Czerwone koło/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXV.
POMYŚLNY DZIEŃ RANDOLFA ALLENA.

Kiedy ogień pochłonął sfałszowany lecz kompromitujący Gordona dokument, adwokat postanowił przez kilka dni pozostać w ukryciu na przedmieściu i rozejrzeć się w sytuacji.
Pierwszem jego staraniem było kupienie sobie ubrania, poczem wykąpał się, kazał fryzjerowi obciąć sobie włosy i brodę i przespał się w skromnym zajeździe u bram miasta.
Nazajutrz zdecydował się pójść na policję i opowiedzieć prawdę. Ponieważ jedyny dowód przeciwko niemu był zniszczony, groziło mu w najgorszym razie parę tygodni więzienia śledczego, zanim cała sprawa się wyjaśni.
Wstał więc wcześnie, zjadł śniadanie i udał się wprost do centralnego biura policji. Dyrektor Randolf Allen właśnie rozmawiał z ajentem Boyles, któremu powierzono ściganie Gordona, gdy tenże zameldował swoje przybycie.
— Widzi pan, rzekł dyrektor do detektywa, delikwenci są podobni do fortuny: czasem lepiej oczekiwać u siebie, niż gonić za nimi... Proszę wprowadzić p. Gordona, rozkazał woźnemu.
Gordon wszedł śmiało i pewnie, jakby z wizytą do znajomego i pierwszy zabrał głos:
— Wiem dobrze, panie dyrektorze, rzekł, że pana nic nie potrafi zadziwić. Więc tu nie będę tłómaczył panu, jakim sposobem znalazłem się tutaj. Pozwoli pan jednakże, że powiem mu jakie są powody mego przybycia.
— Słucham pana, — odpowiedział Allen niewzruszony.
— Przybyłem tu kierowany uczuciem bardzo naturalnem, które sprawia, że ludzie niewinni nie chcą być poza prawem. Sytuacja taka jest nie do zniesienia. Postanowiłem więc z całą ufnością zwrócić się do pana i powiedzieć mu: „Nie jestem winien zarzucanej mi zbrodni. Proszę więc o ochronę prawa i myślę, że otrzymam natychmiastowe zadośćuczynienie“.
— Zdaje mi się, panie mecenasie, — rzekł Allen, — że pan idzie zanadto prędko. Trzebaby dostarczyć nam dowód braku winy.
— Mój Boże! Panie dyrektorze, przecie to jest rzeczą sprawiedliwości wynaleźć dowody winy, a nie rzeczą oskarżonego dowodzić swej niewinności.
— Więc pan twierdzi...
— ...Że jest niemożliwością dla mego oskarżyciela stwierdzić czemkolwiek moją winę.
— Dlaczegóż więc pan uciekał?
— Przyznaję, że się bałem... Tak się okoliczności wówczas dziwnie złożyły... Ale dzisiaj mam już przekonanie, że nic mi nie potrafią dowieść. Chce pan spróbować? Proszę łaskawie zatelefonować do Silasa Farwella, który mnie oskarżał i kazać mu przynieść dowody mej winy.
— Owszem, — zgodził się dyrektor policji, biorąc słuchawkę i łącząc się z kooperatywą Farwell.
— Hallo! Czy pan Silas Farwell? Właśnie w gabinecie moim jest p. adwokat Gordon, który twierdzi, że oskarżenie pańskie przeciwko niemu jest bezpodstawne... Coo? Ukradzione panu dowody?... Hm, to szkoda...
I zwracając się do adwokata, powiedział:
— Pan Farwell podtrzymuje swe oskarżenie. Twierdzi on, że ukradziono mu kwit, podpisany przez pana. Prosi, by zatrzymać pana aż do jego przybycia... Więc...
— Owszem, godzę się na tę konfrontację, — rzekł Gordon.
Po upływie kilku minut woźny zaanonsował Farwella. Na widok swego oszczercy Gordon nie mógł się pohamować i skoczył ku niemu z zaciśniętemi pięściami.
— Nędzniku! Szubrawcze!... — wołał.
Randolf Allen powstrzymał go:
— Proszę się uspokoić. A pan, panie Farwell, czy przynosi mi pan dowód? Nie? To bardzo mi przykro, ale nie wolno mi dłużej zatrzymywać tu pana Gordona.
— Panie mecenasie, jest pan wolny!
Gordon wyszedł.
— Wybaczy mi pan, panie Farwell, — rzekł Allen, — że muszę dalej załatwiać sprawy urzędowe.
Zadzwonił. Zjawił się sekretarz.
— Co się dzieje z Samem Smilingem, aresztowanym w Blanc-Castel?
— Przewieziono go do szpitala, — odpowiedział sekretarz. — Był bezprzytomny. Należy obawiać się o jego życie.
— Heee, szkoda! Jego zeznania wyjaśniłyby sam wiele. Bandyta ten wie wiele...
Zadzwonił telefon.
— Hallo! Szpital 27? Tak, ja sam... Lepiej mu? Chce mnie widzieć?... Co?... Co pan mówi?...
Randolf Allen ze słuchawką przy uchu zdawał się słuchać z najżywszą uwagą, a na jego twarzy, mimo maski doskonałej obojętności, odmalowało się wzruszenie.
— Hallo!... Tak... Idę już... Proszę mu powiedzieć, że zaraz będę.
Dyrektor policji wsiał i zwracając się do Farwella rzekł:
— Wybaczy mi pan, że nie mogę mu dziś poświęcić więcej czasu. Ale nie mam ani chwili do stracenia. Sam Smiling jest ciężko ranny i oświadczył dozorcy, że znana mu jest tajemnica Czerwonego Kola.
— Czy mogę towarzyszyć panu? — spytał Farwell. — Jestem bowiem również wplątany w sprawę Czerwonego Kola.
— Opowie mi pan to po drodze... Chodźmy.
Przed bramą wsiedli do samochodu i w parę minut później znaleźli się w szpitalu 27. Przywitał ich tu lekarz i pielęgniarka i we czworo weszli razem do pokoju, zajmowanego przez bandytę.
Sam Smiling, z głową obandażowaną, leżał nieruchomo na łóżku, ale na odgłos kroków nowoprzybyłych, oczy jego zabłysły dziwnym blaskiem.
Randolf Allen zbliżył się do łóżka.
— Więc jakże tam, mój chłopcze? Niebardzo? Trzeba się trzymać.
Głuchy pomruk był jedyną odpowiedzią.
— Podobno znacie tajemnicę Czerwonego Koła i chcieliście mnie o tem opowiedzieć, co, Samie? — pytał Allen.
— Proszę się zbliżyć, wyrzekł Smiling omdlewającym głosem do dyrektora policji.
Allen usłuchał, siadając obok rannego.
— Uwaga, — szeptał Smiling. — Myślę, że już kończę dnie mego życia, a przedtem chcę powiedzieć, co wiem. Zdradzono mnie — za to muszę zapłacić. Otóż znam tajemnicę Czerwonego Koła. Jedna tylko osoba jest niem znaczona i ona popełnia wszystkie zbrodnie, kradzieże... To córka Dżima Bardena. Nikt o tem nie wie. Wszyscy myślą, że jest ona dzieckiem bogatej damy, a to nieprawda! Znalem jej prawdziwą matkę, żonę Dżima Bardena, a córka jest do niej bardzo podobna...
— Ale któż to jest? — zapytał Allen.
— Szukajcie! Ha, ha! To zagadka, — zaśmiał się Sam szamańsko. — Co trudno się domyśleć?... Pomogę wam, drodzy... To Flora Travis.
— Co? — zdziwił się Allen, tracąc swą zwykłą flegmę.
— Tak, tak, — śmiał się Smiling, to ona! Zaaresztujcie ją. Obszukajcie. Wcześniej lub później Czerwone Koło ukaże się na jej ręce. Widziałem sam... To ona... Ha, ona mnie zdradziła, więc się mszczę teraz, — kończył słabnącym głosem.
Nasyciwszy swą nienawiść, zamknął oczy i opadł na poduszki.
Dyrektor policji z Farwellem wyszli ze szpitala.
— Ta rewelacja wcale mnie nie zdziwiła, — mówił Silas. Byłem już wczoraj pewny, że kobietą z Czerwonem Kołem jest panna Flora Travis.
I dodał szyderczo:
— Chciałbym widzieć teraz doktora Lamar, gdy się o tem wszystkiem dowie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.