Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część pierwsza/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXII.

Dowiedziawszy się tego, o co mu tak bardzo chodziło, powrócił Pascal na plac św. Sulpicyusza, wziął powóz i kazał się zawieźć do hotelu Parlamentu, gdzie go Jakób przywitał zapytaniem:
— A cóż! twoja złota mina?
— Będzie napewno obfita, a sposoby eksploatacyi nie zdają mi się nazbyt trudnemi.
Nadeszła godzina obiadowa.
Przywołano Angelę i Martą i zebrano się w tym samym saloniku, w którym było śniadanie.
Marta po obiedzie odeszła znowu do swojego pokoju, wymógłszy na Angeli przyrzeczenie, iż ją przyjdzie odwiedzić nazajutrz.
Dwaj spólnicy z przyjemnością zauważyli, że panna Grand-Champ polubiła od razu Angelę.
To dobry znak, Angela potrafi owładnąć zupełnie sierotą.
Uderzyła godzina dziewiąta wieczór.
— No, chodź, pójdziemy na ulicę Puebla — odezwał się Pascal do swojej wiernej przyjaciółki — muszę przejrzeć złożone tam szpargały.
— Czy mogę wam towarzyszyć? — zapytał Jakob.
— Dla czegóżby nie?...
— Ruszamy zatem...
Ulica Puebla, skręcająca przy Battes-Chaumont w stronę Belleville, a ciągnąca się pod samo Vincennes, zmienioną została na aleę Pyreneés.
Jest ona mało zamieszkałą, ale domy ma bardzo ładne i takie które śmiało stać by mogły w mniej samotnej stronie miasta.
Dom, w którym Angela wynajęła pokój dla kuzyna, znajdował się wprost parku des Buttes.
Była co najmniej dziesiąta, gdy powóz zatrzymał się przed tym domem.
Angela zadzwoniła.
Furtka zaraz się otworzyła, a za nią ukazała się brama i schody gazem oświetlone.
Odźwierna w swojej izbie zajęta była szyciem.
Podniosła głowę i zawołała:
— A! to pani Martin!... cóż panią sprowadza do nas o tak późnej godzinie?
— Nie przypadek żaden — odrzekła Angela. — Przychodzę pokazać pokój kasynowi, który właśnie przyjechał dziś wieczór do Paryża...
— Ho! ho! — odpowiedziała odźwierna, przypatrując się Pascalowi — to ten pan z Ameryki przybywa?
— Tak jest kochana pani — odrzekł młody człowiek z uśmiechem — ale przyznam się otwarcie, iż wcale nie mam ochoty powracać...
— Muszę pani pożyczyć świecy, czy nie prawda pani Martin?... spytała odźwierna.
— Dziękuję za dobro chęci, ale mam ich całą paczkę. — Mam wszystko co mi potrzeba.
— Czy kuzyn pani będzie tu dziś nocował?
— Nie... nie... przyszedłem tylko zabrać niektóre potrzebne mi papiery w tym lokalu będę stawał tylko w razie przyjazdu do Paryża, bo stale mieszkać będę na wsi...
— No chodźmy — powiedziała Angela do Pascala, a zwróciwszy się zaraz do odźwiernej dodała: — niech pani będzie tak dobrą i nie gasi światła dopóki nie zejdziem — -krótko zabawimy na górze.
— Dobrze.
Angela weszła na schody, Pascal i Jakób poszli za nią.
Pokój, do którego podążali, znajdował się na piątem piętrze.
Skoro doń weszli i zapalili świece, ex-sekretarz obejrzał się do okoła.
Gruba warstwa kurzu pokrywała sprzęty; ale zresztą wszystko znajdowało się w porządku.
Skromne bardzo umeblowanie składało się z łóżka, szafy, stolika, toalety, biurka i czterech krzesełek.
Nadto nad kominkiem stal nieduży zegar i obok dwa świeczniki, a w kącie walizy i paki starannie pozamykane.
Pascal zdawał się bardzo zadowolony i dziękował uszczęśliwionej Angeli, że się zajmowała jego przeprowadzką.
— Czy zabierzesz to po coś przyszedł? zapytał Jakób Pascala.
— Nie odrzekł zapytany — jest to w jednej z tych waliz, nie jestem pewny w której, więc musiałbym szukać za długo.
— Nie ruszono nic a nic od chwili twojego wyjazdu — odezwała się Angela.
— Gdzie klucze?
— W szufladzie.
Pascal otworzył szufladkę i wyjął pęczek kluczyków.
— Czy walizy są zapełnione? — spytał Jakób.
— Najzupełniej doktorze...
— Czem?
— Najrozmaitszemi rzeczami, przedmiotami różnego rodzaju. Jedna zawiera cały przyrząd grawerski, kamienie litograficzne, kamienie do rysunków, deseczki, różne płyny chemiczne i t. p.
— Rozumiem — odrzekł z uśmiechem Jakób — to w jednej z tych waliz znajdować się też musi także dyplom amerykańskiego doktora?
— Właśnie.
— A narzędzia potrzebne do eksploatacyi złotej miny?
— Również się to znajdują. — Jutro, albo pojutrze, skoro wynajdę tylko jaką przyjemną rezydencyę wiejską dla Marty i Angeli, zajmę się tem czem potrzeba.
Angela pobladła.
— Bądź ostrożnym — wtrąciła żywo. Wiesz, co cię kosztowało parę nieszczęśliwych podpisów... — Jeżeli by cię znowu co spotkało, pamiętaj, że ja bym to życiem mojem przypłaciła.
— Uspokój się kochana przyjaciołko — nie należę wcale do tych, którzy nie korzystają z doświadczenia. Szukać majątku w podrabianiu fałszywych biletów bankowych, to dzieciństwo! Ja się z pewnością na to nie puszczę. Mamy w głowie projekta daleko poważniejsze. Wierz mi, że pewniejsze... Nie użyję odtąd pióra i rylca, chyba do prac, które mnie nie narażą, a przyniosą, świetne zyski. Możesz zasypiać spokojnie. Twojemu przyjacielowi nie stanie się nic złego.
— A to dzięki Bogu! — rzekła Angela odetchnąwszy swobodnie.
— Teraz pozwólcie mi obejrzeć tem pokój... — Czy drzwi dobrze zamknięte?...
— Kazałam przybić zamek bezpieczeństwa.
— Doskonaleś zrobiła, przedpokoik poprzedzający pokój przeszkodzi najciekawszemu uchu podsłuchującemu pudedrzwiami, pochwycić cokolwiek. Zajmijmy się teraz sąsiedztwem... — Czy to ściana, czy tylko przepierzenie?...
— To ściana i dosyć nawet gruba, rzekła Angela — to na prawo przepierzenie. Oddziela ono nasze mieszkanko od mieszkania właściciela domu, który jednak bywa tu zaledwie kilka razy do roku, gdy przyjedzie do Paryża...
— Wszystko zatem jak najlepiej — a okno?...
— Wychodzi na park Buttes-Chaumont i zaopatrzone jest w żaluzye...
— Prześwietnie! Będę mógł zatem najspokojniej tu pracować. Nie będziemy moje dzieci, marnować gazu właścicielowi. Niech żyją właściciele. Niezadługo sami też nimi będziemy. Chodźmy!...
Wyszli wszyscy z pokoju, Pascal zamknął go, wziął klucz do kieszeni i wsiedli do czekającego powozu.
Nie udamy się za nimi.


∗             ∗

Dwa dni upłynęło od czasu, gdy widzieliśmy hrabiego de Thonnerieux piszącego testament.
Starzec był jednakowo smutnym.
Rany jego serca zanadto były głębokie, ażeby się mogły zagoić kiedykolwiek.
Jeżeli czasami lekki uśmiech zabłąkał mu się na usta, to dla tego jedynie, aby ukryć przed ludźmi to, co wrzało w głębi duszy.
Od czasu wizyty złożonej hrabinie Chatelux, stary hrabia prawie że nie opuszczał swojego pałacu.
Fabian de Chatelux i Paweł Fromental odwiedzali go parę razy, ale niestety, obecność tych dzieci zamiast go uspokoić, powiększała owszem boleść jego.
Ci młodzi ludzie, mieli ten sam wiek, który miałaby obecnie jego córka.
Patrząc na nich, przypominał to sobie nieustannie.
I myślał sobie, że gdyby Pan Bóg pozwolił był żyć jego ukochanemu dziecku, byłaby już silną i dzielną kobietą w tej chwili.
I starzec nie mógł się od łez powstrzymać.
Przed tem sypiał jeszcze w nocy przynajmniej po parę godzin, teraz stracił sen zupełnie.
Rujnowało to do reszty wątłe jego zdrowie.
Stracił przytem apetyt i jadał tylko, aby podtrzymać siły.
Policzki zapadały mu coraz bardziej, oczy stawały się coraz więcej błędne, a przytem tracił pamięć.
Czasami tak się zapominał, że stary Jerome obawiał się o jego rozum, obawiał się, ażeby jego pan nie doszedł do zupełnego rozstroju.
Doktór — przyjaciel domu — podtrzymywał wszelkiemi siłami gasnące życie, ale zbliżała się chwila, w której wszelkie środki musiały okazać się bezskutecznomi.
Tego dnia rano, kiedyśmy za Pascalem Saunier i Jakóbem Lagarde udali się do Angeli Martin, hrabia de Thonnerieux, zadzwoniwszy jak zwykle na swojego kamerdynera, kazał się ubrać i przeprowadzić do gabinetu.
Hrabia odpieczętował i przeczytał kilka listów, od osób proszących o wsparcia, albo od towarzystw, których członkiem pozostawał.
O godzinie przeznaczonej na śniadanie, Jerome przyszedł do pana, aby go poprowadzić do sali jadalnej.
Pan de Thonnerieux wypił filiżankę bulionu, zjadł kawałek kurczęcia i wypił pół szklaneczki wina.
— Mam zamiar wyjść dzisiaj — odezwał się skończywszy śniadanie.
Kamerdyner zdawał się być bardzo ździwionym.
— Wyjść dzisiaj? — powtórzył. — Czyż to nie będzie zanadto męczącem dla pana hrabiego?...
— Wcale nie... — Czuję się dzisiaj mniej osłabionym niż zwykle i myślę nawet, że zaczerpnięcie świeżego powietrza, zrobi mi bardzo dobrze. Zresztą muszę wyjść. Czy zapomniałeś, że to dzisiaj, bolesna i święta rocznica śmierci pani de Thonnerieux?...
— O! nie, nie zapomniałem o tem, odparł wzruszonym głosem stary sługa. Byłem już raniutko na cmentarzu, na grobie ukochanej pani...
Hrabia podał rękę staremu i uścisnął jak przyjaciela.
— Nie wątpiłem, ani o twojej pamięci, ani o twojem sercu — ale to samo i ja zrobię. To mój obowiązek, to moje pocieszenie.
Słowa te wymówione były tonem tak stanowczym, iż nie można się im było sprzeciwiać.
To też stary sługa skłonił się tylko.
— Każesz zaprządz na godzinę druga — powiedział pan de Thonnerieux i pojedziesz zemną.
Rozkazy zostały wydane i o oznaczonej godzinie, hrabia w towarzystwie kamerdynera, wyjeżdzał w pobożną pielgrzymkę na cmentarz Montparnasse.
Tam w grobie rodzinnym spoczywała Zuzanna de Rouvray Thonnerieux i córka jej Marya.
Pomnik postawiony przy jednej z głównych alej, odznaczał się swoim stylem.
Na ścianach z polerowanego granitu, wznosiła się kopuła, zakończona krzyżem żelaznym.
Po bokach pomnika stały trzy z białego marmuru statuy.
Przedstawiały one trzy cnoty teologiczne: Wiarę, Nadzieję i Miłość.
Na czwartym rogu umieszczony był anioł oswobodziciel, wskazujący ręką w niebo, jako miejsce do którego podążyły wyzwolone z więzów ciała dusze.
Drzwi brązowe zamykały grobowiec.
W wewnątrz był niewielki ołtarz, na którym stał srebrny krucyfiks Zbawiciela i świeczniki srebrne.
Cztery klęczniki ustawione naprzeciw ołtarza, ginęły prawie pod stosami girland i kwiatów.
W głębi na czarnej marmurowej tablicy, wypisane były złotemi literami nazwiska umarłych.
Starzec wysiadłszy z powozu, szedł wolno podtrzymywany przez Jeroma i nie bez trudności doszedł do monumentu, na którym pod hrabiowską koroną położony był napis:

Grób rodziny de Thonnerieux.

Jerome otworzył drzwi brązowe i usunął się, aby przepuścić pana.
Wchodząc do tego przybytku śmierci, Filip z wielkiego wzruszenia upadł na kolana nie na klęcznik, ale po prosta na kamienie.
Za nim ukląkł stary sługa z twarzą łzami zalaną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.