Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVIII. PROCESJA.

Wszystkie serca ogarnęło wzruszenie. Zdawało się, że obecność Boga zstąpiła w te wązkie gotyckie uliczki, przybrane ze wszystkich stron, i wysypane piaskiem dzięki staraniu wiernych.
Young.

Daremnie Juljan silił się być małym i głupim, nie mógł pozyskać sympatji, nadto był inny. — A wszakże, powiadał sobie, profesorowie ci, to ludzie bardzo sprytni, wybrani z pośród tysiąca: w jaki sposób nie smakują w mojej pokorze? Jeden tylko był natyle uprzejmy, że wierzył we wszystko i wszystko dawał w siebie wmówić. Był to ksiądz Chas Bernard, mistrz ceremonji przy katedrze, gdzie, od piętnastu lat, obiecywano mu miejsce kanonika; tymczasem wykładał wymowę kościelną w seminarjum. W epoce swego zaślepienia, Juljan najczęściej celował na tym kursie; ksiądz Chas nabrał dlań sympatji i po lekcji nieraz brał go pod ramię aby się z nim przejść po ogrodzie.
— Do czego on zmierza? myślał Juljan, słuchając jak przez całe godziny ksiądz opowiada mu o bogactwach katedralnej szatni. Było tam siedemnaście ornatów haftowanych złotem, nie licząc żałobnych. Wiele rachowano na starą prezydentową de Rubempré; dama ta, licząca dziewięćdziesiąt lat, przechowywała, od siedemdziesięciu lat conajmniej, wyprawne suknie ze wspaniałych materyj lyońskich przetykanych złotem. — Wyobraź sobie, chłopcze, mówił ksiądz zatrzymując się nagle i otwierając szeroko oczy, te suknie stoją same na ziemi, tyle w nich złota. Przypuszczają powszechnie w Besançon, że, dzięki testamentowi prezydentowej, skarbiec katedralny wzbogaci się o więcej niż dziesięć ornatów, nie licząc kilku kap na uroczyste święta. Ba! więcej jeszcze, dodał ksiądz Chas zniżając głos, mam powody przypuszczać, że prezydentowa zostawi nam osiem wspaniałych pozłacanych świeczników, nabytych, jak wieść niesie, we Włoszech przez Karola Śmiałego, którego ulubionym ministrem był jeden z przodków tej damy.
— Dokąd ten człowiek zmierza z tą rupieciarnią? myślał Juljan. Te zręczne przygotowania trwają już cały wiek, a za nic nie chce puścić farby. Musi mi strasznie nie ufać. Sprytniejszy jest niż wszyscy inni, których tajemne cele można przeniknąć w ciągu dwóch tygodni. Rozumiem, ten człowiek cierpi w swej ambicji od piętnastu lat!
Jednego wieczora, podczas lekcji, zawołano Juljana do księdza Pirard.
— Jutro mamy święto Corpus Domini (Bożego ciała); ksiądz Chas-Bernard potrzebuje cię przy zdobieniu katedry; idź i bądź posłuszny.
Ksiądz Pirard przywołał go jeszcze i dodał z wyrazem współczucia:
— Od ciebie zależy, czy chcesz skorzystać ze sposobności i przejść się po mieście.
Incedo per ignes, odparł Juljan (mam ukrytych wrogów).
Nazajutrz, wczesnym rankiem, Juljan udał się, ze spuszczonemi oczami, do katedry. Widok ulic i rozpoczynającego się ruchu dobrze nań oddziałał. Na wszystkie strony zdobiono okna dywanami. Cały czas spędzony w seminarjum wydał się Juljanowi jedną chwilą. Myśl jego była w Vergy, oraz przy pięknej Amandzie Binet, którą mógł spotkać, gdyż kawiarnia była opodal. Spostrzegł zdala księdza Chas-Bernard w bramie jego ukochanej katedry: był to zażywny człowiek o wesołej i szczerej twarzy. Ten dzień, to był dzień jego tryumfu.
— Czekałem na ciebie, drogi synu, zawołał zdaleka spostrzegłszy Juljana, bywaj-że mi! Ciężki będziemy mieli dzień i długi; pokrzepmy się pierwszem śniadaniem; drugie czeka nas o dziesiątej podczas sumy.
— Pragnę, proszę ojca, rzekł Juljan poważnie, nie być ani chwili sam; ojciec raczy zauważyć, dodał wskazując na zegar wieżowy, że przybywam o piątej bez jednej minuty.
— Haba! boisz się tych filutów z seminarjum! Masz też o czem myśleć! rzekł ksiądz Chas; czy droga jest mniej piękna, dlatego że w płotach które ją otaczają rosną ciernie? Podróżny idzie naprzód, a złośliwym cierniom pozwala tkwić w miejscu. Ale, do roboty, chłopcze, do roboty!
Ksiądz Chas miał słuszność, mówiąc że praca będzie ciężka. Poprzedniego dnia odbywała się w katedrze wielka uroczystość żałobna; nie można było nic przygotować, trzeba było tedy, w ciągu jednego ranka, przybrać czerwonym adamaszkiem, do wysokości trzydziestu stóp, wszystkie słupy gotyckie tworzące trzy nawy. Biskup sprowadził z Paryża ekstra-pocztą czterech tapicerów, ale nie mogli nastarczyć wszystkiemu; zamiast zaś wspomagać dobrą radą niezręczność besansońskich kolegów, zdwajali ją zapomocą drwin.
Juljan zrozumiał, że trzeba wyleźć samemu na drabinę: wrodzona zwinność przydała mu się. Podjął się kierować pracą miejscowych tapicerów. Ksiądz Chas, zachwycony, patrzał jak młodzieniec buja z drabiny na drabinę. Skoro wszystkie kolumny obleczono adamaszkiem, trzeba było umieścić pięć olbrzymich bukietów z piór na baldachimie nad głównym ołtarzem. Jestto bogate sklepienie ze złoconego drzewa, wspierające się na ośmiu kręconych kolumnach z włoskiego marmuru. Ale, aby się dostać na środek baldachimu, ponad tabernaculum, trzeba było przejść po starym drewnianym gzymsie, może spróchniałym, na wysokości czterdziestu stóp.
Widok tej niebezpiecznej drogi zgasił wesołość i koncepty paryżan; przyglądali się, rozprawiali, ale nie kwapili się wejść. Juljan chwycił bukiety i wbiegł pędem na drabinę. Umocował je zręcznie w kształt korony, w samym środku baldachimu. Kiedy zeszedł z drabiny, ksiądz Chas-Bernard uściskał go.
Optime! wykrzyknął zacny ksiądz, opowiem to Jego Dostojności.
Drugie śniadanie spłynęło bardzo wesoło. Nigdy katedra nie wydała się księdzu Chas tak strojną.
— Drogi chłopcze, rzekł do Juljana, matka moja wynajmowała krzesła w tej świątyni, wychowałem się poniekąd w tym gmachu. Terror Robespierra zrujnował nas; ale w ósmym roku sługiwałem już do mszy w pokoju i dostawałem wikt w dzień mszy. Nikt nie umiał tak złożyć ornatu jak ja, żaden galon nie był załamany. Od przywrócenia obrządków przez Napoleona, mam szczęście wszystkiem zarządzać w tej czcigodnej świątyni. Pięć razy do roku, oczy moje oglądają ją przystrojoną w uroczyste szaty. Ale nigdy nie była tak wspaniała, nigdy bryty adamaszkowe nie przylegały do filarów tak pięknie jak dziś.
— Wreszcie zdradzi mi swą tajemnicę, pomyślał Juljan, zaczyna mówić o sobie, przejdziemy do wynurzeń. Ale, mimo iż wyraźnie podniecony, ksiądz nie powiedział ani jednego niebacznego słówka. — A wszakże on też wiele pracował, jest szczęśliwy, nie żałował sobie winka. Cóż za człowiek! co za przykład dla mnie; należą mu się szlify. (To brzydkie wyrażenie przejął Juljan od starego chirurga).
Kiedy, podczas sumy, zadzwoniono na Sanctus, Juljan chciał przywdziać komżę, aby towarzyszyć biskupowi we wspaniałej procesji.
— A złodzieje, mój synu, a złodzieje! wykrzyknął ksiądz Chas, czyś zapomniał o tem? Procesja wyjdzie z kościoła, my we dwóch będziemy pilnowali. Możemy mówić o szczęściu, jeśli będzie brakowało tylko paru łokci tej ślicznej materji, która stroi dół filarów. To także dar pani de Rubempré; pochodzi od słynnego hrabiego, jej prapradziadka; czyste złoto, drogie dziecko, szepnął ksiądz do ucha Juljana z widocznem podnieceniem: czyściutenienieczkie! Polecam ci dozór w skrzydle północnem, nie wychodź stamtąd. Ja biorę na siebie skrzydło południowe i wielką nawę. Baczność na konfesjonały: z nich konfidenci złodziejscy wypatrują chwilę gdy obrócimy się plecami.
W tej chwili, wybiły trzy kwadranse na dwunastą: natychmiast rozległ się wielki dzwon. Pełne i uroczyste dźwięki wzruszyły Juljana. Dusza jego uleciała ponad ziemię.
Zapach kadzidła i listków róży, które dziewczątka w bieli rzucały przed św. Sakramentem, odurzyły go do reszty.
Te uroczyste dźwięki dzwonu powinny były obudzić w Juljanie jedynie myśl o pracy dwudziestu ludzi, płatnych po pięćdziesiąt centymów i wspomaganych może przez piętnastu lub dwudziestu wiernych. Powinien był myśleć o zużywaniu się sznurów i budynku, o niebezpieczeństwie samego dzwonu który spada co dwa wieki, oraz zastanowić się nad sposobem zmniejszenia zarobku dzwonników, albo też spłacenia ich jakim odpustem czy inną łaską Kościoła nie nadwerężającą sakiewki.
W miejsce tych roztropnych myśli, dusza Juljana, podniecona pełnią tych dźwięków, błądziła w urojonych przestrzeniach. Nigdy nie będzie zeń dobry ksiądz ani dobry administrator. Dusze ulegające podobnym wzruszeniom zdolne są conajwyżej wydać artystę. Tutaj ukazuje się w całym blasku zarozumiałość Juljana. Koledzy jego, nawykli zwracać uwagę na realności życia — ile że czują się otoczeni powszechną nienawiścią oraz przyczajonym, w ich mniemaniu, na każdym kroku jakobinizmem — myśleliby, słysząc dzwon katedralny, jedynie o płacy dzwonników. Obliczyliby, z matematyczną ścisłością, czy stopień wzruszenia tłumu wart jest kwoty wydanej na dzwonników.
Gdy, w cudną pogodę, procesja obchodziła zwolna Besançon, zatrzymując się przy wspaniałych stacjach wzniesionych przez władze, kościół utonął w głębokiem milczeniu. Panował w nim mrok oraz miły chłód; jeszcze unosiły się zapachy kwiatków i kadzidła.
Cisza, samotność, chłód długich naw wprawiały Juljana w stan coraz słodszego marzenia. Nie mącił mu go ksiądz Chas, zajęty w innej części kościoła. Dusza chłopca niemal opuściła śmiertelną powłokę, która przechadzała się zwolna po północnem skrzydle powierzonem jego pieczy. Czuł się spokojny, ile że przy konfesjonałach znajdowało się jedynie kilka prostych kobiet: wzrok jego biegł bez myśli przed siebie.
Wyrwał go poniekąd z roztargnienia widok dwóch kobiet bardzo wykwintnie ubranych; obie klęczały, jedna przy konfesjonale, druga tuż obok na klęczniku. Juljan patrzał nie widząc; jednakże, bądź przez mętną świadomość obowiązków, bądź pod wpływem podziwu dla prostego lecz szlachetnego stroju pań, zauważył, że w konfesjonale nie było księdza. — To szczególne, pomyślał, że te piękne panie, jeśli są tak nabożne, nie klęczą przy której ze stacyj; lub, jeśli to światowe damy, że się nie umieściły na widoku, w pierwszym rzędzie balkonu. Jak ta suknia doskonale leży! Co za wdzięk! Zwolnił kroku aby się im przypatrzyć.
Osoba klęcząca przy konfesjonale odwróciła głowę na odgłos kroków Juljana wśród ciszy. Naraz, wydała głośny krzyk i zemdlała.
Czując że mdleje, dama osunęła się na kolana i przegięła się w tył; przyjaciółka pośpieszyła jej z pomocą. Równocześnie, Juljan ujrzał biust zemdlonej damy: znany naszyjnik z dużych szlachetnych pereł uderzył jego oko. Cóż się z nim stało, kiedy poznał włosy pani de Rênal! była to ona. Osobą, która starała się jej podtrzymać głowę i nie dać całkiem upaść, była pani Derville. Juljan, nieprzytomny, rzucił się ku nim; pani de Rênal, padając, byłaby może pociągnęła przyjaciółkę, gdyby Juljan ich nie podtrzymał. Ujrzał głowę pani de Rênal, bladą, zwisłą bez czucia. Pomógł pani Derville umieścić tę śliczną głowę na wezgłowiu wyplatanego krzesła, ukląkł obok.
Pani Derville obróciła się i poznała go.
— Oddal się pan! zawołała z gniewem. Niech ona już pana nie zobaczy. To pewna, że widok pański musi w niej budzić wstręt: była tak szczęśliwa nim pana poznała! Postępowanie pańskie jest okrutne. Uciekaj; oddal się, jeśli ci została resztka wstydu.
Słowa te brzmiały tak stanowczo, a Juljan czuł się w tej chwili tak słaby, że oddalił się. — Zawsze mnie nienawidziła, rzekł myśląc o pani Derville.
W tej samej chwili, nosowy śpiew księży wracających z procesją rozległ się w kościele. Ksiądz Chas-Bernard zawołał kilkakrotnie na Juljana, który nie słyszał: wreszcie podszedł aby go wyciągnąć z za filaru, gdzie Juljan ukrył się wpół-żywy. Chciał go przedstawić biskupowi.
— Słabo ci się zrobiło, dziecko, rzekł ksiądz widząc go bladym i niezdolnym uczynić kroku: zbyt się napracowałeś. Ksiądz ujął go pod rękę. Chodź, usiądź na ławeczce przy kropielnicy, za mną, ja cię zasłonię. (Stali w pobliżu głównych drzwi). Uspokój się, mamy jeszcze dobrych dwadzieścia minut, nim Jego Dostojność się zjawi. Staraj się przyjść do siebie; kiedy biskup będzie przechodził, ja cię podniosę; mimo swoich lat, silny jestem i krzepki.
Ale, kiedy biskup nadszedł, Juljan był tak drżący, że ksiądz poniechał zamiaru.
— Nie martw się, rzekł, znajdziemy inną sposobność.
Wieczorem, kazał zanieść do kaplicy seminarjum dziesięć funtów świec, oszczędzonych, jak mówił, dzięki staraniom Juljana i szybkości z jaką je kazał zgasić. Czysty wymysł! chłopiec sam był zgaszony; od czasu jak ujrzał panią de Rênal, nie wiedział co się z nim dzieje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.