Czciciel Potęgi/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Czciciel Potęgi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Pośród jednej z najpiękniejszych równin świata, w pobliżu kwitnącego miasta Sardes, lecz pasmem wzgórz kasztanowymi lasami porosłych z niem rozdzielone, nad błękitnym i złoty piasek toczącym Paktolem, stało domostwo słynnego z rozumu i bogactw, Lidyjczyka Pytyona. Nie tylko z bogactw był on słynnym, ale także i z rozumu, przez który właśnie stał się najmożniejszym obywatelem Lidyi, tej krainy, wydającej z łona swego najcenniejsze płody natury: winograd, pszenicę, oliwę i złoto. Sława Pytyona rozchodziła się daleko i szeroko, bo od ruchliwych, przemyślnych, gęsto nad morzem Egejskiem osiadłych handlarzy jońskich, do mieszkańców starego Egiptu i dalszych jeszcze upalnych płaszczyzn Libii, od wielkiego portu Abydos, przez który Persya, jak przez otwarte okno, spoglądała na Grecyę, do samej Suzy, starej stolicy olbrzymiego Perskiego państwa. Na widok prowadzonych przez Pytyona, towarami obładowanych wielblądów, kupcy jońscy niespokojnie skupiali wszystką swoją uwagę i biegłość, bo wiedzieli dobrze, iż najprzenikliwszy z nich i najzręczniejszy w zręczności i przenikliwości Pytyonowi sprostać nie potrafi; że płynnej jego wymowie, gibkim ruchom rąb, towary ukazujących, obfitym a wprost do przekonania trafiającym przedstawieniom i namowom najbardziej nawet ostrożny i doświadczony umysł, nie zawsze oprzeć się zdoła. Przywoził on im indyjskie kadzidła i perły, z różnych wysp zdobywane jedwabie, jak obłok powiewny, z lnów cienkich tkany bissus, niezrównane w piękności swej hafty frygijskie, kobierce, których barwy i wzory stanowiły tajemnicę i wyłączną własność, od niedawna politycznie unicestwionej, Babilonii. Przywoził on im jeszcze wory złotego piasku, wyłowionego w nurtach Paktolu, i rzecz najrzadszą, najpożądańszą, najdroższą — ogromne kły słoniów, po które wysłańcy jego udawali się aż do pustyń Libii, do silnych, długo żyjących, niepodległych i niepodległości swej dumnie broniących Etiopów. Nie z tej przecież tylko zamiany drogocennych przedmiotów na niezmierne ilości drachm i staterów powstały bogactwa Pytyona. W pobliżu Sardes, nad brzegami Paktolu, posiadał on pola rozległe i trzody niezliczone, a w ciemnem wnętrzu niebotycznego Tmolosu, kopalnię złota, którą tysiąc niewolników napełniało nieustannie stukami motyk i młotów. Wszystkim zaś było wiadomo, że żadne pola tak dobrze uprawionemi, żadne trzody tak płodnemi i żadne niewolnicze gromady z takim ładem i taką zarazem srogością rządzonemi nie były, jak się to działo w dobrach Pytyonowych. Niegdyś, zdawać się mogło, że posiada on sztukę czarodziejską znajdowania się jednocześnie na miejscach wielu, przeglądania rzeczy oddalonych, odgadywania nieznanych, mieszczenia i rozwiązywania w jednym swoim umyśle mnóstwa naraz zadań i trudności. Odkąd przecież synowe mu podorastali, uczynił z nich sobie pomocników, mniej pewno biegłych od niego, jednak gorliwych i czynnych. Miał pięciu synów; czterej starsi budzili już uszanowanie w handlarzach, uniżoną uprzejmość we współobywatelach, a strach w niewolnikach. Na jednego tylko, najmłodszego, kupcy zarówno jak współobywatele i niewolnicy spoglądali wcale inaczej niż na tamtych i zdawali się myśleć o nim różne dziwne rzeczy... Jednak nie dlatego tylko Pytyona rozumnym zwano, że jak nikt inny bogactwa zgromadzać umiał, lecz i dlatego jeszcze, co o bogactwie mniemał i mówił. Gdy pośród jednego z wielkich rynków miejskich, w Sardes, Celanei lub Abydos, na grzbiecie swego starego, ulubionego wielbląda Mosza siedząc, do otaczających go tłumów o znaczeniu, pożytkach i potędze bogactwa przemawiał, ludzie rodów różnych i przybysze ze stron wszelakich słuchali go z zachwyceniem i zadowolnieniem takiem, że aż z ruchliwych ramion Greków jońskich zsuwały się fałdy chitonów i chlamid, czerwone czapki drżały na głowach Frygijczyków, nad czołami Medów, Baktryan i Asyryjczyków wykrzywiały się ciężkie tyary a Lidyjczycy, uradowani i dumni, na cześć mądrego współobywatela swego wydawali głośne okrzyki. Nie były to przecież mowy uczone, wspaniałe, ale raczej dobroduszne i wesołe, niemniej coś wyższego nad powszedniość, bo przez umysł mówcy wykształtowaną a w serce głęboko mu wrosłą zasadę głoszące. Ten starzec siwobrody, rumiany, niewysoki, krzepki, o siwych źrenicach, ogniście błyszczących pod pomarszczonem czołem i wznoszącą się nad niem tyarą z oplecionej perłami purpury, małą, giętką ręką odrzucał na plecy szerokie rękawy swego, indyjskimi wzorami mieniącego się, kaftana i raźnie, donośnie, jak zwykły sobie człek z pospólstwa, głosu nie miarkując, wołał:
— Na Cybelę silną i płodną, przysięgam! Niech mi ktokolwiek z was pokaże chrząszcza, któregoby jednem postawieniem kopyta nie rozmiażdżył bawół, makolągwę, którejby jednem uderzeniem dzioba nie zamordował jastrząb, zwiędły liść, któregoby nie uniósł na błędne wędrówki wiatr, kroplę wody, którejby w stronę swojego płynięcia nie porwała fala — niech mi kto z was, którzy przecież znaczną gromadą na mowę moją teraz rozdziawiacie gęby, pokaże jakąś rzecz podobną, a wnet wszystko, co posiadam, wiernie na cztery części rozdzielę i trzy z nich ukazicielowi oddam, a jedną tylko dla siebie i pięciu synów swoich zostawię!
Rzecz prosta, iż wezwaniu temu nikt zadość uczynić nie mógł; mówca zaś, drugi rękaw kaftana ku plecom odrzucając, prawił dalej:
— Siłą albo słabością bogowie obdarzyli wszystko, co pod sklepionem niebem, na płaskiej ziemi żyje. Płaską jest ziemia i tylko to, co silne, tworzy jej wypukłości, lub wysokie szczyty. Gdyby Tmolos żył i mową władał, powiedziałby nam z pewnością, jak mu jest błogo na niziny z wysoka spoglądać. Pośród śmiertelnych silni to szczyty, a słabi — niziny, lub też i bagna. Niech mi kto powie, że woli bagnem być aniżeli górą! Kiedy zaś siła najwyższego stopnia swego dosięże, wtedy zwie się potęgą, i tę Pytyon Lidyjczyk czci, bo ona jest mądrością i pięknością świata. A bogactwo — to mocny słup, na którym stoi potęga, jej lemiesz i miecz, dlatego też Pytyon Lidyjczyk bogactwo czci. Bogacz, jak orzeł, buja w szerokich przestworzach, w słonecznym blasku skrzydła kąpie i nad rzeszami drobnego ptactwa króluje siłą i grozą; biedak — to kret, w podziemnych ciemnościach ryjący sobie ciasne gniazdo i w wiecznej trwodze oczekujący, azali mu wnet tego schronienia nie zburzy, a jego samego śmiertelnie w łeb nie ugodzi rydel ogrodnika. Niech mi kto powie, że wolałby być kretem niźli orłem?
Raz, gdy siwobrody, rumiany starzec, na spokojnym wielblądzie siedzący, pytanie to zadał, a niewielkie oczy jego z pod pomarszczonego czoła od zapału pobłyskiwały i z tryumfem rozglądały się po tłumie, z tłumu ozwał się głos:
— Ja, Lidyjczyku, przekładam swoją czarną polewkę nad twoje tuczone bażanty, i swój wieniec laurowy, na olimpijskiem igrzysku zdobyty, nad twoją tyarę z fenickiej purpury i indyjskich pereł. Biedakiem będąc, nikomu nie podlegam i przed nikim nie czuję trwogi; ciebie zaś, bogacza, jedno słowo twego władcy w proch obrócić może. Lacedemończykiem jestem.
Pytyon, do sprzeczek nieprzywykły, bo ludności napełniające rynki zazwyczaj jednomyślnemi z nim były, a w dodatku, z tak możnym człekiem któżby się sprzeczać ważył? — ciekawie zrazu słuchał mowy Lacedemończyka, aż potem śmiechem takim wybuchnął, że aż na grzbiecie swego wielbląda zakołysał się we wszystkie strony.
— Cha, cha, cha! — śmiał się — cha, cha, cha! Na Sabazyosa klnę się, żem nic jeszcze tak uciesznego w życiu swem nie słyszał! Wy szczęśliwi, wy, mieszkańcy Peloponezu, na którego skalistej powierzchni kury nawet jaj znosić nie chcą, a którego przestrzeń jedne tylko moje barany szczelnie okryć-by mogły, szczęśliwsi od nas, obywateli rozległej, żyznej, złotorodnej, potężnej Persyi! Wiem zdawna, żeście zarozumialcy i pyszałki, pychę swoją poczytujący za siłę, której nie posiadacie ani okrucha. Lecz poczekajcie, poczekajcie nieco, myszy! Na was-to najwyraźniej przeznaczenie sprawdzi to, co ja wyznaję, gdy, jak kopyto bawoła kruszy chrząszcza, nasza potęga skruszy waszą słabość! Mój władca — niech mu wszystkie dobre duchy Ormuzda, którego jest wyznawcą, przyjaznymi będą! — mnie w proch nie zamieni, bom dość rozumny, aby go czcić jak ziemskiego boga, i dość bogaty, aby w potrzebie być mu użytecznym. Lecz wy, zuchwalcy, piśniecie kiedyś w dłoni mocarza, jak makolągwa piszczy w szponach jastrzębia, i wtedy dopiero, lecz już zapóźno, poznacie wolę i zamiary bogów!
Śmiał się i zarazem gniewem płonął, Lacedemończyk zaś, wzgardliwy i obojętny, na bok zszedł, bo wedle obyczaju ojczyzny swojej, to, co myślał i czuł, raz tylko i słowy krótkiemi zwykł był wyrażać.
Ale w pobliżu stało tam także chłopię ateńskie, młode, wątłe, z rozpuszczonymi na białą tunikę złotymi włosy i złotem strun pobłyskującą lirą u piersi. Było to dziecię ubogie, może sieroce, które do kwitnących miast Lidyi przywędrowało z pieśniami i czarem ich zdobywało tu sobie kęs chleba. Kiedy, na hardą mowę Lacedemończyka odpowiadając, Pytyon słabości greckiej urągał a wysławiał potęgę Persów, młody Ateńczyk palcami struny szczypał, dźwięczności ich próbując, a potem, pośród chwilowej ciszy, srebrnym głosem zawiódł pieśń o tem, jako na atyckiej ziemi szczupła garść Greków mężnych i wolnych, nad wielkiemi wojskami wrogów nieraz odnosiła zwycięstwa. Śpiewał i oczy zachwycone ku niebu wznosił, a ludzie różni mniej słowami pieśni niżeli głosem śpiewaka oczarowani, otaczać i uważnie słuchać go zaczęli. Wtem Pytyon zawołał:
— Hej, gdzie są słudzy wielkorządcy Lidyi, niewolnika wielkiego króla? Ten malec świętej Persyi i boskiemu jej władcy bluźni! Do więzienia go tymczasem, a potem, na łodzi byle jakiej z powrotem do Aten odprawić! Hojnie nagrodzę i przed wielkorządcą zalecę tych, którzy rozkazu mego usłuchają!
Któżby śmiał nieposłusznym okazać się bogaczowi, który z wielkorządcą poufale do biesiadnego stołu zasiadał, a nie był wcale skąpym, owszem, szeroko sakwę otwierać umiał wszędzie, gdzie widział tego potrzebę i korzyść.
Wogóle przecież Pytyon Lidyjczyk wrogiem pieśni nie był, znajdując je miłemi w chwilach odpoczynku dla ucha i serca; kwiatom, których miał pełne ogrody, przypatrywał się czasem z lubością i w cnotę ludzką wierzył, mniemając wszakże, że jest ona, tak jak bogactwo, jednym z lemieszy potęgi.
— Łotrom źle się powodzi — powiadał — w kajdany ich zakuwają, do ciemnic wtrącają i okrywają hańbą. Jak drachma w talencie, tak cnota mieści się w potędze, lecz ktokolwiekby, jedną drachmę posiadając, nie dążył do zgromadzenia talentu, wierutnym głupcem byłby.
Może z takiego upatrywania korzyści cnoty — może i z innych pobudek, których sam w sobie nie czuł — nigdy, w niezmiernie rozległych czynnościach handlowych, ani na jeden obol nie oszukał nikogo, a wszyscy wiedzieli, że w całej Lidyi nie było niewiasty szczęśliwszej nad żonę jego, Gorgę, i młodzieńców troskliwiej chowanych nad jego synów. Wszakże, ilekroć mu na wadze sądu z jednej strony spoczęło bogactwo, a z drugiej cnota, łacniej swoją przychylność i wiarę przechylał na stronę bogactwa. Kiedy mu raz wspomniano, że jednak w niektórych sercach śmiertelnych istnieje ten szczyt cnoty, który zwie się wspaniałomyślną litością zwycięzcy nad zwyciężonym, czego dowód dał wielki Cyrus, z rozpalonego już stosu przywołując ostatniego z lidyjskich królów, Krezusa, i jak najmilszego przyjaciela u swego umieszczając go boku, Pytyon myślał długo, potem uśmiechnął się filuternie i z cicha wyszeptał:
— Skłonnym do wierzenia, że przebiegły Krezus kilku dobrze przechowanemi kiesami zjednał dla siebie przybocznych Cyrusa w ten sposób, że w nim tę wspaniałomyślność namowami swemi obudzili. Gdyby był nie posiadał bogactw, któremi sobie obrońców kupił, na Cybelę! byłby podówczas na stosie zgorzał jak sucha gałązka.
Potem jednak, poważnie i z nizkiem schyleniem głowy, dodał, raczej poprawił się:
— Cyrus zresztą, przyjaciele moi, potężnym mocarzem był; wszystko więc, cokolwiek bogowie najlepszego wymyślili i stworzyli, w nim mieścić się musiało.
Jakkolwiek Pytyon cenił bogactwo przeważnie za to, że zadawalnia dumę i pożądanie władzy człowieka, jednak nie gardził też wcale rozkoszami wszelkiemi, których dostarczać może. Niegdyś, w dalekich i długich wędrówkach, mężnie i wytrwale znosił głód i pragnienie, skwary i trudy, a lata młodości spędził, częścią pod wędrownymi namiotami, częścią w wielce skromnem, z niezgrabnych bierwion skleconem domostwie. Odkąd przecież ze znacznej już poojcowskiej spuścizny uczynił majątek prawie bajecznej wielkości i oparł go na niewzruszonych podstawach, siedlisko jego zasłynęło po świecie ze wspaniałości swojej budowy i z nagromadzonych w niem skarbów sztuki, zarówno greckiej jak wschodniej.
Grecka i wschodnia sztuka budownictwa, greckie i wschodnie kamienie i metale, łączyły się w domostwie Pytyona, wznoszącem się u stóp wzgórz kasztanowych. Ściany jego, obyczajem sąsiedniej Frygii, składały się z odłamów skał, które tysiączne gromady niewolników, kosztem niezmiernych trudów rozłupywały młotami i w różne kształty ociosane spajały silnym cementem. Na tych ciemnych i różnowzorych ścianach spoczywał płaski dach z miedzi korynckiej, tę posiadającej właściwość, że w blasku słonecznym płonęła jak roztopione złoto, a szerokie, ze wszech stron obiegające je tarasy wspierał tłum kolumn z dostarczonych przez jońskie wyspy, białych i żółtych marmurów. Te same marmury, z asyryjskiemi cegłami zmieszane, tworzyły szerokie i wspaniałe schody, z wysokich tarasów spuszczające się ku rozległym trawnikom i ogrodom. Najprzezroczystsze ze szkieł, obficie przez Fenicyan i na wyspie Lesbos wyrabianych, w spiżową oprawę ujęte, nakształt wody w szczelinach skalnych, świeciły w głębi wązkich, ze skały wykutych nisz, a po tarasach, trawnikach, ogrodach, u stóp schodów i u rzeźbionych z cennego drzewa, lub z metalów kutych drzwi, rozsiadały się ciężkie, srogie lub tajemnicze, spiżowe lub marmurowe lwy, smoki, sfinksy.
Na widok tego niezmiernego gmachu, Ateńczyk, z łona przyrody genialnym artystą wyszły, uśmiechnąłby się lekceważąco i wzgardliwie; lecz mijający go Azyaci z krajów różnych szeroko od zachwycenia rozwierali oczy i nizko pochylali głowy. Nie było w nim tej boskiej poezyi myśli i uczuć, która z głazów najgrubszych uplata arcydzieła harmonii, wzniosłości i gracyi; lecz z ogromnej, ciężkiej, ciemnej, a przecież blaskami płonącej całości, w oczy i duszę każdego patrzącego biły i w powietrzu unosić się nad nią zdawały dwa wyrazy, będące nazwami dwu ideałów i pana tego gmachu i Azyi: bogactwo i potęga!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.