Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część druga/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Nagle młody człowiek powziął jakieś postanowienie.
— A więc tak! panie dokterze... tak ojcze! — wykrzyknął gorączkowo. — Nie mylisz się... kocham... i to kocham z całej duszy...
— I to, ta miłość cię zabija? — zapytał wystraszony Rajmund.
— Nie wiem czy mnie zabija... ale mnie wyczerpuje... pożera...
— Czy ta, którą kochasz nie jest cię godną!... zapytał Jakób Lagarde.
— Nie jest mnie godną?... Co za bluźnierstwo panie doktorze!...
Jest równie czystą jak piękną, jestem tego stanowczo pewnym, tak jak pewny jestem, że ją kocham...
— A więc! dla czegoż tak cierpisz? — czyż znajduje się między wami jaka nieprzezwyciężona przeszkoda?...
— Największa ze wszystkich jakie istnieją na świecie... Moja ukochana jest dla mnie stracona... Nie wiem gdzie ją odnaleźć... gdybym miał pewność, że nigdy się z nią nie rozłączę... nie cierpiałbym wcale... czekałbym cierpliwie.
— Jakże to być może abyś nie wiedział gdzie ją odszukać!... Przecież ją znasz jednakże...
— Nie znam... nie wiem jak się nazywa... nic o niej nie wiem... Zobaczyłem ją dnia jednego i olśniony zostałem jej pięknością...
Przemówiłem do niej słów parę... odpowiedziała mi... głos jej mnie oczarował... słowa jej mnie przykuły...
Od razu... od pierwszej chwili oddałem jej moję duszę... kocham ją na całe życie... zobaczyłem ją raz jeszcze, ale z daleka... Jakiś człowiek całował ją w czoło... Ten pocałunek sprawia mi męczarnie, jak gdyby mi kto gorące żelazo przykładał do serca... Odtąd nic o niej nie wiem... Wyjechała... Ani nie wiem gdzie... ani nie wiem czy powróci...
— Może ta młoda osoba jest mężatką?... zapytał Jakób Lagarde...
— Nie wiem... i ta niewiadomość doprowadza mnie do rozpaczy... Może ją kiedy odnajdę, i to po to, aby bardziej jeszcze cierpieć, jeżeli nie jest wolną..
— Teraz znasz ojcze moje tajemnicę, znasz moje cierpienie, panie doktorze!... Widzicie panowie teraz że nie ma dla mnie lekarstwa, chyba odszukanie tej, której wspomnienie jest jedyną myślą mojego życia...
— Powiadasz, że wyjechała? zapytał Rajmund.
— Tak ojcze.
— A nie starałeś się dowiedzieć gdzie mianowicie?...
— Wypytywałem się bezskutecznie... Czyż mi zresztą wolno było czynić kompromitujące poszukiwania za tą, którą kochałem w sekrecie, a która nie dała mi prawa do tego kochania?...
— Poszukamy jej razem mój synu... znajdziemy ją... i będziesz szczęśliwy...
Rajmund powiedział te słowa, żeby ułagodzić boleść młodego człowieka, ażeby dodać mu trochę nadziei, ale nie wierzył sam w to co powiedział.
I wziąwszy Pawła za rękę mówił jeszcze:
— Odwagi moje dziecię!... odwagi!... Miłość nie powinna nas zabijaś!...
— Namówiłem chorego, ażeby nam wyjawił swoje dolegliwości... odezwał się pseudo Thompson — to już wiele... Teraz podzielmy się zadaniem... Ja leczyć będę ciało... a pan zajmiesz się wyleczeniem duszy... Co do ciebie kochane dziecię, bądź człowiekiem, nie zabijaj się się sam i myśl o swoim ojca... Zapiszę ci tu coś, ale przyrzeknij mi, że się zastosujesz do przepisów najdokładniej.
— Przyrzekam panu doktorowi...
Jakób wziął kartkę papieru i zaczął pisać.
W sąsiednim pokoju Marta słuchała z rozdzierającą radością wyznania Pawła.
Paweł cierpiał przez nią….. i dla niej...
A ona była tak blisko niego, drzwi tylko ich rozdzielały...
Mogła je popchnąć tylko, ukazać mu się i powiedzieć:
— Oto jestem... Miej nadzieję... Jestem wolną i kocham cię...
Niestety nie mogła tego zrobić — nie powinna była tego uczynić...
Jej dziewicza nieśmiałość i obowiązek, skazywały ją na milczenie.
Nagle przeszła jej przez głowę myśl, od której serce mocniej zabiło.
Narada zbliżała się do końca.
Paweł bez wątpienia przyjdzie, aby zapłacić za wizytę, i dać do zapisania receptę z numerem i nazwiskiem klijenta, zobaczy go zatem napewno.
Zmartwienie ustąpiło miejsca radości, nadzieja wstąpiła w serce.
Choroba moralna nie będzie już miała racyi bytu, uzdrowienie fizyczne nie zadługo nastąpi.
Znowu posłyszała głos doktora.
Konsultacya została ukończoną.
Marta pobiegła zająć swoje miejsce.
— Oto masz tutaj przepis kochane dziecię jak się masz zachowywać — mówił Jakób podając Pawłowi ćwiartkę papieru, a biorąc pudełko z biórka dodał: a tu są pigułki jakie będziesz zażywał... Za ośm dni przyjdź do mnie... ale z wesołą twarzą... spokojnem sercem... Pan ze swej strony rób co do pana należy... ciągnął zwracając się do Rajmunda, który odpowiedział:
— Bądź spokojny doktorze.
— Pamiętaj pan, że w tem tylko jest zbawienie.
— Zrobię co będę w stanie.
Po chwilowem milczeniu, Fromental odezwał się, z pewnem zakłopotaniem:
— Teraz pozwól panie doktorze zapytać się com winien za konsultacyę?...
— Syn pański kochany panie, odrzekł Jakób z uśmiechem — jest najpierwszym chorym, który się do mnie zgłosił... Uważam go jako przynoszącego mi szczęście — i uważam się więc za obowiązanego...
Przywracając mu zdrowie, zapłacę mu tylko mój dług... Więc nie mówmy o honoraryum... Nic a nic nie przyjmę. Uważam panów za przyjacieli, nie zaś za klijentów. — A teraz do widzenia... Za ośm dni oczekuję...
Doktór podał rękę Rajmundowi i Pawłowi, którzy ją uścisnęli z wdzięcznością, i odprowadził ich do drzwi, które z gabinetu prosto do sieni prowadziły.
— Wyjdźcie panowie tędy rzekł... Nie ma potrzeby dzisiaj wpisywać waszej recepty.
Znowu uścisnęli się za ręce.
Ojciec i syn wyszli, drzwi się za nimi zamknęły.
Marta, jak wiemy, siedziała już od kilka chwil na swojem miejscu i nie mogła już słyszeć, co mówiono w gabinecie, ale uderzył ją odgłos otwieranych a następnie zamykanych drzwi.
Domyśliła się, że nie będą przechodzić przez pokój, w którym siedziała, pobladła i poczuła bolesne ściśnięcie serca.
Nadzieja zobaczenia Pawła spełzła na niczem.
— Zapomniałem zapytać o nazwisko pierwszego mojego klijenta... — pomyślał Lagarde. — Ale mniejsza o to... Za ośm dni poprawię pomyłkę.
Poruszył sprężynę dzwonka elektrycznego i ukazał się chłopiec przeznaczony do rozdawania numerów.
— Czy zauważyłeś tych dwóch panów, co wychodzili? — zapytał go doktór.
— Zauważyłem panie...
— Poznał byś ich?...
— Poznał bym panie.
— No więc jeżeli który z nich ta jeszcze przyjdzie, to nie będziesz mu dawał numeru... tylko wprowadzisz go zaraz do gabinetu.
— Numer drugi.
Weszła jakaś dama.
Pozostawimy chwilowe Jakóba Lagarde, ażeby się zająć jego sekretarzem Pascalem Saunier, albo raczej Pascalem Rambertem.
Pascal nie był w pałacu przy ulicy de Miromesnil, nie był też wcale na śniadaniu.
Od wczoraj, śledził tapicera Amadeuaza Duvernay, jednego z sukcesorów hrabiego de Thonnerieux i jego kochankę, piękną Virginię.
Jakób powiedział mu, że zależało wiele na pośpiechu, więc nie tracąc czasu, wywiedział się zręcznie o adres młodego człowieka i pilnował domu, w którym mieszkał.
W wilię wieczorem, widział, jak Amadeusz po wyjściu z roboty, zasiadł przy szklance wina w sąsiedniej winiarni, z jednym ze swoich kolegów, i wszedł tam za nimi.
Powiedzmy nawiasem, że dzięki wizycie w jednym z magazynów, dobrze zaopatrzonych przy ulicy de Puebla, Pascal wyglądał na członka jakiejś porządnej bardzo rodziny.
Zażądał szklankę madery, co mu nadało w oczach usługującego chłopaka, pozór dystyngowany.
Amadeusz rozmawiał o różnych rzeczach ze swoim towarzyszem, nic zwracając najmniejszej uwagi na nowo przybyłego.
— Późno coś dzisiaj wyszedłeś z roboty — rzekł doń towarzysz.
— A... — bo widzisz — pracowałem w Saint-Denis i tylko co ztamtąd powracam...
— Czy i jutro tam będziesz?...
— Nie... Jutro czwartek, obiecałem Virgini, że ją zawiozę na wieś!... bo ona za wsią przepada...
— Gdzie się udacie?...
— A! to zależy od Virginii. Kiedy odjeżdżałem na robotę, nie zdecydowaliśmy się jeszcze gdzie jechać, czy do Sevres, czy do Bougival, do Nogent-sur-Marne, lub do Corbeil... Spodziewam się, że jak powrócę, to ją zastanę zdecydowaną.
— Prześliczna to kobietka, ta Virginia.
— Wierzę ci mój stary!...
— Czy jak zawsze pracuje do magazynów?...
— Jak zawsze.
— Ma dość roboty?...
— Aż nadto... — Zręczna bo i bardzo robotnica!... Nie może nadążyć zamówieniom...
Pascal nie stracił ani słowa z rozmowy.
— Czyście się już przeprowadzili? — pytał dalej towarzysz.
— Nie — mieszkamy w tem samem ciągle miejscu, na rogu ulicy Julien-Lacroix... Virginii, bardzo się podoba to mieszkanko i nie opuściłaby go nawet dla przeniesienia się do Grand-Hotel!...
— A o małżeństwie, zawsze jeszcze myślicie?...
— Jakto, czy myślimy?.. — Bardziej, niż kiedykolwiek... i to na seryo!...
— Więc wesele zapewne, nastąpi niezadługo?...
— Musimy poczekać na moję pełnoletność... Inaczej ojciec nie da pozwolenia, a mama zrobi to, co i papa.
— Wiesz, coś mi obiecał?...
— Że będziesz na mojem weselu! Nie obawiaj się... nie zapomnę...
— A teraz płace i uciekam!...
— Śpieszy ci się tak bardzo?...
— O, bardzo... — I tak się już zapóźniłem idziemy na koncert!...
— Na jaki koncert?...
— Do Alhambry, na przedmieścia da Temple... Przyjdź tam także... Do widzenia stary.
— Do widzenia.
Obaj towarzysze się rozłączyli.
Pascal zapłacił za wino, przeszedł ulice Bilbuele i przedmieście du Temple aż do rogu ulicy Chateau-d’Eau, wszedł do jednej z restauracyj, gdzie kazał sobie podać obiad a po obiedzie udał się do kawiarni Alhambra na koncert.
Pełno tam było osób.
Śmiano się do rozpuku z kupletów, odśpiewanych przez ulubione divy, stałych tutejszych gości.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux poszukał sobie stolika.
Jeżeli młody tapicer doprowadzi projekt swój do skutku, to przyjdzie z pewnością nie tak zaraz jeszcze ze swoją Wirginia.
Umieścił się tak, aby widzieć kto wchodzi i kazał sobie podać mazagranu.
Dwóch czy trzech śpiewaków i parę śpiewaczek występowało po sobie, jedni błyszczeli dowcipem, drudzy mieli pretensye melancholiczne.
Pascal nie słuchał wcale i popijając podany sobie napój, oczu nie spuszczał ze drzwi.
Nagle uśmiechnął się i zajaśniały ma oczy.
Spostrzegł Amadeusza Duvernay, trzymającego
pod rękę Virginię, którą Pascal poznał od razu z opisu Jakóba. Młody człowiek szukał wolnego stolika, a nie znalazłszy takowego, zdawał się być bardzo zdekoncertowanym.
— Widzisz mówiła do niego Wirginia, z nadąsaną minką — przyszliśmy za późno... — Od strony orkiestry wszystkie miejsca są już pozajmowane...
Sprobujmy tutaj się gdzie pomieścić...
— Będziemy trochę za daleko.
— Ale za to nie będzie nam tak gorąco. — Patrzaj oto stolik, przy którym siedzi tylko jedna osoba... Chodźmy!...
Amadeusz wskazywał właśnie stolik, przy którym siedział Pascal Saunier.
Zbliżyli się.
Widząc zbliżających się, wspólnik Jakóba Lagarda uśmiechnął się i usunął, aby im pozostawić wolne miejsce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.