Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część druga/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

— Przepraszam pana — odezwała się Virginia do Pascala, siadając obok niego — nie będziemy panu przeszkadzać?...
— Ale proszę pani... — odpowiedział uprzejmie, ex-sekretarz hrab. de Thonnerieux — proszę bardzo, siadajcie państwo... bardzo mi będzie przyjemnie...
— Dziękujemy panu...
Amadeusz zasiadł po drugiej stronie młodej kobiety.
— Co kazać podać? — zapytał Amadeusz Virginii, zobaczywszy stojącego przed sobą chłopaka.
— Piwa.
— No to chłopcze, dwa kufelki... — rzekł tapicer — tylko bez fałszywych kołnierzyków (faux-cols).
Chłopak się oddalił.
Pascal obrzucił badawczym spojrzeniem Wirginię.
Była to, jak nam wiadomo, ładna, świeża dziewczyna, ale jej piękność nie zajmowała wcale Sauniera.
Cała jego uwaga zwróconą była na cienki łańcuszek, błyszczący na szyi robotnicy.
— Na końcu tego łańcuszka, musi być zapewne medal — pomyślał sobie Pascal.
Chłopak przyniósł żądany napój i jednocześnie zapuszczono zasłonę małego teatrzyku.
Pierwsza część koncertu była skończoną.
— Za twoje zdrowie — zawołała Wirginia, trącając w kufel Amadeusza, który po skosztowaniu kiepskiego piwa, zapytał:
— No, ale porozumiejmyż się nakoniec... — czy zdecydowaną jesteś odbyć jutro wycieczkę na wieś?...
— Najzupełniej... — uprzedziłam już nawet w magazynie, ażeby nie czekali jutro na mnie, bo im nic nie przyniosę...
— Skoro tak, to trzeba nam zaraz z samego rana wyjechać z miasta...
— Choćby pierwszym pociągiem...
— Ale trzeba naprzód wiedzieć, gdzie się udamy?...
— A prawda...
— Czy masz jaki projekt?...
— Chciałabym znaleźć, jakie miejsce odosobnione, gdzie byłoby dużo drzew i wody... coś w rodzaju bezludnej wyspy...
— Ale z restauracyą zapewne?...
— No restauracya wcaleby nie zaszkodziła.
— Jedźmy więc do Bougival?...
— O nie!...
— Dla czego?...
— Za mało tam cienia...
— Do Buttes-Chaumont?...
— Seryo mówisz, czy sobie żartujesz.
— Do Corbeil?...
— Tam niema drzew wcale...
— Do Bondy?...
— Tam wody nie ma zupełnie...
— No to wybierajże sobie sama...
— A co byś powiedział na lasek Chantilly?...
— Nie mam nie przeciwko niemu...
— Więc tam jedźmy.
— Czy tam jest woda i restauracya?
— Wszystko tam jest.
— Zkądże wiesz o tem?...
— Jedna z moich koleżanek z pracowni, przepędziła tam cały dzień w zeszłym tygodniu i opowiadała mi jak tam prześlicznie.
— Koleżanka pani powiedziała szczerą prawdę — odezwał się Pascal, wtrącając do rozmowy. — Las Chantilly jest rzeczywiście prześliczny...
— Pan zna tę miejscowość?... — zapytał tapicer.
— Bardzo dobrze, przebiegałem ją nie raz w różnych kierunkach... — Są tam śliczne ogromne stawy, otoczone I staremi jak świat drzewami... — Restauraoyi właściwie nie ma, ale są domki leśniczych, w których będziecie państwo mogli dostać rybę smażoną, omlet lub królika, a do tego szklaneczkę lekkiego wina i to wszystko bardzo tanio.
— Zgadzam się zatem na las Chantilly — a czy to daleko?...
— Godzina jazdy koleją.
— O, do licha, godzina...
— To istotnie długo — odezwała się pieszczotliwie Wirginia — ale jeżeli tam tak ładnie...
— O! prześlicznie! — dorzucił Pascal. — Nie znajdziecie państwo przyjemniejszego spaceru — a émiem nawet zapewnić, że jeżeli się udacie do Chantilly, nie będziecie żałować podróży.
— Jaką koleją się jedzie?...
— Północną.
— A gdzie trzeba wysiadać?...
— Na stacyi d’Orry la Ville, w samym środku lasu... — Jeżeli się państwo zdecydujecie — ciągnął Pascal — i pojedziecie pierwszym pociągiem, pokażę wam drogę do jezior...
— To pan tam jedzie?...
— Jadę do Orry, zapłacić pewnemu koloniście za siano, jakie mój pan zakupił...
— Pan jesteś w obowiązku? — zapytał Amadeusz.
— Tak panie... jestem rządcą w pewnym zamożnym domu. Obecnie pana nie ma w Paryżu... Jestem więc panem swojego czasu i mogę państwu służyć za przewodnika udając się do Orry...
— Daję słowo, że to nie do odrzucenia — odrzekł Amadeusz. — Ponieważ pan jedziesz w tamtą stronę i rozporządzasz swoim czasem, wielką nam zrobisz przysługę, jeżeli będziesz łaskaw wskazać nam jakie miejsce odpowiednie, nieprawdaż Wirginio?
— Alei naturalnie... Bardzo będziemy wdzięczni panu za tę uprzejmość... A zresztą ja się trzymam przysłowia... czem więcej waryatów, tem więcej śmiechu!..
— W dodatku — dorzucił Pascal — podejmuję się zamówić dla państwa bażanta u jednego z leśniczych.
— Basanta o tej porze!.. Przecież polowanie zamknięte!...
— Ale nie dla leśniczego... Przekonacie się państwo o tem...
Po za kortyną teatrzyku rozległ się dzwonek i orkiestra rozpoczęła jakąś uwerturę.
— Będą śpiewać odezwała się Wirginia słuchajmy...
— Czy można służyć panu kufelkiem piwa — zapytał Pascal Amadeusza.
— Przyjmę chętnie, jeżeli pan przyjmiesz nawzajem...
Chłopak przyniósł trzy kufle.
Trącono się ze sobą, a że właśnie podniesiono kurtynę, zwrócono całą uwagę na scenę i z ciekawością słuchano wesołych kupletów operetki.
Pascal jednak nie słuchał wcale.
Uwaga jego zwróconą była gdzie indziej.
Kombinował plany na jutro.
Po skończonej operetce, kurtyna zapadła wśród zapamiętałego brawa nie wiele wymagających widzów.
— Pani bardzo lubi teatr? — zapytał Pascal.
— Przepadam za nim — odpowiedziała Wirginia.
— To znaczy, że dałaby za wygranę obiadowi, byle polecić na jaki dramat, lub komedye. Byłbym atoli zdania, żeby dzisiaj nie czekać końca przedstawienia i pójść wypocząć przed jutrzejszą wycieczką...
— Cóż ty na to Wirginio?
— Ha!... lubię bardzo teatr, ale lubię i wieś także...
— Zobaczymy się tedy z panem jutro rano? — zapytał Amadeusz Pascala, który odpowiedział:
— Pojadę z pewnością pierwszym pociągiem...
— O której godzinie?
— Bądźcie państwo o trzy kwadranse na szóstą na dworcu północnym...
— Stawimy się punktualnie...
Przy wyjściu z kawiarni ścisnęli się za ręce, Wirginia z Amadeuszem poszli w stronę Balleville, Pascal zaś wsiadł do fiakra i kazał się zawieźć do mieszkania przy ulicy Pueblo.
Tutaj napisał bilecik do Jakóba, który nazajutrz rano zamierzał rzucić do skrzynki pocztowej, i położył się spać.
O szóstej rano był już na nogach.
Ubrał się w ten sam kostium co dnia poprzedniego i poszedł pieszo na kolej Północną.
Po drodze wrzucił list do jednej ze skrzynek pocztowych.
O wpół do szóstej stanął na stacyi.
O trzy kwadranse na szóstą zobaczył zajeżdżający powóz z Wirginia i Amadeuszem...
Młoda kobieta była w bardzo skromnym, ale w bardzo eleganckim kostiumie.
Pascal na przywitanie podał im rękę.
— A! jak to pięknie z pańskiej strony, zawołała uradowana Wirginia — mówiliśmy właśnie przed chwilą czy pan dotrzyma słowa...
— O pani, cokolwiek obiecuję, to dotrzymuje tego święcie.
— Wszystko jakoś dobrze idzie — powiedział Amadeusz i mam przeczucie jakieś, że się wyśmienicie zabawimy.
Kupmy bilety.
— Kupię je zaraz — odpowiedział Pascal.
— Dobrze... kup pan to się potem porachujemy...
— Nie troszczcie się państwo o taką bagatele...
Powiedziawszy to, wspólnik Jakóba Lagarde, udał się do kasy kolejowej.
— Bardzo jakiś miły chłopak... mruknął młody tapicer... ujął mnie bardzo...
— Rządca w dużym domu, to pozycya... wtrąciła Wirginia...
Musi mu to ładny dochód przynosić…….
— Z pewnością!...
Pascal wracał właśnie z biletami.
— Czas! czas!... państwo — wołał... Chodźcie co prędzej...
— Jakie pan wziął bilety!...
— Drugiej klasy... z panią nie podobna podróżować trzecią klasą... Nie pozwala na to galanterya...
Wyszli z sali wszystko troje i zajęli miejsca w przedziale, zupełnie pustym.
Rozległ się świst, maszyna ruszyła z miejsca.
Po piędziesięciu pięciu minutach pociąg przystanął — a konduktor wygłosił:
— Orry-la-Vile Coye...
— Przybyliśmy... rzekł Pascal.
Dwaj mężczyźni i młoda kobieta wysiedli z wagonu.
Mała stacyjka do której przybyli, znajdowała się w samym środka lasu Chantilly, w równej odległości od dwóch wiosek ukrytych w zieleni drzew mało uczęszczanych przez spacerowiczów paryskich, Orry la Ville Coye.
Ze stacyi zupełnie odosobnionej szły dwie drogi w las, jedna w prawą, druga w lewą stronę, a prowadziły do wyżej Wspomnianych wiosek.
— Sapristi! — wykrzyknął tapicer, zobaczywszy się w głębi lasku.
Prześlicznie tutaj, ale tylko dla oka... Nie ma bo gdzie wypić szklaneczki wina i przegryźć choćby skórki chleba!...
— Z kawałkiem sera — dodała Wirginia, bo toby sił dodało...
— Ta nic niema, powiedział Pascal — ale w Orry-la-Ville, znajdziemy bardzo poradną karczmę i każemy zrobić sobie jajecznicy ze słoniną...
Przez czas, kiedy jajecznica będzie na ogniu, ja pójdę załatwić mój interes, a następnie zupełnie będę wolny...
— Niech tak będzie..
Wirginia zauważyła, że trzeba się poinformować kiedy odchodzi ostatni pociąg.
Pascal poszedł się dowiedzie i przyszedł z tą wiadomością.
— Ostatni pociąg w stronę Paryża rzekł, przechodzi o dziewiątej wieczorem.
— To zawcześnie mruknęła młoda kobieta — nie będziemy mieli czasu przy patrzeć się wschodzącemu księżycowi, a ja tak lubię się temu przypatrywać!...
— Nie troszczcie się państwo o powrót powiedział Pascal — mam pewien projekt...
— Jaki projekt?
— Powiem o nim później, gdy się przekonam, że jest możebnym do wykonania.
— O! możesz się pan pochwalić, że umiesz nas intrygować.
— Cierpliwości...
— Poszli drogą prowadzącą do Orry.
Wirginia odurzona świeżem rannem powietrzem i balsamiczną wonią lasu, zrywała kwiaty układała z nich olbrzymi bukiet.
Amadeusz i Pascal ożywieni jej wesołością, śpiewali jednę z piosenek zasłyszaną wczoraj na koncercie w kawiarni.
W Orry wstąpili do karczmy, bardzo skromnej, ale czyściutkiej, na szyldzie której widniał napis:

„Rendez-vous myśliwych.“

Jakiś barczysty chłop zamiatał izbę, w której stało kilka stolików dobrze zębem czasu draśniętych.
Amadeusz zadysponował jajecznicę ze słoniną i butelkę białego wina.
— Trzy nakrycia — odezwała się Wirginia.
— Butelkę i szklanki proszę podać zaraz... dorzucił tapicer — bo pić nam się, chcę szalenie... Przy jajecznicy będziemy mogli palnąć z powtórzeniem!...
— Widocznie, że lubi wypić — pomyślał Pascal! — to wcale dobra dla mnie wiadomość.
Karczmarz przyniósł butelkę i szklanki, a gdy żona jego zabierała się do sporządzenia jajecznicy, czternastoletnia córka gospodarstwa nakrywała do stołu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.