Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część trzecia/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

— Jakie są przeszkody?... powtórzył Rajmund — jeżeli ich nie widzisz, to chyba jesteś i będziesz zawsze ślepym!... Ta przeszkoda, to hańbiąca plama na nazwisku Fromentala, plama, która ze mnie ojca przechodzi na ciebie mego syna. Który człowiek honorowy, odda swoją córkę, albo nawet wychowankę synowi człowieka skazanego za kradzież i morderstwo, wypuszczonego z więzienia i z łaski zrobionego policyantem?...
— Ojcze... mój ojcze... nie mów tego! — wykrzyknął Paweł... Miej litość nademną... Nie mów mi tego!...
— Mówię ci tak jak jest biedne moje dziecię... Kiedy ci obiecywałem przeszukać świat cały, ażeby ci odnaleźć twoję ukochanę, obiecałem ci to bez zastanowienia się nad położeniem naszem...
Zrozpaczony byłem patrząc na twoje cierpienie... Chciałem zyskać na czasie. — Myślałem, ze może ta miłość była prostą fantazją tylko fantazyą, która po trochu zatrze się w twojem sercu i twojej głowie... Ale widzę, że zamiast zapomnieć, kochasz owszem coraz więcej i nie mogę cię już ładzić... Widzę rzeczywistość taką jaka jest, niezwalczoną, bez wyjścia i zapytuję się siebie, czy Pan Bóg nie powinien ulitować się nad nami obydwoma i zabrać nas obu, tak jak zabrał twoje matkę!...
— Nie wzywaj śmierci Kochany ojcze... nie bluźnij!... odrzekł Paweł. — Nic ci nie dowodzi, że złe nie jest do naprawienia. — Ja także sądziłem cię z pozorów, ja także uważałem cię za winnego dla tego tylko, że byłeś skazanym, ale kiedy poznałem tajemnicę twojej przeszłości, niewinność twoja ukazała mi się w całym blasku... Dotknięty nikczemnym wyrokiem, byłeś człowiekiem uczciwym, byłeś męczennikiem!... Jeżeli Marta mnie kocha, powiem jej wszystko, jak ty mi wszystko opowiedziałeś... Powiesz doktorowi jak było i co wycierpiałeś, a uniewinnią cię oboje, tak jak ja cię uniewinniłem!...
— Ty jesteś moim synem... Oni są nam obojętni...
— Jestem pewny, że Marta ma serce złote i duszę zdolną zrozumieć wszystko... Co do doktora Thompsona, ten zna się na ludziach, ma dla ciebie najwyższy szacunek... Nie rozpaczaj drogi ojcze... Ja chcę zobaczyć Martę... ja pragnę z nią pomówić stanowczo. — Gdyby ta rozmowa się opóźniła, niepewność by mnie zabiła... Nie skazuj mnie na takie cierpienie!... Daj mi zaproszenie doktora i pozwól zrobić z niego użytek...
— Wymagasz tego? — spytał Rajmund głosem złamanym...
— Ja niczego nie wymagam... ja tylko proszę cię mój ojcze!... Przepędzę parę godzin u pana Thompsona... a jutro rano powiem ci czy mogę być szczęśliwym...
Rajmund wziął z biurka list zapraszający i podał go synowi.
— Idź moje dziecię!... powiedział — idź gdzie cię wzywał twoje przeznaczenie, a Bóg niech czuwa nad tobą!...
Paweł porwał list, ucałował ojca i pobiegł do swojego pokoju.
W kilka minut w czarnym garniturze i białym krawacie powrócił do Rajmunda i całując go, szepnął mu do ucha raz jeszcze:
— Odwagi ojcze i nadziei... Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że przyszłość do nas należy...
Fromental nic nie odpowiedział, tylko głową wstrząsnął z niedowierzaniem.
Paweł wyszedł z domu, wsiadł na rogu ulicy do fiakra i krzyknął, na stangreta:
— Ulica de Miromesnill...
O dziewiątej wieczór zaproszeni zaczęli zapełniać pałac pseudo amerykańskiego doktora.
Zaproszenia rozrzucone po mieście w znacznej ilości s umiejętnym wyborem, odnosiły się do tak zwanego całego Paryża. Otóż cały ten Parys, składa się z indywidualności wybitnych w literaturze, sztukach pięknych, piśmiennictwie i nauce, z arystokracyi rodowej i pieniężnej, przedstawicieli przemysłu i magistratury.
Naturalnie, że wielu z zaproszonych nie przybyło, ale stawiło się wielu ciekawych poznać pierwszorzędnego specyalistę, co zaledwie został poznany a już jest tak sławny.
Doktór podobał się każdemu.
Uznano go za bardzo miłego i sympatycznego człowieka.
Jego uprzejmość bez przesady, jego skromne zachowanie się i grzeczne przyjęcie, zdobyły mu ogólne pochwały.
Gustowny przepych w urządzeniu, zyskał uznanie znawców.
Krótko mówiąc, Jakób Lagarde zdobył niezaprzeczoną palmę zwycięstwa, bo wielu przychodzi z przekonaniem, że ujrzą szarlatana, a znaleźli się w obecności człowieka światowego i do tego w obecności uczonego, który bynajmniej jednakże nie przechwalał się swoją wiedzą...
Angela i Pascal brali również udział w powodzeniu, jeden jako sekretarz i zaufany przyjaciel doktora, druga jako daleka jego kuzynka odnaleziona we Francyi.
Oboje dawali także dowody wielkiego taktu i wywiązywali się ze swego zadania jak mogli najlepiej.
Doktór sądowy spotkany rano u pani Labarre, przybył jeden z pierwszych i mieszając się do różnych kółek, nie przestawał wychwalać swojego dystyngowanego kolegi, nie przestawał unosić się nad jego rzadką usłużnością i trafnemi poglądami.
Zaanonsowano hrabinę de Chatelux i pana Fabiana de Chatelux.
Jakób Lagarde żywo pobiegł na spotkanie nowo przybyłych, i podwoił jeszcze swoję grzeczność w przyjęcia.
— Jak pan widzi, dotrzymałam panu słowa….. odezwała się z uśmiechem hrabina...
— A ja nie wiem jak wyrazić moją wdzięczność i pani i jej synowi, bo jestem pewnym, że wstawiał się za mną do pani...
— Nie mylisz się doktorze...
— Śmiem się spodziewać, że hrabina de Chatelux i nadal zaszczycać mnie raczy swemi względami.
— Na pewno... przyrzekam to panu! — odrzekł żywo młody człowiek podając rękę pseudo Thompsonowi.
Hrabina znowu się odezwała.
— Ja dotrzymałam mojej obietnicy panie doktorze, myślę, że i pan dotrzymasz swojej?...
— O jakiej obietnicy pani hrabina raczy mi mówić?...
— A to, że przyrzekł mi pan przedstawić tę młodą panienkę, podobno bardzo ładna, a która jest pańską protegowaną i wychowanką...
Słysząc mówiącą tak swoję matkę Fabian poczuł, że mu serce silniej zabiło — a wszystka krew uderzyła do głowy...
— Nie zapomniałbym tego pani hrabino odrzekł Jakób Lagarde. — Jeżelim jeszcze pani nie przedstawił mojej pupilki, to dla tego jedynie, że małe osłabienie — nieunikniony skutek doznanego wzruszenia, zatrzymało ją w jej pokoju dłużej aniżeli chciała w tej chwili dokończa swojej toalety i zaraz do nas przyjdzie...
Nowi goście wchodzili do salonu.
Jakób musiał opuścić panią de Chatelux i jej syna, aby powitać przybyłych.
Pascal znalazł się przy nim.
— Nie słyszę aby anonsowano Fromentalów... odezwał się do niego Jakób...
— Czyby przypadkiem nie mieli przybyć?...
— Nie wiem tego, ale jestem najpewniejszy, że list zapraszający, który sam zaadresowałem i posłałem, oddano do rak stróżowi domu w którym mieszkają.
— Czy ojciec i syn znajdowali się w Paryża?...
— Znajdowali...
— Nie dowiedziałeś się o nich nic nowego?...
— Nie... Z tej strony jest jakaś tajemnica, ale co nas to obchodzi, byleśmy tylko medal otrzymali.
Dwaj spólnicy rozeszli się.
Pani de Chatelux pod rękę z synem obchodziła salony i co chwila zatrzymywała się, aby zamienić kilka słów ze znajomemi jej osobami.
Fabian widział prześliczne młode panienki, ale żadna z nich nie wydała mu się godną porównania z wychowanką doktora, żadna nie mogła się równać z jej pięknością.
Orkiestra przygrywała, bo chociaż w zaproszeniach była mowa tylko o wieczorze muzykalnym, miano i tańczyć także.
Jeden z kamerdynerów, wynajęty dla większego efektu, przyszedł powiedzieć kilka słów Jakóbowi Lagarde.
Ten zaraz wyszedł z salonu.
Upłynęło parę minut, drzwi otworzyły się na nowo i ukazał się w nich Jakób z Martą Grand-Champ pod rękę.
Młoda dziewczyna była czarującą w czarnej sukni z długim trenem i stanikiem na pół dekolte.
Cera jej od tła czarnego, odbijała cudownie.
Bujne blond włosy zaczesane wysoko, zdobiły jej główkę, niby hełmem złotym, a jedwabista grzywka opadała na czoło, po nad ciemnemi brwiami, jakby narysowanemi pędzlem znakomitego artysty.
Długie rzęsy, przysłaniały do połowy lazurowe jej oczy.
Nie podobna było wymarzyć całości doskonalszej, cudowniejszej.
Wejście jej wywołało admiracyę ogólną.
Marta zrozumiała to dobrze i kameljowa białość jej cery zaróżowiła się trochę.
Dwa serca w tej chwili zaczęły bić z podwójną siłą.
Jakóba Lagarda, czyli mniemanego Thompsona — topniało na myśl, że cała śmietanka towarzystwa paryzkiego jednogłośnie uznaje piękność dziecka, które ubóstwiał, a z którego obiecywał sobie żonę.
Biada temu, który w tej chwili rzuciłby miłosne na Martę spojrzenie.
Spojrzenie to byłoby wyrokiem jego śmierci.
Pascal z oczami zwróconemi na swojego towarzysza, czytał te jego myśli.
— Jak on ją kocha! — mówił sobie z pewną pogardą. — Nie myślał bym tego o nim... Człowiek taki silny! — Czy można kiedy ręczyć za siebie!... Najprzebieglejszy da się złapać, i to w ten czas, kiedy się najmniej tego spodziewa!...
Drugie serce, którego bicie dałoby się słyszeć, gdyby takiego gwaru nie było, było sercem Fabiana de Chatelux.
Młody ten człowiek zobaczył znowu tę w której się szalenie zakochał od pierwszego spotkania, ale zobaczył bardziej jeszcze piękną, bardziej czarującą.
Lagarde przedstawił Martę swoim gościom.
Chociaż bardzo nieśmiała, młoda dziewczyna odpowiadała na komplementa z nieskończoną gracyą, a zakłopotanie jej nawet — pełne było uroku.
Pseudo-Thompson przeszedł przez tłum ażeby się zbliżyć do pani de Chatelux i Fabiana i powiedział:
— Niech mi pani hrabina pozwoli przedstawić sobie ukochaną moję pupilkę i prosić o względy dla niej... Zapewniam panię, to zupełnie na nie zasługuje... Wychowała się w odosobnieniu i do tej chwili nie zna wcale świata... edukacya więc jej pod tym względem bardzo jest nie kompletną, ale ma złote serce i duszę szlachetna...
Pan Fabian de Chatelux przyszedł jej pomocą w niebezpieczeństwie... winna mu może życie... To jedna przyczyna więcej do łaskawości pani.
Fabian, o czem nie mamy potrzeby wspominać, połykał słowa doktora...
Pani de Chatelux, przyciągnęła do siebie protegowaną doktora, pocałowała ją w czoło i odpowiedziała:
— Kochane dziecię, nie wątpij o tem, że posiadasz całą sympatyę moję... A w zamian ofiaruj mi życzliwość swoję...
— O pani — odpowiedziała Marta wzruszona, ani się domyśla pani, czego doznaję, słysząc panią mówiąca do mnie taką dobrocią... Nie tylko sympatyę mam już dla pani, ale kocham już panią całego serca...
A zwróciwszy się do Fabiana, który drżał jak listek pod jej spojrzeniem, rzekła:
— Szczęśliwą jestem, że mogę wyrazić nieskończoną wdzięczność moje panu, coś tak szlachetnie, nie znając mnie, przyszedł mi z pomocą... Jak słusznie przed chwilą zauważył doktór Thompson, winnam panu może życie. Wspomnienie podobnej przysługi, nie zaciera się nigdy w pamięci, ja też o niej nie zapomnę nigdy...
I Marta podała swoje małą delikatną rączkę Fabianowi, który ją pochwycił upojony, ale śmiał zaledwie lekko uścisnąć.
— Teraz, kiedy prezentacye skończone — odezwał się Lagarde... możnaby potańczyć trochę.
— O tak... tak... odezwały się dwa głosiki jakichś panienek. — Tańczmy co prędzej, bo i tak za dużo straciłyśmy czasu...
— Czy pani pozwoli mi rozpocząć ze sobą zabawę?... zapytał Fabian.
— Uczyniłabym to przyjemnością — odrzekła Marta, ale niepodobna.
— Niepodobna! — powtórzył młody człowiek. — Niech mi pani pozwoli zapytać się dla czego?…..
— Niech pan spojrzy na mnie, ja wcale nie z fantazyi włożyłam na się czarny ubiór... Ta suknia jest żałobną i moje serce jest w żałobie. Bardzo niedawno straciłam osobę najdroższą nad wszystko na świecie!... Boleść jest jeszcze świeżą... brać udział w zabawie wydałoby mi się świętokradztwem... Nie — nie mogę tańczyć... Ale wydam rozkaz orkiestrze, aby nie dała czekać na siebie tancerzom...
Fabian doznał wielkiego rozczarowania. Rachował, że dzięki kadrylowi, walcowi albo polce, będzie mógł w pośród tego tłumu pomówić swobodnie z Marta i nadzieja go zawiodła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.