Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część pierwsza/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXI.

Po chwili milczenia, Angela się odezwała:
— A teraz kiedyśmy się porozumieli, radabym się dowiedzieć, w czem mogę wam być pomocną.
— Dowiesz się w swoim czasie — odrzekł Pascal. Później ci opowiemy. — Na teraz niech ci wystarczy ta pewność, że idąc z nami, dążysz do majątku!...
— Wszędzie za wami pójdę i obyśmy jak najprędzej doszli do celu...
— Masz z pewnością rozległe stosunki w półświatku? — zapytał ex-sekretarz hrabiego Thonnerieux.
— Przeciwnie... posiadam tych stosunków bardzo mało — od czasu, gdy się zakochałam w tobie, zerwałam zupełnie z temi damami...
— A zkądże rekrutujesz całę swoję klijentelę.
— Z prawdziwego świata...
— Z prawdziwego świata? — powtórzył Jakob Lagarde z niedowierzaniem. Cóż znowu!
— Ależ tak jest — odrzekła Angela, czy to pana zadziwia doktorze?...
— Przyznaję, że nawet bardzo.
— Nie ma w tem nic jednakże dziwnego. Udaję się do panien służących, a przez nie do ich pań się dostaje... Gdybyś pan znał, tak jak ja małe tajemnice Paryża, dowiedziałbyś się, że jest dość prawdziwych hrabin, vice-hrabin, margrabin i baronowych, których majątek jest tylko pozornym, to jest takich, które nie mają pieniędzy na podtrzymanie tytułu, albo raczej które chcą śpiewać za wysoko!... Potrzeba im przepychu i wykwintnych toalet ― a że nie mogą posiadać tego wszystkiego z ręki pierwszej, kontentują się gdy dostają drugiej. Modniarka odgrywa w tem wszystkiem najgłówniejszą zawszę rolę... Zrozumiał minie pan doktór teraz?...
— Zaczynam przynajmniej pojmować — odrzekł Jakób z uśmiechem.
— A co do mężczyzn? — zapytał Pascal.
— Z mężczyzn nie znam nikogo! Zerwałam po twoim odjeździe wszelkie stosunki z nimi... zupełnie...
— Szkoda!
— Ale — podchwyciła Angela — nic łatwiejszego jak je zawiązać na nowo... Na to potrzeba tylko przez kilka dni z rzędu pokazywać się en galle w lasku, w teatrze, ha wyścigach, nakoniec wszędzie, gdzie się zgromadza elegancki świat Paryża!...
— To dobrze... Damy ci pewne instrukcye w tym względzie... Rola twoja będzie bardzo prostą...
— Bardzom ją ciekawa poznać...
— Jesteś daleką kuzynką doktora Thompsona, którego tu widzisz... Otóż doktór otacza szczególniejszą opieką młodą dziewczynę, której zostaniesz przedstawioną. Będziesz pełnić przy niej obowiązki przyjaciółki i damy do towarzystwa.
Angela zmarszczyła brwi.
— Młoda dziewczyna? — powtórzyła.
Gra jej fizyognomii nie uszła baczności Pascala.
— Tylko żadnych głupstw moja kochana! żadnych podejrzeń, — żadnych śmiesznych zazdrości!... Młoda dziewczyna o której mowa, ma być narzędziem do zrobienia przez nas majątku i bardzo nam naturalnie o nię chodzi!... A oto historya tego dziecka, historya którą powinnaś poznać, zanim cię jej przedstawię. Uchroni cię to od nieporozumień..
Pascal opowiedział o Marcie, to co wiedzą już nasi czytelnicy, niewspominając rzecz prosta o medalu, bo sam o nim nie wiedział nic.
Angela posiadała w najwyższym stopniu ową tkliwość nerwową, która tyle chustek od nosa moczy łzami w czasie przedstawień teatralnych.
— Biedna panienka, szeptała z płaczem — taka młoda, taka piękna, a taka nieszczęśliwa! — Prawdziwa bohaterka z romansu!... kocham ją już z całego serca!...
I wpatrując się w Pascala i Jakóba, dodała:
— Chcecie zapewne w świat ją wprowadzić, chcecie jej dać sposobność zarzucenia wędki na jakiego milionowego fircyka, chcecie ją wydać za mąż i zastrzedz sobie przyzwoity procencik z posagu... Nie byłoby to takie głupie!...
Obaj kamraci uśmiechnęli się, a Pascal odpowiedział:
— Kiedy przyjdzie czas na to, wytłómaczymy ci wszystko, ale to jeszcze nie teraz. Porozumiejmy się. Jesteś kuzynką doktora Thompsona i masz się stać najlepszą a jedyną przyjaciółką Marty Grand-Champ. Obowiązkiem twoim czuwać nad dziewczątkiem, rozrywać je, nie utracić Boże broń jej serca.
— Znajdą się z pewnością tacy, co prawić jej będą komplementa i gwałtownie nadskakiwać... Potrzeba więc, aby dzięki tobie, uszy jej pozostały głuchemi na to wszystko! Marta w kimkolwiek zakochana, to nasza ruina. Pamiętaj o tem dobrze!...
— Jednem słowem — zawołała Angela śmiejąc się — przeznaczacie mnie na kirasyera strzegącego złotych jabłek z hesperyjskiego ogrodu.
— Doskonale, z tą jedynie poprawką, że historya nie o kirasyerza ale o smoku wspomina.
— Ba! smok a kirasyer to zupełnie wszystko jedno!
— Podoba mi się rola, a więc przyjmuję ją... Kiedy mnie przedstawicie pannie Grand-Champ?...
— Choćby zaraz, jedź z nami na śniadanie. Nie zapominaj, że mnie wcale nie znasz — zauważył Pascal. — Znasz tylko kuzyna swojego doktora Thompsona.
— Dobrze kochany kuzynie... będę się zachowywała względem ciebie z tą delikatną poufałością, jaka pomiędzy kuzynami uchodzi.
— Pamiętaj przede wszystkiem — wtrącił z kolei Jakób — że Marta jest żywym, portretem córki, którą utraciłem. To jej podobieństwo jest powodem mojego nagłego przywiązania się do sieroty.
— A czy to prawda, czy bajka? — zapytała śmiejąc się znowu Angela.
— Tak ma być — odrzekł sekretarz hrabiego de Thonnerieux.
— A więc bądźcie spokojni, zastosuję się do tego... Gdy chodzi o zdobycie wielkiej wygranej na tej loteryi przyszłości, gdy chodzi o przysłużenie się memu pięknemu Pascalowi, zmieniam się w istotę bierną, bezwzględnie posłuszną, zmieniam się w instrument działający bezwiednie, staję się machiną...
— Tak właśnie potrzeba — rzekł Jakób Lagarde. — Teraz przedstawiam wam myśl, jaka mi się nasunęła. — Sądzę oto, że obecnie, byłoby rzeczą najwłaściwszą usunąć Martę z Paryża...
— Usunąć Martę z Paryża! — wrzasnął ździwiony Pascal. — A to dla czego?
— Ażeby uniknąć przedwczesnego zwrócenia na nią uwagi... — Jej uderzająca piękność, to najgłówniejsze atu w naszem ręku... Otóż, ażeby to atu zużytkować odpowiednio, potrzeba, aby go nikt nie zobaczył gdzie indziej, jak tylko u doktora Thompsona. Ponieważ zaś nie możemy zamknąć Marty, ponieważ nie możemy nie pozwalać jej wychodzić, bo z jednej strony byłoby to za okrutnem, a z drugiej mogłoby bardzo źle wpłynąć na jej zdrowie, a więc i na urodę, jestem zdania, że należałoby umieścić panienkę gdzie w małym jakim domku wiejskim w okolicach Paryża... — Tam będzie mogła oddychać swobodnie świeżem powietrzem... tam jej nikt niepotrzebny widzieć nie będzie, tam bardzo prędko przyjdzie do siebie po przebytych zmartwieniach i niedostatku. Dodam jeszcze, że obecność jej w Paryżu, zawadzałaby nam bardzo w czasie przygotowywania się do odpowiedniej instalacyi. — Czy mam racye?
— Z pewnością... odezwała się Angela — podzielam ten pogląd w zupełności, pomimo, że nie wiem o co właściwie wam idzie.
— I ja również się zgadzam... — rzekł z naciskiem pewnym Pascal. — Jutro zaraz zajmę się wyszukaniem jakiego schronienia odosobnionego, jakiego domku ukrytego w pośród drzew, w którym osadzimy Martę, dodawszy jej Angelę za towarzyszkę.
— Brawo! — wykrzyknęła modniarka, bardzo mi się ta villegiatura podoba! Bo ani wyobrażacie sobie, jak ja lubię sielankowość! Przypatrywać się wschodowi słońca, to doprawdy marzenie moje! — Pijąc świeże mleko i zajadając chleb razowy, zapomina się choć na krótko o obrzydłych obiadach restauracyjnych, a słuchając śpiewu słowika, nie draźni się uszu beczeniem Paulasa lub pani Fauvel. Daję wam słowo honoru, że ja stworzona zostałam na wieśniaczkę! Zminęłam się z powołaniem!
— Bardzo się więc dobrze składa, powiedział Pascal — ale jest jeszcze rzecz jedna i to bardzo ważna... Odstąpiłaś zapewne ów mały pokoik, któryś dla mnie wynajęła w Montmatre na ulicy Meines, i zabrałaś zapewne z tamtąd wszystkie rzeczy?...
— Nie obawiaj się wcale a wcale. Powiedziałeś mi, że w tym pokoju peł‐ no jest kompromitujących cię papierów i że przepadłbyś bez ratunku, gdyby tam policya swój nos wtrąciła... Czy ja bym potrafiła cię narazić?...
— Wiem, że mogłem liczyć na ciebie! Gdzież więc złożyłaś to co było w tym pokoju?
— W innym lokalu, który wynajęłam po twoim wyjeździe i który opłacam punktualnie... Od czasu do czasu chodziłam go przewietrzać trochę. Mieszkanie wynajęte na moje imię, dla mojego niby kuzyna, który wyjechał do Ameryki...
— Pysznie pomyślane!...
— Ten co naprawdę kocha, ma zawsze dobre pomysły...
— Gdzież się znajduje ten pokój?
— W oddalonej dzielnicy miasta. U. lica Puebla Nr. 69. — — — A jak się mniemany twój kuzynek nazywa?
— Juliusz Martin...
— No — więc ja będę tym panem Juliuszem Martin….. Zaprowadzisz mnie na ulice Puebla...
— Kiedy?
— Dziś wieczór... Potrzebuję odszukać różne rzeczy... A teraz pospiesz się z ubieraniem... Zawieziemy cię na obiad do hotelu Parlamentu, gdzieśmy stanęli i przedstawimy cię Marcie Grand-Champ.
— Za dziesięć minut będę gotową; toaleta powinna być skromna — nieprawda?
— Bardzo skromna, a nawet trochę poważna.
— Rozumiem...
Angela wyszła i w niecałe dziesięć minut powróciła cała czarno ubrana.
Wszystko troje wsiedli do powozu, czekającego przed bramą i pojechali do hotelu Parlamentu.
Marta pogrążona w swoich myślach, ani nawet zauważyła, jak długo trwała nieobecność opiekunów.
Jakób zaprezentował jej Angelę jako kuzynkę swoję.
Angela okazała się tak uprzejmą, tak dobrą, że od razu ujęła sobie Martę.
Przy śniadaniu doktór wspomniał o projekcie wysłania panny Grand-Champ na wieś, do czasu dopóki zupełnie się nie urządzi, wspomniał, że towarzyszyć jej będzie Angela.
Projekt ten podobał się nad wyraz sierocie. Będzie mogła pierwsze dni żałoby przepędzić z daleka od ludzi, w zupełnem osamotnieniu, a o to chodziło jej bardzo.
Ułożono zaraz wszystko, postanowiono że Pascal zajmie się jutro wyszukaniem stosownego pomieszczenia nad brzegiem Sekwany lub Marny.
Marta opuściła Paryż dzieckiem, nie przypominała go sobie wcale — i gdyby nie głęboka jaka ją przejmowała boleść, rada byłaby zobaczyć miasto, w którem się urodziła.
Wiemy, że naszym wspólnikom bardzo szło o to, aby jej światu nie pokazywać.
Po śniadaniu, Marta powróciła do swojego pokoju z Angela, która chciała uwieńczyć dzieło i podbić zupełnie dziewczynę.
Pascal i Jakób wyszli za sprawunkami.
Jakób powrócił pierwszy.
Towarzysz jego, mając interes w oddalonej części miasta, potrzebował się z nim rozłączyć.
— Gdzie idziesz? — zapytał doktor.
Gdzie ja idę? — powtórzył śmiejąc się Pascal. — Idę rozpoznać położenie złotej miny, która ma nam dostarczyć środków do dostania się na możliwie najwyższe stopnie drabiny społecznej.
Rozłączywszy się z Jakóbem na bulwarze, Pascal wziął fiakra i polecił stangretowi zawieźć się na plac Świętego Sulpicyusza.
Na placu wysiadł z powozu i udał się pieszo na ulicę Bonapartego, w to miejsce gdzie stoją jedynie wysokie mury, z po za których wyglądają wierzchołki drzew starych.
Mury te, z lewej strony okalały ogrody seminaryum św. Sulpicyusza, z prawej — ogród pałacu hrabiego Filipa de Thonnerieux.
Pascal Saunier szedł trotuarem z lewej strony, przypatrując się stronie prawej.
Przystanął na prost małej furtki w murze ogrodu pałacowego, na zielono pomalowanej.
— Wszystko tak jak było mruknął, a że klucz mam, trzeba więc dowiedzieć się tylko czy hrabia żyje jeszcze...
Pociągnął dalej w stronę Luksemburga, minął ulicę Vaugirard, przeszedł trotuarem, na prost pałacu Thonnerieux, jeszcze z pięćdziesiąt kroków i zawrócił.
Kiedy dochodził do biura omnibusów na rogu ulicy Vaugirard i Bonapartego, zauważył, że otworzono jedną połowę bramy pałacowej.
Ukazał się znany nam stary kamerdyner w towarzystwie jakiegoś jegomości którym rozmawiał przystanąwszy w bramie.
Przez tęż uchyloną bramę, można było zobaczyć stangreta myjącego powóz w głębi podwórza.
— Po staremu — mruknął znowu Pascal, powóz będzie potrzebnym rano, albo wieczorem. Dowodzi to, że hrabia żyje. To wszystko co wiedzieć chciałem...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.