Przejdź do zawartości

Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI. ROZMOWA Z PANEM.

Alas, our frailty is the cause, not we;
For such as we are made of, such we be.
Twelfth Night.

Z dziecinną przyjemnością Juljan składał przez godzinę wyrazy. Wychodząc z pokoju, spotkał chłopców oraz panią de Rênal; wzięła list z prostotą i spokojem, który go przeraził.
— Guma dosyć wyschła? spytała.
Czy to jest owa kobieta, którą wyrzuty doprowadzały do szaleństwa? pomyślał. Co ona zamyśla w tej chwili? Zbyt dumny był aby pytać; ale nigdy może nie wydała mu się tak urocza.
— Jeśli rzecz źle się obróci, dodała z tą samą zimną krwią, zabiorą mi wszystko. Niech pan ukryje ten skarbczyk w jakiej dziupli; będzie to może kiedyś moja jedyna ucieczka.
Wręczyła mu safjanowe pudełko, zawierające złoto i nieco brylantów.
— Idźcie teraz, rzekła.
Uściskała chłopców, najmłodszego dwa razy. Juljan stał nieruchomo. Pani de Rênal oddaliła się szybko, nie patrząc nań.
Od chwili otrzymania anonimu, pan de Rênal męczył się straszliwie.
Tak wzruszony nie był nawet przed pojedynkiem, którego omal nie miał w 1816; trzeba mu oddać sprawiedliwość, perspektywa kuli mniejby go uczyniła nieszczęśliwym. Oglądał list ze wszystkich stron. Czy to nie jest pismo kobiece, dumał; w takim razie, co za kobieta mogła to pisać? Przechodził myślą wszystkie znajome w Verrières, nie mogąc ustalić podejrzeń. Miałżeby ten list dyktować mężczyzna? ale kto? Taż sama niepewność: większość osób, które znał, zazdrościły mu, ba, nienawidziły go zapewne. — Trzeba się poradzić żony, rzekł sobie z przyzwyczajenia, podnosząc się z fotela, w który osunął się bezwładnie.
— Boże wielki! wykrzyknął uderzając się w czoło, toż przed nią zwłaszcza trzeba się mieć na baczności; ona jest moim wrogiem w tej chwili. Z rozdrażnienia, łzy stanęły mu w oczach.
Przez słuszną odpłatę za oschłość serca, która stanowi treść całej prowincjonalnej mądrości, dwaj ludzie, których w tej chwili pan de Rênal najwięcej się obawiał, byli jego najserdeczniejszymi przyjaciółmi.
— Prócz nich, mam może jeszcze z dziesięciu przyjaciół; i szacował w myśli stopień pociechy, jakiej mógłby się po nich spodziewać. — Wszystkim! wszystkim! powtarzał z wściekłością, moja okropna przygoda sprawi przyjemność. Szczęściem, czuł że to zazdrość, i nie bez racji. Prócz wspaniałego domu w mieście, uświetnionego świeżo noclegiem króla, miał ślicznie urządzony pałacyk w Vergy: biała fasada, zielone okiennice. Myśl o tych przepychach pocieszyła go na chwilę. Faktem jest, że pałac widać było na parę mil w około, ku wielkiemu pognębieniu wszystkich dworów wiejskich, czyli tak zwanych pałaców w sąsiedztwie, którym pozostawiono ich skromną, szarą barwę nadaną przez patynę czasu.
Pan de Rênal mógł liczyć na łzy i współczucie jednego tylko z przyjaciół, skarbnika parafji; ale ten tuman płakał nad wszystkiem. Druh ten był wszelako jedyną jego ucieczką.
— Czy może być ktoś nieszczęśliwszy odemnie? wykrzyknął wściekły. Cóż za osamotnienie! — Czy podobna, powtarzał ten człowiek, w istocie godzien pożałowania, czy podobna, abym w tej niedoli nie miał jednego przyjaciela, któregobym się mógł poradzić? zmysły tracę, czuję to! Ach! Falcoz! ach! Ducros! Były to nazwiska dwóch przyjaciół z dzieciństwa, których odstręczył butą swoją w roku 1814. Nie byli szlachtą, nie mógł tedy ścierpieć nadal poufałości w jakiej żył z nimi od dziecka.
Jeden z nich, Falcoz, rozumny i tęgi człowiek, kupiec papieru w Verrières, nabył drukarnię w stolicy departamentu i założył dziennik. Kongregacja postanowiła go zrujnować: zamknięto mu dziennik, odebrano koncesję. W tych ciężkich opałach, spróbował napisać do pana de Rênal, pierwszy raz od dziesięciu lat. Mer dał odpowiedź godną dawnego Rzymianina. „Gdyby pan minister uczynił mi ten zaszczyt i spytał o zdanie, odpowiedziałbym: Zniszcz bez litości wszystkie prowincjonalne drukarnie, stwórz monopol druku, jak istnieje monopol tytoniu“. Dziś, pan de Rênal przypomniał sobie ze zgrozą ten list do serdecznego przyjaciela, list który całe Verrières podziwiało w swoim czasie. Ktoby rzekł, iż, przy mojem stanowisku, majątku, orderach, pożałuję go kiedyś? W tych paroksyzmach gniewu, to na siebie, to na całe otoczenie, spędził okropną noc: ale, na szczęście, nie przyszło mu do głowy szpiegować żonę.
— Przywykłem do Ludwiki, powiadał sobie, zna wszystkie moje interesy; gdybym mógł się ożenić choćby jutro, nie potrafiłbym jej zastąpić. Zaczem, chętnie zwracał się ku myśli że żona jest niewinna; takie stanowisko nie zmuszało go do okazywania charakteru i wogóle było o wiele wygodniejsze: ileż to kobiet spotwarzono niewinnie!
Jakto! wykrzykiwał nagle znowu biegając gorączkowo po pokoju, mamż ścierpieć — jakgdybym był jakim chłystkiem, hołyszem! — aby ona się natrząsała ze mnie z kochankiem? Mam czekać, aż całe Verrières zacznie sobie opowiadać baśnie o mej ślepocie? Czegóż nie nagadano się o takim Charmier (był to mąż notorycznie oszukiwany przez żonę)? Skoro go wspomnieć, czyż uśmiech nie pojawia się na wszystkich wargach? Jest dobrym adwokatem, czy wspomni kto o jego wymowie? A, Charmier! powiadają, ten Charmier od Bernarda: tak go nazywają od nazwiska człowieka, który go okrył hańbą!
Dzięki niebu, mówił sobie pan de Rênal innym razem, nie mam córki: kara jaką wymierzę matce, nie zaszkodzi przyszłości mych dzieci. Mogę przydybać tego chłopaka z żoną i zabić ich oboje: w tym wypadku tragizm przygody uwolni mnie może od śmieszności. Ta myśl uśmiechnęła się panu de Rênal; rozważył ją we wszystkich szczegółach. — Kodeks jest za mną; w razie czego, kongregacja, przyjaciele zasiadający jako przysięgli wykręciliby mnie. Obejrzał ostry nóż myśliwski; ale wzdrygnął się na myśl o krwi.
Mogę oćwiczyć batami chłystka i wypędzić go: ale cóż za skandal w Verrières, w departamencie! Po zamknięciu dziennika Falcoza, kiedy naczelny redaktor wyszedł z więzienia, postarałem się go wysadzić z miejsca przynoszącego mu sześćset franków. Powiadają, że ten pismak ośmielił się znów wypłynąć w Besançon; może mnie opisać tak zręcznie iż niepodobna mi będzie go pozwać. Pozwać!... Bezczelnik na tysiąc sposobów da do zrozumienia, że mówił prawdę. Człowieka dobrze urodzonego, szanującego swoje stanowisko, nienawidzą wszyscy plebejusze. Wezmą mnie na języki te plugawe dzienniki paryskie; o mój Boże! cóż za ohyda! starożytne imię Rênalów w kałuży śmieszności. Gdybym gdzie wyjeżdżał, trzebaby mi zmienić nazwisko; jakto! rzucić to nazwisko, które stanowi mą chwałę i siłę. Cóż za otchłań!
Jeśli nie zabiję żony i wypędzę ją haniebnie, ma ciotkę w Besançon, która jej odda ciepłą ręką cały majątek. Pojedzie sobie do Paryża z Juljanem; dowie się o tem całe Verrières i znowuż wyjdę na durnia.
Nieszczęśliwy człowiek spostrzegł, po blednącem świetle lampy, że świta. Wyszedł do ogrodu odetchnąć nieco powietrzem. W tej chwili, prawie był zdecydowany nie robić skandalu, głównie dla tej przyczyny, że skandal napełniłby radością jego serdecznych przyjaciół.
Przechadzka uspokoiła go nieco. — Nie, wykrzyknął, nie mogę rozstać się z żoną, zanadto mi jest potrzebna. Wyobraził sobie ze zgrozą, czem byłby dom bez żony; miał, za całe krewieństwo, jedynie margrabinę de R., starą, głupią i złą.
Ta tak roztropna myśl błysła mu wprawdzie, ale wykonanie wymagało siły charakteru o wiele wyższej niż ta którą nieborak rozporządzał. — Jeśli zostanę z żoną, myślał, znam siebie: jednego dnia, skoro mnie czem podrażni, wypowiem jej wszystko. Ona jest dumna, poróżnimy się i to zanim odziedziczy po ciotce! Wówczas dopiero będą sobie kpić ze mnie! Żona kocha dzieci, wszystko z czasem przejdzie na nie, a ja będę pośmiewiskiem całego Verrières. Jakto, powiedzą, nie umiał się nawet zemścić! Czy nie lepiej poprzestać na podejrzeniach i nie dochodzić bliżej? Ale wówczas wiążę sobie ręce, i nie będę mógł jej w przyszłości nic wyrzucać.
W chwilę potem, zraniona próżność znowuż przychodziła do głosu. Pan de Rênal przypomniał sobie szczegółowo anegdoty cytowane w Kasynie albo w Kole szlacheckiem w Verrières, kiedy który z żartownisiów przerwał pulę aby się zabawić kosztem jakiego zdradzonego męża. Jakże mu się w tej chwili koncepty wydały okrutne!
— Boże! dlaezego ona nie umarła! byłbym wówczas bezpieczny od wszelkiej śmieszności. Czemuż nie jestem wdowcem! spędzałbym pół roku w Paryżu, w najlepszem towarzystwie... Po tej chwili rojeń o szczęsnem wdowieństwie, myśl jego wróciła do sposobów zdobycia prawdy. — A gdyby tak o północy, kiedy wszyscy się udadzą na spoczynek, rozsypać otręby pod drzwiami Juljana? nazajutrz, o świcie, zostałby odcisk kroków?
— Bzdurstwo! wykrzyknął nagle z wściekłością; szelma Eliza zauważy otręby, i w całym domu będą gadać że jestem zazdrosny.
W innej anegdocie opowiadanej w Kasynie, mąż stwierdził zdradę, umocowując, za pomocą odrobiny wosku, włos, który zamykał niby pieczęcią drzwi żony i kochanka.
Ten sposób wydał mu się stanowczo najlepszy; układał już w głowie jak się nim posłużyć, kiedy, na zakręcie alei, ujrzał tę żonę którą chciałby widzieć na marach.
Wracała ze wsi. Poszła wysłuchać mszy w kościele w Vergy. Tradycja bardzo niepewna w oczach krytycznego filozofa, ale wiarygodna dla pani de Rênal, utrzymuje, że kościółek ów był niegdyś kaplicą zamkową pana de Vergy. Wyobrażała sobie bezustanku, jak mąż, niby przypadkiem, zabija na polowaniu Juljana, a potem, wieczór, daje jej serce kochanka do zjedzenia.
— Los mój, rzekła sobie, zależy od jego pierwszego wrażenia. Po tym nieszczęsnym kwadransie, nie znajdę już może sposobności do rozmowy. To nie jest człowiek działający z rozwagi; potrafię tedy, przy pomocy mego słabego rozsądku, przewidzieć co on zrobi albo powie. On rozstrzygnie o naszym wspólnym losie; władza jest w jego ręku. Ale ten los spoczywa w mej zręczności, w zdolności pokierowania tym gwałtownikiem, który, zaślepiony gniewem, nie widzi nic koło siebie. Wielki Boże! trzeba mi sprytu, zimnej krwi, skąd ich wziąć?
Wchodząc do ogrodu i widząc zdala męża, odzyskała, jakby czarami, spokój. Włosy i ubiór w nieładzie świadczyły że spędził noc bezsennie.
Podała mu list rozpieczętowany ale złożony. Pan de Rênal, nie otwierając, spoglądał na żonę błędnemi oczami.
— Patrz, rzekła, oto ohyda, którą mi wręczył jakiś człowiek, niedaleko ogrodu rejenta. Utrzymywał że cię zna i że ci jest winien wdzięczność. Żądam od ciebie jednej rzeczy: abyś odesłał, i to bez zwłoki, tego pana Juljana do rodziców.
Pani de Rênal wyrzekła to zdanie z pośpiechem, za wcześnie nawet może, aby się uwolnić od straszliwej myśli że je ma powiedzieć.
Ogarnęła ją radość na widok radości jaką sprawiła mężowi, z uporczywego spojrzenia jakie w nią wlepiał, odgadła że domysł Juljana był prawdziwy. Zamiast się trapić prawdziwem nieszczęściem, myślała: Cóż za inteligencja! co za doskonałe odczucie, i to w młodym niedoświadczonym chłopcu! Do czegóż on dojdzie z czasem! Ach, wówczas, wśród swoich tryumfów, zapomni o mnie.
Ten przelotny akt uwielbienia dla ubóstwianego kochanka rozproszył do reszty jej pomieszanie. Czuła się dumna ze swego kroku. — Byłam godna Juljana, powtarzała sobie ze słodką i cichą rozkoszą.
Nie mówiąc ni słowa, z obawy aby się nie wiązać, pan de Rênal obejrzał ów drugi anonim, ułożony, jeżeli czytelnik sobie przypomina, z literek naklejonych na sinym papierze.
— Wszyscy drwią sobie ze mnie, pomyślał z uczuciem znużenia. Znów jakieś zniewagi, a wciąż z powodu żony!
Omal że jej nie rzucił w twarz najbrutalniejszych obelg; myśl o besansońskim spadku ledwie zdołała go wstrzymać. Potrzebując wywrzeć gniew na czemś, zgniótł papier i zaczął się przechadzać wielkiemi krokami. Po jakimś czasie wrócił do niej, już spokojniejszy.
— Trzeba się zdobyć na stanowczy krok i oddalić Juljana, rzekła; ostatecznie, to tylko syn robotnika. Załagodzisz go paru talarami; zresztą, to chłopak z głową, znajdzie bez trudu miejsce, naprzykład u pana Valenod albo u podprefekta. Nie stanie mu się tedy krzywda.
— Ot, gadasz jak głupia! wykrzyknął pan de Rênal straszliwym głosem; skądże zresztą spodziewać się rozumu po kobiecie? Nigdy nie zainteresujecie się niczem rozsądnem; skąd miałybyście coś wiedzieć? lenicie się, gnijecie, ożywiacie się jedynie wtedy gdy idzie o łapanie motyli!... Et, marne stworzenia, które, na nasze nieszczęście, trzeba nam cierpieć w domu!
Pani de Rênal dała mu się wygadać; gadał też jak najęty. Pozwoliła mu się wyburzyć.
— Mężu, rzekła wreszcie, mówię jak kobieta obrażona w swoim honorze, to znaczy w tem co ma najcenniejszego.
Przez cały czas przykrej rozmowy, od której zależała możliwość dalszego życia pod jednym dachem z Juljanem, pani de Rênal zachowała niezmąconą zimną krew. Szukała najlepszej drogi do opanowania ślepego gniewu męża. Była obojętna na wszystkie obelgi, nie słyszała ich: myślała o Juljanie. — Czy będzie ze mnie zadowolony?
— Ten chłopak, któregośmy obsypali względami, a nawet podarkami, może być niewinny, rzekła wreszcie; niemniej jednak jest przyczyną pierwszej zniewagi jaka mnie spotkała. Słuchaj: kiedy przeczytałam ten ohydny papier, postanowiłam sobie że albo on albo ja opuścimy ten dom.
— Chcesz wywołać skandal aby zniesławić mnie i siebie? Dostarczysz żeru plotkarzom w całem Verrières.
— To prawda, zazdroszczą ci rozumu, powodzenia, tak w życiu publicznem jak prywatnem... Dobrze więc! wpłynę na Juljana, aby cię poprosił o miesiąc urlopu: niech jedzie do tego drwala gdzieś w górach. Ot, godny przyjaciel parobczaka.
— Ani się waż, rzekł pan de Rênal dość spokojnie. Pierwsza rzecz, której żądam, to abyś z nim nie mówiła. Uniosłabyś się i poróżniłabyś mnie z nim: wiesz dobrze, jaki ten panicz jest drażliwy.
— Ten chłopak nie ma taktu, odparła pani de Rênal; może być uczony, ty się znasz na tem; ale w gruncie, to prosty chłop. Co do mnie, nigdy nie miałem o nim dobrego pojęcia, od czasu jak odrzucił rękę Elizy — prawdziwy los dla takiego chłystka! — i to pod pozorem, że ona czasami odwiedza pokryjomu pana Valenod.
— A! rzekł pan de Rênal podnosząc wysoko brwi, Juljan ci to mówił?
— Nie, nie wprost... mówił zawsze o swem powołaniu do stanu duchownego; ale wierzaj mi, pierwszem powołaniem tych hołyszów, to mieć pewny chleb. Dawał mi wszelako dość wyraźnie do zrozumienia, że te tajemne wizyty nie są mu obce.
— A ja, ja, nie wiedziałem o nich! wykrzyknął znowu pan de Rênal. Dzieją się u mnie w domu rzeczy o których nie wiem... Jakto? jest coś między Elizą a panem Valenod?
— Ech! to stara historja, mój drogi, rzekła śmiejąc się pani de Rênal; może nic tam nie było znów tak złego. To z tych czasów, kiedy twój przyjaciel Valenod nie byłby od tego, aby w Verrières myślano, że między nim a mną istnieje mały stosuneczek... och, bardzo platoniczny...
— Przychodziło mi to na myśl, wykrzyknął pan de Rênal uderzając się z wściekłością w czoło przy tem nowem odkryciu. I tyś mi nic nie mówiła?
— Miałamż różnić dwóch przyjaciół dla próżnostki kochanego dyrektora? Czy jest w towarzystwie choć jedna kobieta, do którejby nie napisał paru dwornych, nawet czułych liścików?
— Co! pisał do ciebie?
— On tak wiele pisuje...
— Pokaż mi te listy natychmiast, ja każę!... (Pan de Rênal urósł o sześć stóp).
— Niech Bóg broni, odparła łagodnie, niemal obojętnie, pokażę ci kiedyś, kiedy będziesz spokojniejszy.
— Natychmiast, do kroćset! wykrzyknął pan de Rênal pijany gniewem, a mimo to dziwnie szczęśliwy.
— Przysięgniesz mi, rzekła pani de Rênal bardzo poważnie, że nigdy się nie poróżnisz z dyrektorem z powodu tych listów?
— Poróżnię się czy nie, mogę mu odebrać Dom podrzutków, ciągnął z wściekłością; chcę mieć natychmiast te listy; gdzie są?
— W moim sekretarzyku; ale możesz być pewny, że nie dostaniesz klucza.
— Potrafię wyłamać zamek, rzekł biegnąc do pokoju żony.
Rozbił w istocie żelazną sztabą kosztowny mahoniowy sekretarzyk sprowadzony z Paryża, który nieraz wycierał połą surduta, kiedy spostrzegł na nim najmniejszą plamę.
Pani de Rênal przebiegła pędem sto dwadzieścia stopni wiodących na szczyt gołębnika i przywiązała białą chusteczkę do kraty. Nie posiadała się ze szczęścia. Ze łzami w oczach, spoglądała w stronę lesistej góry. — Z pod któregoś z tych rozłożystych buków, myślała, Juljan wygląda sygnału. Długo nadstawiała ucha, przeklinając monotonny głos polnych koników i ćwierkanie ptaków. Gdyby nie ten natrętny hałas, doleciałby tu może okrzyk radości od skał! Chciwe oko pani de Rênal pożerało ten zwał ciemnej i jednostajnej jak łąka zieloności, jaki tworzyły wierzchołki drzew. — Że jemu nie przyszło do głowy, myślała wzruszona, znaleźć jakiś sygnał dla wyrażenia że podziela nieszczęście! Zeszła z gołębnika dopiero wówczas, kiedy się zlękła, że mąż może jej szukać.
Zastała go wściekłym. Przebiegał ckliwe frazesy pana Valenod, nieprzywykłe do tego aby je ktoś czytał z takiem wzruszeniem. Korzystając z chwilowej pauzy między wykrzyknikami męża, pani de Rênal rzekła:
— Wracam wciąż do mojej myśli, trzeba aby Juljan znikł na jakiś czas z oczu. Mimo swej łaciny, to, ostatecznie, chłop, często nieokrzesany i bez taktu. Raz po raz, sądząc że się okaże grzeczny, pali mi strzeliste komplementy, których uczy się na pamięć z jakiegoś romansu...
— Nie czytuje romansów, wykrzyknął pan de Rênal; upewniłem się o tem. Czy sądzisz, że jestem ślepy, i że nie wiem, co się dzieje w domu?
— Zatem, jeżeli nigdzie nie wyczytał tych głupich komplementów, w takim razie sam je wymyśla, to jeszcze gorzej. Musiał odzywać się o mnie w tym tonie w Verrières... a, nie szukając tak daleko, dodała pani de Rênal z miną taką jakby robiła odkrycie, musiał tak mówić wobec Elizy, to znaczy jakgdyby wobec pana de Valenod.
— Ha! wykrzyknął pan de Rênal, waląc w stół z taką siłą że wszystko się zatrzęsło w pokoju, dzisiejszy anonim i listy Valenoda pisane są na jednakim papierze.
— Nareszcie!... pomyślała pani de Rênal; poczem, jakgdyby zmiażdżona tem odkryciem i nie mając siły dodać ani słowa, siadła na kanapie w głębi.
Bitwa była wygrana; zaledwie z wielkim trudem zdołała pani de Rênal wstrzymać męża od rozmówienia się ze sprawcą anonimu.
— Jak ty nie czujesz, że robić panu Valenod scenę bez dostatecznych dowodów byłoby szczytem niezręczności? Zazdroszczą ci; i czyja w tem wina? twoich zdolności: twoja roztropna administracja, budowy pełne smaku, posag jaki ci wniosłam, a zwłaszcza spadek którego się spodziewam po ciotce — spadek którego ludzie przeceniają rozmiary! — uczyniły z ciebie pierwszą osobistość w Verrières.
— Zapominasz o urodzeniu, rzekł pan de Rênal z lekkim uśmiechem.
— Należysz do najstarszej szlachty w okolicy, podjęła skwapliwie pani de Rênal; gdyby król miał wolną rękę i mógł sprawiedliwie nagradzać urodzenie, zasiadłbyś z pewnością w Izbie parów etc. I ty, zajmując taką pozycję, chcesz dostarczyć zawiści plotek? Wspomnieć panu Valenod o anonimie, znaczy obwieścić w całem Verrières, co mówię, w Besançon, w całej okolicy, że ten łyk, dopuszczony, niebacznie może, do poufałości z Rênalem zdołał go obrazić. Gdyby listy które znalazłeś dowodziły, że cię zdradziłam z panem Valenod, powinienbyś mnie zabić, zasługiwałabym na to tysiąc razy, ale i wówczas nie powinienbyś okazać gniewu. Pomyśl, że wszyscy w koło czekają tylko sposobności aby się pomścić za twą wyższość; pomyśl że, w 1816, przyczyniłeś się do pewnych aresztowań... Ten człowiek, który się schronił na dach...
— Ty nie masz dla mnie ani szacunku ani przyjaźni, wykrzyknął pan de Rênal z całą goryczą jaką rozbudziło w nim podobne wspomnienie. I nie zostałem parem!
— A ja myślę, odparła z uśmiechem pani de Rênal, że będę kiedyś bogatsza od ciebie, że jestem twoją żoną od dwunastu lat, i że, z tych wszystkich tytułów, powinnam mieć prawo głosu, zwłaszcza w dzisiejszej sprawie. Jeśli przekładasz nademnie takiego pana Juljana, dodała ze źle ukrywanem podrażnieniem, jestem gotowa wyjechać na całą zimę do ciotki.
Słowa te powiedziane były z akcentem bardzo szczęśliwym. Kryła się w nich stanowczość pod uprzejmą formą; przekonały pana de Rênal. Ale, jak typowy mieszkaniec prowincji, gadał jeszcze długo powtarzając w kółko argumenty. Żona pozwoliła mu się wygadać, gdyż w głosie jego wciąż jeszcze dźwięczał gniew. Wreszcie, dwie godziny bezużytecznego mielenia wyczerpały tego człowieka, który całą noc miotał się w paroksyzmach gniewu. Ustalił linję postępowania wobec pana Valenod, Juljana, nawet Elizy.
Parę razy, podczas tej długiej sceny, pani de Rênal żal się robiło tego nieboraka, z którym przeżyła zgodnie dwanaście lat. Ale prawdziwa namiętność jest samolubna. Przytem oczekiwała ciągle przyznania się męża do listu anonimowego jaki otrzymał w wilję, a zwierzenie to nie nadchodziło. Pani de Rênal nie czuła się bezpieczna, nie znając myśli nurtujących człowieka od którego zależał jej los. Na prowincji, mężowie są panami opinji. Mąż, który się skarży, ośmiesza się (rzecz z każdym dniem coraz mniej niebezpieczna we Francji!) ale żona, o ile mąż nie da jej pieniędzy, spada do rzędu wyrobnic za kilkadziesiąt groszy dziennie, a i to jeszcze dobre dusze wzdragają się dawać jej zarobek.
Odaliska w seraju może ze wszystkich sił kochać sułtana; jest wszechpotężny, ona zaś nie ma żadnej nadziei umknąć się zapomocą drobnych sztuczek jego władzy. Zemsta pana jest straszna, krwawa, ale rycerska, wspaniałomyślna; jeden cios kończy wszystko. W XIX wieku, mąż zabija żonę ciężarem wzgardy publicznej, zamyka jej drzwi salonów.
Skoro pani de Rênal znalazła się u siebie, obudziło się w niej tem żywiej poczucie niebezpieczeństwa: uderzył ją nieład w pokoju. Strzaskano zamki przy najładniejszych szkatułkach i puzderkach; podważono kilka desek w posadzce. — Byłby dla mnie bez litości! pomyślała. Zepsuć tak mozajkową posadzkę, którą tak lubił; kiedy które z dzieci stąpi na nią w wilgotnych trzewikach, on czerwieni się z gniewu! Zniszczona zupełnie.
Widok tego brutalstwa rozprószył ostatnie wyrzuty, jakie sobie czyniła z powodu swego zbyt łatwego zwycięstwa. Na chwilę przed dzwonem obiadowym, Juljan wrócił z dziećmi. Przy deserze, po odejściu służby, pani de Rênal rzekła doń sucho:
— Wspominał mi pan, że pragnąłbyś spędzić dwa tygodnie w Verrières: otóż, pan de Rênal godzi się udzielić panu urlopu. Może pan jechać, kiedy się panu podoba. Aby zaś chłopcy nie tracili czasu, codzień będzie pan otrzymywał ich wypracowania do przejrzenia.
— Tak, rzekł pan de Rênal cierpko, ale zwalniam pana nie dłużej niż na tydzień.
Juljan wyczytał w jego twarzy niepokój i udrękę.
— Nic jeszcze nie postanowił, rzekł do kochanki skoro na chwilę zostali sami w salonie.
Pani de Rênal opowiadała mu spiesznie co zdziałała w ciągu rana.
— Dziś w nocy bliższe szczegóły, dodała śmiejąc się.
O przewrotności kobieca! pomyślał Juljan. Co za przyjemność, co za instynkt pcha je ku temu aby nas oszukiwać?
— Mam wrażenie, że miłość oświeca cię i zaślepia równocześnie, rzekł z pewnym chłodem. Postępowanie twoje dzisiejsze jest cudowne; ale czy to rozsądnie chcieć widzieć się wieczór? Dom pełen jest wrogów: pomyśl o nienawiści jaką pała do mnie Eliza.
— Ta nienawiść bardzo jest podobna do gwałtownej obojętności, jaką ty pałasz do mnie.
— Nawet w razie obojętności, winien jestem ratować cię z niebezpieczeństwa, w jakie cię pogrążyłem. Jeżeli, przypadkowo, pan de Rênal weźmie na spytki Elizę, w dwóch słowach dowie się wszystkiego. Może się zaczaić koło mego pokoju, uzbrojony...
— Jakto! więc nawet odwagi...! rzekła pani de Rênal, w której zbudziła się dumna szlachcianka.
— Nie zniżę się nigdy do tego aby mówić o swojej odwadze, rzekł Juljan; to nikczemność. Niechaj świat sądzi z czynów. Ale, dodał ujmując ją za rękę, ty nie masz pojęcia, jaki jestem do ciebie przywiązany, i jakim szczęśliwy że mogę się pożegnać z tobą przed tem okrutnem rozstaniem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.