystkie odkrycia?
— Tamto nas nie obchodzi... Trzeba się wziąść ostro w kupę... Zniknięcie Fabiana de Chatelux wkrótce się naturalnie wykryje... a wtedy...
— Wrzawa ogłuszająca, ale nie straszna... puściłem charty na ślady fałszywe... Podwójmy ostrożności i po wszystkiem...
Jakób, jak mu się przynajmniej wydawało, zupełnie był pewnym siebie.
Wrażenie instynktowej obawy jakiej doznał czytając dziennik, minęło prędko...
W prefekturze policyi tak samo jak i w pałacu przy ulicy de Miromesnil, przeczytano ten artykuł i prefekt zawezwał czemprędzej naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
Obaj byli mocno wzruszeni, bardzo zaintrygowani i bardziej jeszcze zirytowani.
Zkąd pochodził ten cios?
Przez kogo wszystko to zostało wykryto?
Czyż byłby ktoś w sądzie lub w prefekturze, zdolny do zdradzenia tajemnicy publicznej?
— Zaatakowano nas szkaradnie... — odezwał się prefekt — potrzeba odpowiedzieć koniecznie... ale co?...
— Pozwoli mi pan wypowiedzieć moje zdanie? — zapytał naczelnik.
— Nie tylko, że pozwolę, ale bardzo o nie proszę.
— A więc podług mnie, potrzeba to potraktować z góry i potrzeba odpowiedzieć, że niezdolnymi i źle czyniącymi ludźmi, są właśnie ci, którzy zdradzają publicznie tajemnicę, jaką nie wolno im rozporządzać, jeżeli jej podsłuchali lub jeżeli ją wykradli! — Tajemnice te prefektura zachowywała, dla ułatwienia poszukiwań, które były już na ukończeniu, a mogą teraz być skompromitowane przez zawczesne odkrycia... — Co do dziennika, nie łatwiejszego, jak go złapać na gorącym uczynku oszczerstwa... Dowodzi, że żadne śledztwo nie było prowadzone... Jeżeli jest rzeczą konieczną, ażeby wykazać, że kłamie, to się zakomunikuje prasie protokoły...
— Bagatela! — odrzekł prefekt — to kwestya bardzo niebezpieczna!. — Jedynie dobrą odpowiedzią, jaką możnaby dać zaczepiającym nas nieprzyjaciołom, byłoby wykrycie morderców... — Ta odpowiedź, byłaby bez zarzutu!... — Idź pan i podwój starania!...
Naczelnik bezpieczeństwa wyszedł.
Pozostawszy sam, prefekt ogromnie się niepokoił.
Oczekiwał lada chwila wezwania do ministra sprawiedliwości, któremu będzie się musiał tłomaczyć.
Minister nic jeszcze nie wiedział, ale napewno podsuną mu przed oczy artykuł, jaki się ukazał tego poranka.
Powracając z rady, wstąpił do swego gabinetu, gdzie czekał już nań jego sekretarz z papierami do podpisu.
Na biurku leżało kilka plik z aktami.
Na jednych widać było stempel prefektury policyi.
— Co to za akta? — zapytał minister.
— Akta agenta Rajmunda Fromentala uwolnionego od służby i zupełnie ułaskawionego... — odrzekł sekretarz.
— Czy uwolnienie posłane już zostało do prefektury?
— Dziś je rano odesłałem. — Biedny ojciec zapewne już w tej chwili musiał otrzymać szczęśliwą wiadomość i musi się nie posiadać z radości, bo najgorętsze jego życzenie zostało spełnionem...
— Nie raz jeden słyszałem o tym Rajmundzie... — Przedstawiano mi go zawsze jako człowieka inteligentnego i prawego, pomimo spełnionej kiedyś zbrodni... — Winę swoję ciężko odpokutował. Wyjście jego pozbawi prefekturę zręcznego i poświęcającego się agenta, ale słusznie należało mu się ułaskawienie. Czy powiadomiłeś pan hrabinę de Chatelux — o decyzyi względem jej protegowanego?...
— Dzisiaj zaraz to zrobię.
W tej chwili ktoś zasztukał dyskretnie do drzwi gabinetu ministra.
Sekretarz zawołał: „proszę wejść” i zapytał co to takiego.
Woźny podał kartę wizytowę na srebrnej tacy.
— Co to? — zapytał sekretarz.
— Jakaś pani — odpowiedział woźny, żąda natychmiastowego posłuchania u pana ministra...
— Czy ma list polecający?...
— Nie... zapłakana... Cała we łzach! Utrzymuje, że ma honor znać pana ministra... Oto jej karta...
Sekretarz wziął kartę wizytową, a spojrzawszy na nazwisko, wykrzyknął ździwiony:
— Hrabina de Chatelux!...
— Zmartwiona i zapłakana! — powtórzył minister.
— Idź no pan zobacz i wprowadź ją tutaj...
Sekretarz wybiegł aż do przedpokoju...
— Pani!... pani hrabina tutaj! — odezwał się do płaczącej — i taka w dodatku zdesperowana. Co to się stało takiego? Proszę niech pani będzie łaskawa... pan minister czeka na panią...
Podał ramię hrabinie ażeby ją poprowadzić.
Pani de Chatelux nic nie była w stanie mówić — wzruszenie tłumiło jej słowa w gardle.
Z wielką trudnością przyszłoby jej iść, gdyby sekretarz nie wziął jej pod rękę.
Minister postąpił kilka kroków na przywitanie.
Strasznie zmienione rysy nieszczęśliwej kobiety i wyryty na twarzy wyraz głębokiej boleści, uderzyły go żywo.
— Jakiej przyczynie przypisać mam wizytę pani hrabiny?... — zapytał. — Obawiam się, żeby ta przyczyna nie była za bardzo smutną, bo widzę że płaczesz pani?... Gdybym potrafił łzy te osuszyć...
Z wielkim wysiłkiem pani de Chatelux zdołała wydobyć głos z gardła.
— Panie ministrze! zawołała składając ręce. — Przychodzę żądać sprawiedliwości... Przychodzę domagać się zadosyćuczynienia!...
— Sprawiedliwości?... zadosyćuczynienia?... Przeciwko komu?...
— Przeciwko nędznikom, którzy mi porwali dziecko... którzy mi zamordowali syna...
— Pani syna?... — wykrzyknął sekretarz. — Jakto, Fabian zamordowany?...
— Musi być zamordowany, skoro zniknął bez wieści....
— Ależ to niepodobna! — odezwał się minister. — Któżby go mógł porywać?... Któżby go zamordował?...
— Kto panie ministrze? — odrzekła pani de Chatelux głosem donośniejszym, rzucając błyskawice oczami. — Kto? pan mnie się oto pytasz? Ci tajemniczy bandyci, którzy niepokoją obecnie Paryż i którzy w kilku dniach zamordowali cztery ofiary... Mój syn przez nich został porwanym... panie ministrze... — Zgaduję to, pewną tego jestem, czuję, że dostaję obłędu!... Pójdę za mojem dzieckiem do grobu, bo bez niego nie ma nic na ziemi, coby mnie wiązało do życia... Zanim umrę jednakże, chcę, aby jego ciało zostało mi oddane, ażeby sprawiedliwość została mi wymierzoną, żeby śmierć jego została pomszczoną...
Pani de Chatelux załamywała ręce z rozpaczą, a tkania dusiły ją prawie.
Minister i sekretarz spojrzeli na siebie.
Spojrzenia te najwyraźniej mówiły:
— Mówi, że dostanie obłędu! Ona biedaczka jest już zupełnie obłąkaną...
Pani de Chatelux, zerwała się gwałtownie.
— Czyś mnie pan nie zrozumiał panie ministrze? — odezwała się załamując ręce i ledwie oddychając — powiedziałam, że zabito mojego syna! powiedziałam, że żądam jego trupa dla siebie, a szafotu dla jego okrutnych katów, panowie zaś stoicie nieporuszeni i nie wydajecie rozkazów!... — Pan jesteś reprezentantem prawa, panie ministrze!... Pan jesteś najwyższym przedstawicielem sprawiedliwości we Francyi — i dla tego do pana się udaję! — Działaj pan zaklinam cię na żywego Boga! Działaj bezzwłocznie, bo inaczej uwierzę tym co mówią, że opieka nad mieszkańcami Paryża, powierzona jest ludziom nieudolnym, znajduje się w rękach, które nie umiejąc wykryć winnych, zatrzymywali zbrodnie w sekrecie!...
— Pani!... pani hrabino!... — Zastanów się pani co mówisz — wykrzyknął minister. — Rozpacz panią unosi!...
— Oddajcie mi moje dziecko...
— Nic nie dowodzi, aby zostało zabite.
— Oddajcie mi go żywego, a nie przestanę was błogosławić...
— Zarządzi się poszukiwania, nakaże natychmiastowe śledztwo...
Pani de Chatelux, wzruszyła ramionami.
— Poszukiwania!... śledztwo!... — powtórzyła — tak jak co do Fauvela, Amadeusza Duvernay, pięknej Virginii i Renégo Labarre... wszak prawda?...
— Ależ to szaleństwo!... — mruknął sekretarz przerażony, bo uważał to wszystko za zboczenie umysłowe.
— Szaleństwo?... — powtórzyła pani de Chatelux z oburzeniem. — Więc panowie posądzacie mnie o malignę, traktujecie jak waryatkę, mnie matkę zrozpaczoną, która prosi was, abyście jej pomogli w odzyskaniu zaginionego, a może już i zamordowanego syna!... — Macie mnie za waryatkę dla tego, że was wszystkich oskarżam o trzymanie w sekrecie zbrodni, jakie się dzieją w Paryżu!... Dowiedźcie mi, że się mylę... Dowiedźcie mi, że na prawdę jestem waryatką... Odpowiedzcie na to!...
Rzekłszy to, hrabina wyciągnęła z kieszeni dziennik, który rozłożyła drżącemi rękami i podała ministrowi.
— Cóż to jest?... — zapytał naczelnik sprawiedliwości.
— Okropne oskarżenie... oskarżenie poniżające dla ludzi stojących tak wysoko! — Przeczytaj pan i powiedz mi, że ci, co to pisali kłamią!...- — Wtedy i tylko wtedy uważać będę za rzecz wyjątkową zniknięcie mojego syna, wtedy przyznam, żem się może za wcześnie zaalarmowała...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.