Czerwony testament/Część druga/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po krótkiem milczeniu doktór zaczął znowu:
— Teraz pozwoli mi szanowna pani, ponowić prośbę moję o zaszczycenie wraz z synem małego u mnie zebrania, o jakiem już wspominałem...
— Nie odmawiaj, mamo, proszę się o to, rzekł René, co do mnie, najszczęśliwszym będę gdy się znajdę u kochanego doktora.
— Ale żałoba... szepnęła pani Labarre, pragnąca być przekonaną przez Lagarda, którego spojrzenie rzucało na nią wielki urok.
— W żałobie, byłaby pani niewłaściwą na balu — ale nie na małym familijnym wieczorku... powiedział doktor.
— Ha, więc przyjmuję... ale... dla syna tylko — odpowiedziała wdowa, rzucając zalotne spojrzenie na doktora.
René uśmiechnął się złośliwie.
— Bardzoś łaskawa dla mnie moja mamo, rzekł, i dziękuję ci za to serdecznie...
— Teraz kiedy otrzymałem przyrzeczenie pani — oświadczył Jakób Lagarde — musimy skończyć konsultacye...
— Jesteśmy na rozkazy pana.
Doktór zadał kilka pytań jeszcze seminarzyście, odpowiadającemu z całą otwartością.
— Czy kaszlesz czasami?...
Bardzo rzadko.
— Muszę cię obsłuchać koniecznie...
René zdjął sutannę i obnażył piersi i ramiona.
Ramiona były chude, pierś wąska i zapadła. Jakób nie zdziwił się temu. O co innego mu zupełnie chodziło, chciał się przekonać tylko, czy René ma zawieszony na szyi medalion hrabiego de Thonnerieux.
I ujrzał go na piersiach seminarzysty w woreczku sukiennym, kształtu szkaplerza, na czarnym jedwabnym sznureczka.
— Oto — pomyślał pseudo Thompson, mam go niby w ręku, a posiąść nie mogę!...
Zbadał następnie młodego człowieka podług wszystkich reguł.
— Skończyłem już — oświadczył po kilku sekundach — możesz się ubrać moje dziecię... Musisz poddać się ścisłej kuracyi... Jeżeli będziesz wypełniać co ci nakażę uzdrowię cię, pomimo żeś bardzo chory... Potrzebujesz wzmocnienia i odżywienia... potrzebujesz najmniej sześciu miesięcy wypoczynku z oderwaniem się zupełnem od wszelkich zajęć umysłowych...
— Jeżeli opuścisz seminaryum — co jest prawdopodobnem wakacye... — to będą najlepsze...
— Zażądam najpierw uwolnienia na dni kilka — odpowiedział René Labarre — mama, gdy będę już u niej — uda się do przełożonego i zawiadomi go, że nie czując w sobie powołania, nie mogę być księdzem.
Jakób napisał receptę i podał ją pięknej wdowie.
— Chciejcie państwo przejść tędy — powiedział wstając — tam doręczą wam lekarstwo przepisane i zanotują receptę. Zresztą pójdziemy razem...
Powiedziawszy to, otworzył drzwi od pokoju w którym się Marta znajdowała i wprowadził matkę i syna.
Sierota siedziała przy biurku i czekała z piórem w ręku.
Skłoniła się pani Labarre i seminarzyście, którzy olśnieni jej urodą, aż zatrzymali się w progu.
Wdowa obrzuciła Martę wejrzeniem podziwu i zazdrości i zwróciła się do Jakóba z uśmiechem podejrzliwym, który tenże pojął od razu.
Uśmiech ten znaczył:
— Widząc taką śliczną dziewczynę, w domu człowieka młodego, wiemy co o tem sądzić...
Jakób uśmiechnął się także i powiedział:
— Prezentuję pani, kuzynkę moję, którą kocham jak własną córkę...
Marta skłoniła się powtórnie, a pani Labarre, uwierzywszy doktorowi, raczyła się uśmiechnąć łaskawie do zaprezentowanej.
René pożerał oczami młodą damę i uczuł jakiś nieznany ogień w żyłach.
Jakób poznał od razu jakie wrażenie zrobiła sierota na seminarzyście i winszował sobie w duszy trafności swoich wyrachowań.
— Kochana Marto — rzekł — bądź tak dobrą, zanotuj nazwisko pana René Labarre i wciągnij do księgi jego receptę...
Pani Labarre podała receptę młodej dziewczynie i zapytała:
— Ale szanowny doktorze, co ja jestem panu dłużną?...
— Policzymy się później, kochana pani, po zwalczeniu choroby... odpowiedział Jakób Lagarde. Syn pani nie jest dla mnie takim sobie klijentem zwyczajnym... Chcę aby miał u mnie rachunek otwarty...
— Dobrze panie doktorze.
Marta zrobiła kopię recepty.
— Służę panu przepis i lekarstwo... powiedziała do Renégo, doręczając mu wraz z przepisem butelkę i małą flaszeczkę...
Seminarzysta mając oczy nieruchomo w nią utkwione, wyciągnął rękę machinalnie.
Sierota sama nie wiedząc dla czego zarumieniła się mocno i wetknęła w tę rękę trzy wspomnione przedmioty.
Paluszki jej dotknęły pomimo woli palców młodego człowieka.
Ten ruch prawie niedostrzegalny, miał skutek nadzwyczajny. René poczuł w całem swojem ciele jakieś szczególne drżenie, nogi się pod nim zachwiały, wszystka krew jaką miał w sobie do głowy mu uderzyła i na chwilę zasłoniła oczy zupełnie.
— Do widzenia niezadługo, kochana pani... odezwał się Jakób, ściskając ponownie, w sposób serdeczny, czuły pra wie, rękę pięknej wdowy. Zaproszenie moje znajdzie już pani u siebie...
— Do miłego widzenia, kochany panie doktorze, wyszeptała słodziutkim głosem pani Labarre.
I ująwszy pod rękę syna, wyszła, przeprowadzona przez Jakoba aż do przedsionka.
— O! ten chłopak dojdzie bardzo daleko... jeżeli żyć będzie naturalnie... pomyślał mniemany amerykanin, spoglądając na wdowę i kleryka schodzących po schodach pałacu.
Skoro mu zniknęli z oczu, cofnął się do mieszkania, a było to dziesięć minut po czwartej.
Udał się wprost do Marty.
— Robota twoja jest na dzisiaj skończona, kochana panieneczko. Złóż księgi i do lasku z Angelą na zwykłą przejażdżkę...
— Dobrze panie doktorze.
— Każ sprowadzić wygodny powóz, który niech was dowiezie do jeziora, a ztamtąd pójdźcie pieszo i spacerujcie całą godzinę... To konieczne dla twego zdrowia... Nie wiem czy będę mógł dziś z wami obiadować... Mam kilka kursów do zrobienia... Nie czekajcie za tem na mnie.
Przysłowie powiada, że każdy początek trudny, ale my o dzisiejszem pierwszem przyjęciu wcale tego powiedzieć nie możemy... nieprawda?...
— Zebrałam dwadzieścia pięć luidorów...
— Gdyby dochód ten przyjąć za zasadę, znaczyłoby, że przez rok zbierzesz ośmdziesiąt dwa tysiące pięćset franków. Nie byłoby powodu do narzekań!...
— Pan doktór każe otworzyć kredyt panu René Labarre?...
— Bądź łaskawą zrobić to moję dziecię!... Do widzenia miłego z tobą!...
Jakób ucałował Martę w czoło w sposób całkiem rodzicielski, labo całusy jego były może gorętsze trochę niż ojcowskie, potem udał się do swych pokojów, zmienił toaletę i wyszedł.
W dziesięć minut potem, był już na dworcu Świętego Łazarza, wszedł do kawiarni znajdującej się pod arkadami i zwróciwszy się wprost do gospodyni siedzącej za bufetem, zapytał, czy nie nadszedł ta telegram pod adresem pana Garnier.
— Nie... odpowiedziała zapytana — ja wcale nie znam pana Garnier.
— Ja nim jestem — odrzekł Jakób z galanteryą. — Jeden z przyjaciół moich piał tutaj właśnie nadesłać depeszę, żądającą zapewne, abym pierwszym jaki będzie przechodził pociągiem, udał się do Wersalu... Byłbym bardzo wdzięczny pani, gdybyś raczyła przyjąć tę depeszę, a w nadziei, że nadejdzie, poproszę o absynt i zatrzymam się trochę...
— Proszę pana...
Jakób usadowił się w rogu kawiarni, popijał absynt i czytał dziennik jakiś.
O w pół do szóstej, kazał podać sobie obiad z butelka Pontet-Canet i zjadł a wypił wszystko z jak najlepszym apetytem.
W kilka minut po wpół do siódmej, zjawił się nareszcie woźny biura telegraficznego i położył na bufecie depeszę.
Gospodyni przeczytała adres i przez jednego z posługujących chłopców, doręczyła bezzwłocznie Jakóbowi.
Znamy już treść tej depeszy.
— O ósmej... — powiedział sobie mniemany Thompson, a zatem czas już wielki...
Wstał, zapłacił i wyniósł się co tchu kawiarni.
W chwili, gdy biła ósma na wieży dworca kolei Północnej, pojazd dwu osobowy, powożony przez brodatego woźnicę, przybył na stacyę i zatrzymał się a peronu...
O ósmej minut dwadzieścia rozległ się świst lokomotywy...
Pociąg idący z Chantilly wjeżdżał do Paryża.
Amadeusz i Wirginia jedno w jednym, drugie w drugim kącie przedziału pierwszej klasy, zasypiali jak zarżnięci, a Pascal sam jeden siedział z nimi i pomiędzy nimi.
Ten sen głęboki, był następstwem zabardzo przebranej miarki.
Pascal miał chwilowo zamiar skorzystać z nieprzytomności Wirginii i wyciągnąć jej medal wiadomy.
Ale się pomiarkował i powstrzymał.
Ta kradzież, mogłaby spowodować zawikłania najrozmaitsze i popsuć im wszystkie szyki.
Przede wszystkiem, musiałaby obudzić czujność innych posiadaczy medalów.
Postanowił trzymać się zatem planu jaki poprzednio ułożył.
W chwili przybycia na dworzec, kamrat Jakóba Lagarda potrząsnął silnie śpiochami, którzy zbudzili się bardziej jeszcze odurzeni niż na wyjezdnem z Orry-la-Ville, wino bowiem mieszane z najrozmaitszemi innemi trunkami, fermentowało im w łepetynach.
Aby dostać się na dworzec, zmuszeni byli uwiesić się jedno z prawej, drugie z lewej strony ramienia Pascala Saunier.
Noc zapadała.
Brodaty woźnica, którym był nie kto inny, jeno Jakób Lagarde, czuwał uważnie przy wejściu.
Spostrzegł w tej chwili troje podróżnych naszych i dał nieznaczny znak Pascalowi, który podszedł wprost do niego i zapytał.
— Czyś wolny i możesz nas odwieźć?
— Nie, obywatela — odpowiedział głosem ochrypłym, nie mogę, bo mam dwa tylko miejsca.
— Ja na koźle sobie usiądę... — odezwał się Amadeusz, który jakby oprzytomniał troszeczkę.
— Nie... nie... — odpowiedział Pascal co żywe — wy oboje umieścicie się w powozie... ja siądę na koźle, bo muszę drogę wskazywać...
— — Właź tedy... poczciwy Izydorku — wybełkotał tapicer — ale pamiętaj, że przed odjazdem, trzeba koniecznie ugasić pragnienie!... Pali mnie w brzuchu, jakbym miał w nim żywy ogień...
I wskazał ręką na usta spalone przez nadużycie trunku.
— Tak jest... — dorzuciła Wirginia ― koniecznie potrzeba się orzeźwić czemkolwiek.
— Naprzykład lampką zielonego perroqueta — odezwał się Amadeusz.
— Niech będzie perroquet, ale spieszyć się musimy... — powiedział Pascal.
Fiakr, biorę cię na godzinę... Wstąpimy do handelku... pojedź za nami — powiedział głośno, a ż cicha szepnął jeszcze:
— To im ostatecznie dobrze zrobi — nie będziemy mieli żadnego z nimi ambarasu.
Weszli do kupca winnego który sprzedawał absynt, jaki Amadeusz, wyrażając się językiem brukowym, nazwał zielonym perroquet’em.
— Oto rzetelna dziura!... — zawołał, śmiejąc się Pascal — w której znajdziemy co nam trzeba i w której nabierzemy apetytu na nasze raki...
— Nasze raki... — powtórzyła Wirginia. — Ale gdzież są nareszcie te nasze raki?...
— W piwnicy mojego pana, obok karpiów i węgorzów, których każemy sporządzić sobie wyśmienita potrawkę, a którą oblejemy potem szampanem, jak to wam przyobiecałem.
Młoda pracownica zerwała się na równe nogi.
— W drogę!... — zawołała — co duchu. W droge!... na raki i szampana!...
Amadeusz i Wirginia, zajęli miejsca w powozie i zaraz zasnęli.
Pascal zasiadł obok woźnicy, który podciął konia i wyciągniętym kłusem podążał w kierunku Vincennes.
∗
∗ ∗ |
Wychodząc z gabinetu doktora Thompsona, Rajmund Fromental, pomimo pewnej ulgi w swoich obawach, czuł się mocno zaniepokojonym z łatwych do odgadnienia powodów.
Zdobył najniespodziewaniej serdeczną tajemnice swego syna i obiecał mu odnaleźć przedmiot jego gwałtownej miłości.
W jaki sposób potrafi spełnić tę obietnice?...
Jeżeli nie będzie w stanie dotrzymać słowa, jakim sposobem można będzie uzdrowić serce i duszę Pawła, bez czego uzdrowienie go fizyczne, staje się bezwarunkowo niemożebnem?...
Przedewszystkiem potrzeba wypytać dobrze Pawła, ale tego tak zaraz w tej chwili uczynić nie podobna.
— Nie ma z resztą takiego znowu gwałtu — pomyślał poczciwy ojciec — pczekam do jutra rana.