Czerwony testament/Część druga/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Utrzymując, że jest głodnym, Paweł dopuszczał się kłamstwa, chodziło mu oto jednakże, aby wlać w ojca przekonanie, że cierpienia moralne na jego stan fizyczny nie tak źle znowu oddziaływały.
Obawiał się i oto zresztą, aby ojciec ponownie go badać nie rozpoczął, usiłował więc być wesołym.
Ale stary Fromental zanadto był człowiekiem wytrawnym, aby się dał zdurzyć pozorom.
Paweł nie był w stanie przekonać go o swej szczerości.
Biedny ojciec był stanowczo przekonany, że syn ukrywa przed nim jakieś cierpienie moralne, podkopująco jego delikatne zdrowie.
Dodajmy, że nie wątpił, iż wcześniej trochę, czy później trochę potrafi przeniknąć te ciemności.
Dzień na pogawędce upłynął bardzo prędko ojcu i synowi.
Magdalena czuła się szczęśliwą.
Zdawało się jej, że na niebie rodziny, którą przywykła uważać za swą własną, nie masz najmniejszej nawet chmurki.
Rajmund powiadomił ją o zamiarze poradzenia się doktora co do Pawła, a poczciwa sługa przyklasnęła temu projektowi z całej duszy.
Wieczorem z radością, prawie, od prowadziła obu kochanych panów do przystani, a żegnając się z nimi powiedziała do młodego:
— Do widzenia panie Pawle... do jutra... przygotuję panu doskonały co się nazywa obiadek...
Fromental i syn jego przybyli dosyć późno do Paryża, do mieszkania na ulicy św. Jakóba, gdzie młody człowiek, jak to wiemy, zajmował pokój zupełnie od pokojów ojca oddzielny, od którego klucz własny posiadał.
Znalazłszy się sam nareszcie, Paweł popadł w swoje zadumę zwyczajną.
Położył się do łóżka, ale spał niespokojnie, trapiły go jakieś bowiem widzenia okrutne.
We śnie przed oczami, zdala w pośród ciemności nocnych, przesuwało mu się ciągle Petit-Castel, otoczone staremi swemi drzewami.
Nagle w pośród tych ciemności zaczęło majaczyć drobne światełko jakieś.
Z tego światełka rozniecił się pożar gwałtowny, ogniste języki objęły całą willę i zmieniły ją niebawem w stos płonący. Runęło wszystko, a w pośród zgliszcz jakiś się cień biały zarysował.
Tym cieniem była Marta.
Marta skazana na śmierć najstraszniejszą, Marta wołająca ratunku, którego jej podać nie można było.
Paweł przebudził się nagle zlany cały zimnym petem, przerażony, drżący.
Skoro po pewnym czasie owładnął go ponownie sen febryczny, znowu ukazał mu się Petit-Castel w świetle zupełnie innem, ale tak samo okrutnem...
Nie z ogniem miał teraz do czynienia, ale z krwią.
Całe mury pokryte były czerwonomi plamami, jakby mary szlachtuza lub kośnicy, a po przez jedno z okien Marta ubrana w białą suknię, usiłowała wydobyć się z tego domu fatalnego. Ale daremnemi były wszystkie jej usiłowania... Paweł ocknął się znowu zimnym potem oblany, znowu przerażony i drżący.
Cała ta noc długa, była dlań męczeństwem... tortura... O brzasku dopiero zasnął na godzinę, czy dwie — i wzmocnił się cokolwiek.
Rajmund zaraz jak tylko rozstał się z synem, zamknął się u siebie i gorąco dziękował Bugu.
Uczucie dosyć skomplikowane usposobiło go do wdzięczności.
Pomimo najgłębszego przekonania, że niechętne oddalenie się Pawła z Port-Créteil, kryło w sobie tajemnicę jakowąś, cieszył się mocno z tego, iż syn jego pragnie na wsi pozostać koniecznie.
Przynajmniej poczciwe chłopię nie będzie świadkiem nocnych wycieczek swego ojca, nie będzie się im dziwiło, nie będzie ich potrzebowało podejrzewać.
Gdyby był przed tem powrócił do Paryża, sytuaya wcale by taką nie była, tak przynajmniej przypuszczać można było.
Fromental uwielbiał swego syna.
Nie mając nikogo więcej do kochania, złożył w nim wszystkie nadzieje swoje, całe życie swoje niepodzielnie.
Nagła zmiana jaką zauważył w wątłym z natury młodzieńcu, przeraziła go śmiertelnie.
Chwilę jakąś zdawało mu się, że widzi dziecko swoje na marach — i rozpacz go ogarnęła.
Napróżno starał się zasnąć — sen uciekał mu z powiek.
Zerwał się z łóżka, na które się był rzucił, otworzył drzwi od balkonu i wyszedł nań, przypuszczając, że świeże powietrze nocne orzeźwi go i uspokoi.
Ani spokój, ani sen, nie przyszły wcale jednakże.
Trząsł się jak w febrze, skronie miał rozpalone, w gardle zaschło mu zupełnie, w umyśle ciągle jakieś, coraz posępniejsze snuły się obrazy.
— Trzeba wyjść — szepnął — ruch tylko jeden potrafi pokonać to wzruszenie moralne, które mną owładnęło...
Ubrał się jaknajpospieszniej.
Pierwsze brzaski dzienne zaczęły przecierać ciemności.
Udał się w aleje i z głową smutnie zwieszoną, szedł naprzód gdzie go oczy niosły, usiłując rozważaniem nowego posłannictwa jakie nań włożono rozświecić gnębiące go myśli. Odnaleźć i oddać w ręce sprawiedliwości antykwaryusza Antoniego Fauvela, oto jego główne obecne zadanie.
Paryż spał.
Rzadko tylko, od czasu do czasu, spotykał Fromental jakiego zabłąkanego przechodnia nocnego, którego mijał obojętnie, nie zwracając żadnej nań uwagi.
Zajęty swojemi rozpamiętywaniami, postępował ciągle naprzód, bez celu.
W chwili gdy brzask wyraźniejszy zaczął występować na wschodniej stronie nieba, właściciel dużego statku ładownego winem, który wczoraj wieczorem nie zdążył dotrzeć do przystani, szedł zbudzić swoję załogę.
Urządzony pomost prowadził z brzegu do statku.
Właściciel ów przeszedł po tym pomoście i uderzając pięścią w drzwi kajuty, wołał ile mu sił starczyło, bo miał do czynienia ze snem ludzi spracowanych.
— Hej! chłopcy!.. wstawajcie!... Biały dzień już na niebie!...
Na skutek tego wołania, dał się słyszeć hałas jakiś.
Był to widocznie głos ludzi budzonych, bo drzwi kajuty zaraz się otworzyły.
Trzech tęgich dziarskich chłopów, poziewających, przeciągających się, przecierających oczy, ukazało się na pokładzie.
Czyśmy nie zaspali trochę panie patronie? — zapytał jeden z nich witając chlebodawcę.
— Nie, moi bracia, ale już czas przygotować się do drogi. O czwartej punktualnie wyruszymy, Podnosimy więc kotwice?...
— Tak... przygotować wszystko... Jedna lina na galar, który stoi przed nami... wielka lina do łódki... wiosła... słowem co tylko trzeba... Trzecia już wybiła... Śpieszcie się...
— Nie ma strachu przecie patronie... staniemy na czas niezawodnie — odpowiedział flisak interpelowany, który zaraz też odezwał się do swych kolegów i zawołał: Hejże, staruszki, bierzmy się! Ty, Jolivet, popchnij naprzód czółno aby można zarzucić linę.
— Jedziemy, towarzysze — a tak pręciutko się prześlizgniemy, jak śliwka.
przez gardło...
Mówiąc to, Jolivet wyciągnął z kieszeni woreczek z baraniej skóry, wyjął z niego porządną porcyę tytuniu i wpakował w lewą stronę gęby.
— Już kaloryfer napełniony — rzekł, bierzmy zatem się do roboty.
Pesunął się do tyłu statku chcąc go odczepić i puścić w ruch, gdy raptem zatrzymał się i krzyknął ze złością:
— A to co znowu, coś ty za jeden!?... wstawaj śpiochu, nie żenuj się! Cóż to bierzesz pasz statek za hotel, gdzie się zajeżdża o północy?...
Słowa te zwrócone były do człowieka rozciągniętego na łodzi i chrapiącego smacznie.
Człowiek ten rozbudzony nagle, zerwał się na równe nogi.
— He? Co to jest! Co się stało... bąkał przecierając oczy.
— Co się stało?... powtórzył Jolivet, przedrzeźniając... Kpisz czy o drogę pytasz?...
— Widzisz sam... mój stary... więc się nie potrzebuję tłómaczyć — uciąłem drzemkę...
— No to teraz — daj nogę — w tej chwili... zmykaj... pókim dobry.
— No, no, nie żołądkuj się tylko, nie przyszedłem zjeść twojej krypy — przyszedłem na połów w nocy z narzędziami — rybki nie brały i... zasnąłem...
— Dobrze, dobrze. — ale umykaj mości La Fouine...
— Patrzcie go... to on zna moje nazwisko zawołał rybak z łodzi.
— Jakto! to ty się tak nazywasz?... a to bardzo wygląda na ciebie... Nazwałem cię tak, boś podobny do kiełbika, ale nieznam cię ani z Adama, ani z Ewy...
Powiedziawszy to Jolivet zeszedł do łódki.
Patron statku zbliżył się do La Fouina, czyli do dobrego naszego znajomego Julka Boulenois w jego własnej osobie, i rzekł:
— Wiesz chyba dobrze mój chłopcze, że nie wolno jest wchodzić nocą na statki...
— Oj, oj... wiem o tem bardzo dobrze panie patronie, ale przyszła mi chętka zadrżeć z prawem dzisiejszej nocy.. A zresztą nic się złego przecie nie stało...
— Mógłby cię był zobaczyć strażnik, — i zapoznać z kozą...
— I z kozy musiałbym także wynieść się zaraz rano...
— No zmykaj... bo statek odbija...
— Rozumiem panie patronie i... ulotnię się w tej chwili... chyba, że mi pan pozwolisz pożegnać się z załogą i podziękować za gościnność...
— Dobrze — dobrze!... zawołał Jovilet wesoło, choć no mi tędy mój paryżaninie... to pomożesz nam podnieść kotwicę...
— Służę wam chętnie, mój stary, a znam się z tem wyśmienicie! Nie jedne już podnosiłem...
Podbiegł do przewoźników i pomógł im w robocie.
— Ho! ho... rzekł Jolivet... lubim widzę łowić rybki?...
— To jedyna namiętność moja!.. A jednakże... tutaj... nie prędko napewno zarzucę moję wędkę...
— Dla czego?...
— Bo to miejsce nic nie warte. To samo co wybrać się na połów na plac Zgody, i zasiąść na obelisku.
— Marna, to co innego!... W nią mi graj!.. Tam się czasu napróżno nie traci...
— Wracaj kiedy tak na Marnę radzę ci szczerze!...
— Możesz być pewnym że wrócę, tylko zatrzymam się może trochę w dole Sekwany, pomiędzy Suresnes a Argenteuil... bo bardzo lubię podróżować. Podróże ogromnie, rozwijają młodych ludzi — a ja dorastam właśnie...
— Stop! — krzyknął Joliwet — trzymaj tam węzeł liny...
— Spieszcie się chłopcy — bo wpadniemy na wir, za jakie dwadzieścia minut.
— Hejże do kotwicy... — odezwał się jeden z marynarzy. — Trzymajcie się Wszyscy ostro, bo tu przejście niebezpieczne...
Jolivet zwrócił się w tył, gdzie była łódź przyczepiona i w którą zeszło trzech ludzi.
— Razem chłopcy!... — zawołał — razem zgodnie a ostro.
Trzej ludzie chwycili razem za linę.
Kotwica zagrzęzła na dnie błotnistem i zaledwie po licznych wysiłkach podnieść ją zdołano.
— A psia krew!... — krzyknął Jolivet, a to szelma, cięższa dziś niż kiedykolwiek.
— Prawda — potaknął ktoś drugi nigdy jeszcze taką nie była!...
— Może się jej jaka gruba ryba czepiła — zawołał la Fouine wesoło.
Ciągnięto tymczasem ciągle.
Naraz brzegi kotwicy ukazały się a na nich ciało ludzkie uczepione.
— Topielec! — zawołał Jolivet. — A niech go wszyscy dyabli, jaki ciężki!...
— Co tam macie? — zapytał patron.
— Topielec zawieszony na kotwicy.
Patron zaklął siarczyście.
— Włożyć go w statek — rzekł — a potem złożyć na brzegu. Nie możemy spóźnić się przez niego — tembardziej, że mu nic już nie pomożemy...
— Paryżanin zawiadomi o wypadku policyę i dostanie za to nagrodę.