Przejdź do zawartości

Czarny karzeł/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Czarny karzeł
Wydawca Red. "Tygodnik Mód i Powieści"
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Black Dwarf
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XIII.

W  zamku Elisława wielkie poczyniono przysposobienia na ten ważny dzień, w którym nietylko spodziewana była znakomitsza szlachta z okolic przychylna sprawie Jakobickiéj, ale nadto wielu niechętnych niższego stanu, którzy powabem nowości, nienawiścią przeciw Anglii, lub jedną z owych licznych przyczyn, które namiętności ludzi owych czasów zapalały, chętni byli do współudziału w niebezpieczném przedsięwzięciu. Mężów znaczenia i majątku nie było wielu, albowiem wszyscy prawie wielcy właściciele ziemscy byli oddaleni, a większa część mniejszéj szlachty i włościan, przywiązani do Prezbyteryanizmu, lubo niechętni połączeniu koron, nie mieli jednak zamiaru należyć do Jakobickiego spisku. Lecz było pomiędzy nimi kilku zamożnych panów, którzy już z wrodzonych zasad, już z religijnych powodów, albo li też dzieląc ambitne zamiary Elisława, plany jego wspierali; było daléj pomiędzy nimi kilku zagorzalców, którzy jak Mareschall pałali żądzą celowania w niebezpiecznym przedsięwzięciu, przez które przywrócić myśleli niepodległość kraju. Reszta sprzysiężnych była niskiego stopnia i skołatanego majątku, którzy teraz z tą samą skwapliwością byli gotowi podnieść bunt, z jaką późniéj roku 1715 powstali nagle pod Forsterem i Derwentwaterem, gdy cały prawie regiment pod dowództwem szlachcica pogranicznego Duglasa, złożony był z samych ochotników.
Przypominamy tu jedynie okoliczności tyczące się prowincyi, w któréj się rzecz dzieje, bo bezwątpienia partya Jakobitów w innych częściach Królestwa, składała się z daleko straszniejszych i więcéj wpływowych członków.
Długi stół ciągnął się przez ogromny krużganek zamku Elisława, który jeszcze w tym samym jak przed stu laty był stanie. W ponuréj wielkości rozciągał się przez całe skrzydło zamku, a ze sklepienia z ciosowego kamienia, sterczały w jednostajnéj odległości wypukłą robotą kamienne obrazy, w których dzikiéj postaci wyuzdana wyobraźnia gotyckiego kamieniarza wysiliła się o ile tylko mogła, na przedstawienie wstrętnéj potworności. Groźne i wściekłe harpie zgrzytającemi zębami i szyderskim uśmiechem, napełniały zgrozą pod niemi siedzących gości; długie wązkie okna oświetlały gmach z obu stron, a przez malowane szyby tylko mdłe ponure przedzierało się światło słoneczne. Chorągiew, którą jak wieść niosła, w bitwie pod Sark na Anglikach zdobytą została, — powiewała nad krzesłem, w którem Elisław zgromadzeniu przewodniczył, jakoby wspomnienie dawnych zwycięztw nad sąsiadami, zapalać miało męztwo gości. On sam obdarzony dumną postawą i rysami twarzy, które pomimo posępnego i surowego wyrażenia, pięknem! nazwane być mogły, ze szczególną starannością był ubrany, i żywo przypominał pana zamku obronnego przeszłych czasów. Sir Fryderyk Langlej siedział po prawéj, Mareschall po lewéj ręce, kilku innych szlachty ze swoimi synami, bracią, siostrzeńcami i synowcami, zajęło górną część stołu; pomiędzy niemi mieścił się Rateliff. Niżéj za wielką srebrną miednicą na środku stołu siedzieli, sine nomine turba, ludzie, których próżność w téj nawet niższéj przestrzeni jadalnéj sali znajdowała zadowolenie, podczas gdy duma możnych pilnowała bacznie przedziału przy oznaczeniu miejsc zachowanego. Że ta izba niższa nie z bardzo szlachetnych składała się członków, można ztąd widzieć, że i Wilhelm Westburnflat do niéj należał. Bezczelność z którą śmiał ukazać się w domu człowieka, któremu świeżo ciężką zniewagę wyrządził, nie dała się objaśnić tylko domniemaniem, że dobrze wie, iż jego uczestnictwo w porwaniu Izabeli dla każdego jest tajemnicą, oprócz Elisława i jego córki.
Dla tego licznego i mieszanego towarzystwa zastawiono ucztę, złożoną nie jak gazety wyrażać zwykły, z przysmaków pory roku, lecz z posilnych obfitych mięsiw, pod których ciężarem stół się uginał. Ale wesołość nie jednoczyła się z wyśmienitym bankietem; na niższym końcu stołu siedzący, zrazu zdali się uczuwać w tak wyborowem towarzystwie wymuszoność i ckliwość, lecz nudy ztąd wypływające, rozpędziło zaraz wezwanie do godów bankietowych, którego spełnić nie wahali się i chwili. Nieme też posiedzenie, wkrótce zamieniło się na gawędę, a nawet ochocze wrzaski.
Ale wódka i wino nie potrafiły rozweselić umysłu zajmujących miejsce u góry stołu. Czuli ową bojaźń, która nas często ogarnia, gdy mamy rozpaczliwe spełnić postanowienie, postawiwszy siebie w położeniu, w którém zarówno trudno jest iść naprzód, lub wstecz. Przepaść wydała się tém głębszą i niebezpieczniejszą, im bardziéj zbliżali się do jéj brzegu i każdego ogarnął dreszcz, na myśl, kto ze sprzymierzonych, wtrąci się pierwszy do otchłani. To wewnętrzne poczucie bojaźni i wstrętu objawiło się rozmaitym sposobem, w miarę rozmaitych skłonności i widoków gości obecnych. Jedni wyglądali poważnie, drudzy śmiesznie: jedni spoglądali z obawą na próżne miejsca u góry stołu, przeznaczone dla członków spisku, których przezorność przemogła nad zapałem dla sprawy, i którzy w téj bliskiéj chwili z narad usunęli się: drudzy zdali się porównywać znaczenie i moc przytomnych i nieprzytomnych. Sir Fryderyk Langlej był roztargnionym, ponurym i markotnym, Elisław zaś tak widocznie wysilał się na wzniecenie odwagi swoich gości, że prawie znać było, iż sam cokolwiek tchórzył.
Rateliff patrzał na wszystko ze spokojnością bacznego, lecz nieuprzedzonego widza. Sam tylko Mareschall, wierny swojemu charakterowi porywczemu i płochemu, jadł i pił, śmiał się, żartował, i zdał się nawet weselić, z powodu tego zamieszania towarzystwa.
— Cóż stłumiło nasz szlachetny zapał? — zapytał się. Wygląda to, jak gdybyśmy byli na obchodzie pogrzebowym, gdzie kondukt jest niemy, a karawaniarze hojnie się raczą, i tu rzucił okiem na dolny koniec stołu: Elisławie, czy podniesiesz się. Czy usnęła twoja odwaga? Cóż zaś skruszyło mężny umysł szlachetnego rycerza Langlej?
— Mówisz jak nierozsądny, — odpowiedział Elisław, nie widzisz ilu z nas tu brakuje?
— Cóż to szkodzi! Nie wiedziałeś tego wprzódy, że połowa ludzi chętniéj plecie niż działa? Co do mnie, cieszę się, że przynajmniéj dwie trzecie części naszych przyjaciół się stawiło; lubo się lękam, że jedna połowa tylko przyszła, aby w najgorszym przypadku bankietu nie stracić.
— Jeszcze nie mamy pewnych wiadomości z nadbrzeża, o przybyciu króla, — rzekł drugi wymuszonym, stłumionym głosem, zwykle będącego znakiem straconego serca.
— Ani słowa od hrabiego D...., ani od kogo innego z południowéj granicy.
— Któż to? — zawołał Mareschall tonem teatralnego rycerza, — któż to, co mężów Anglii za towarzyszy sobie życzy? Czyż mój stryj Elisław nie zacnym człowiekiem?... Czy nam śmierć przeznaczona.
— Dla Boga, — przerwał Elisław, — nie nudź nas twoją brednią Mareschallu.
— Dobrze więc, to cię poczęstuję moją mądrością, jakakolwiek ona jest. Jeżeli postępowaliśmy jak tchórze, zawsze dość zrobiliśmy, aby ściągnąć na siebie podejrzenie i zemstę władzy. Cóż nikt nie chce mówić? Kiedy tak, ja pierwszy skoczę na wyłom!
Porwał się z krzesła, kubek napełnił czerwonem winem, i kazał wszystkim pójść za swoim przykładem i powstać. Wszyscy usłuchali, ale znakomitsi ozięble, drudzy z zapałem.
— Moi przyjaciele! — mówił, — daję wam hasło dzisiejszego dnia. Spełnijcie zdrowie za niepodległość i pomyślność naszego prawego władzcy, króla Jakóba VIII, który pod Lithian na ląd wysiadł i jak myślę i spodziewam się, jest w posiadaniu swojéj dawnéj stolicy!
Łyknął wino i cisnął kielich po za głowy siedzących.
Wszyscy poszli za jego przykładem i wśród szczęku kielichów i wrzasku gości, przysięgli żyć i umierać za zasady i hasło, które spełnieniem toastu zaręczyli.
— Odważyłeś się doprawdy na skok przez rów, — szepnął Elisław Mareschallowi. — Ja także tego zdania, że tak najlepiéj. Cóżkolwiek wypadnie już zapóźno aby się cofać; jeden tylko na Rateliffa spoglądając, do toastu nie należał. Ale o tém późniéj się rozmówimy.
Potém powstał i miał do zgromadzenia mowę, która obelżywemi wyrazami, zapalała przeciw rządowi i jego działaniom. Szczególniéj rozwodził się nad połączeniem, to jest nad układem, przez który Szkocya, jak utrzymywał, jednem pociągnięciem pióra postradawszy wolność, handel i honor, krępowana niewolniczemi więzami, leży u nóg rywala, przeciw któremu od tylu lat popierała swoje prawa i sławę tylą niebezpieczeństwy i krwią. — Był to przedmiot najdrażliwszy, który wszystkie serca poruszył.
— Nasz handel zrujnowany. — krzyczał stary Jan Reweastle, indyjski kontrabandzista.
— Nasze rolnictwo zniszczone, — mówił włościanin, mający kawał ziemi, który od adamowych czasów nie wydał nic prócz modrzewnicy i poziomek.
— Naszą religiję wytępiają z korzeniem, — przydał pastor biskupiéj parafii Kirkwhistle.
— Niezadługo dożyjemy czasów, w których nam nie będzie wolno ubić sarny, i pocałować dziewczyny bez upoważnienia władzy, — mówił Mareschall.
— Ani, — dodał Westburnflat, — w żadnéj ciemnéj nocy przebyć wierzchem pagórka bez poprzedniczego zezwolenia młodego Ernseliffa, lub innego sędzi pokoju. Oto dobre były czasy na pograniczu, gdy nie było ni pokoju, ni sędziów.
— Pomnijmy na obelgi doznane pod Darien i Glencoe, — mówił daléj Elisław, — bierzmy się do oręża, stawając w obronie naszych praw, dóbr, życia i dzieci!
— Pomnijcie na pierwiastkową biskupią konsekracyą, bez któréj nie ma prawego duchowieństwa! — mówił pastor.
— Pomnijcie jak angielscy korsarze tamują nasz wschodnio-indyjski handel! — zawołał Wilhelm Wilson, szyper, — który zwykł był cztery razy na rok płynąć z Cokpool do Whitehaven.
— Wspomnijcie wasze swobody, — ozwał się znów Mareschall, — który z troskliwą radością iskry przez siebie wskrzeszone zamienił w gorejące płomienie, nakształt swawolnego chłopca, który otworzywszy śluzę młyńskiéj grobli, zachwyca się wrzaskiem kół przez siebie do ruchu doprowadzonych, nie myśląc o nieszczęściu jakie może wyrządzić. — Wspomnijcie sobie wasze swobody, — mówił daléj, pamiętajcie o nowych podatkach, zrzućcie z siebie jarzmo, i przeklęty niech będzie stary Wilhelm, ten pierwszy, któremu ucisk winniśmy.
— Niech dyabli wezmą strażnika, — krzyczał stary kontrabandzista. — Własną ręką kark mu skręcę!
— Niech czart porwie policyanta! — znów zaczął Westburnflat, — każdemu policyantowi w łeb palnę nim zaświta.
— Czyż zgodzimy się przecież na to? — rzecze Elisław, — gdy krzykacze na chwilę umilkli, aby dłużéj nie znieść takiego stanu rzeczy.
— Wszyscyśmy zgodni, — odpowiedzieli goście.
— Nie tak zupełnie, — odezwał się Rateliffe — Wprawdzie nie tuszę sobie, abym stłumić miał gwałtowne wzburzenia, które tak nagle całe towarzystwo ogarnęło, ale proszę przyjąć moje niniejsze objawienie, że pod żadnym pozorem nie zgadzam się na wszystkie tu wyrażone zażalenia, i że się zupełnie oświadczam przeciw nierozsądnym środkom, których użyć myślicie dla zaradzenia mniemanym niedogodnościom. Łatwo mi przypuścić, że wiele co tu mówiono przypisać należy chwilowemu zapałowi, albo żartowi, lecz są takie żarty, które prędko wychodzą na jaw, i nie powinniście zapominać panowie, że ściany mają uszy!
— Prawda może, że ściany mają uszy, — odpowiedział Elisław, — spoglądając na niego ze złośliwym tryumfem, lecz szpieg domowy prędko może się uszu pozbyć, jeżeli podobny ptaszek odważy się dłużéj mieszkać w domu, gdzie jego przybycie było przywłaszczonem natręctwem, a jego postępowanie samowolnem do wszystkiego wtykaniem się, i który dom opuści jak zawstydzony żak, jeżeli sam wprzód się tego nie domyśli.
— Panie Vere, — odpowiedział Rateliff z zimną pogardą, — dobrze to rozumiem, że skoro moja przytomność stanie ci się bezpotrzebną, czém z nierozsądnym zamierzonym krokiem stać się musi, będzie ona równie niebezpieczną jak ci była nienawistną. Ale mam protektora możnego, i byłoby ci nie miło, gdybym przed szlachtą i ludźmi honoru wyłuszczyć chciał szczególne okoliczności, które były przyczyną naszych bliższych stosunków. Zresztą cieszę się, że otwarcie wynurzyłeś swe zdanie, a spodziewając się, że pan Mareschall i kilku innych panów całość moich oczu i mego gardła téj nocy strzedz będą, mam zaszczyt oświadczyć, że twój zamek dopiero jutro rano opuszczę.
— Niech tak będzie, — odpowiedział Vere, — Jesteś zupełnie bezpiecznym od mego gniewu, bo nie jesteś go godnym, lecz nie żebym się lękał, abyś tajemnicy domowych nie zdradził. Wszelako przestrzegam cię, dopilnuj się dla własnego twego dobra. Co do ranie, mogę cię zaręczyć, że twoje spółdziałanie, albo pośrednictwo, mało temu przydać się może, który chce wszystko zyskać lub wszystko stracić, gdyż albo prawna słuszność, albo niesłuszne przywłaszczenie odniosą zwycięstwo w walce, które wkrótce nastąpi. Bądź zdrów.
Rateliffe rzucił spojrzenie na niego, które Vere ledwo mógł znieść; powstał, ukłonił się towarzystwu i opuścił pokój. Ta scena zrobiła na większéj części obecnych wrażenie, które Elisław usiłował zatrzeć, wracając do przedmiotu w rozprawie będącego. Wypadkiem nareszcie ostatecznym po długiéj gadaninie zagorzałych obrad, był bezpośredni wybuch spisku. Elisława, Mareschalla i sir Fryderyka Langlej, mianowano naczelnikami i upoważniono do kierowania dalszemi czynnościami.
Oznaczono miejsce, na którem wszyscy zgromadzić się nazajutrz przyrzekli, z tylą towarzyszami i przyjaciółmi, ile każden dobrać potrafi. Niektórzy goście oddalili się dla poczynienia potrzebnych przygotowań; Elisław przeprosił resztę gości, którzy spoinie z Westbrunflatém dzielnie łykali z butelki i stale przy niéj wytrzymywali, że mu stół opuścić przychodzi, aby ze swemi gorliwemi spólnikami spokojnie obmyślić potrzebne przysposobienia. Przeproszenie tém miléj przyjęto, że ich oraz prosił, szukać rozrywki ciągle w pokrzepiających napojach, jakich piwnice zamku dostarczały. Głośne oklaski towarzyszyły im. Imiona Vere i Langlej, a przed wszystkiemi Mareschall, napełniły powietrze okrzykami radości, i jeszcze zostały tejże nocy powtarzane przy wypróżnieniu ogromnych kubków wina.
Gdy naczelnicy zostali sami, spojrzeli na siebie z jakiemś pomieszaniem, które w posępnych rysach sir Fryderyka przemieniło się w wyrażenie śmiesznego smutku. Mareschall, przerwał pierwszy milczenie i zawołał z zapałem.
— Oto jużeśmy wsiedli na okręt! Panowie! teraz rozspinajcie żagle!
— Tobie należy nam składać dzięki, że tak daleko poszło, — odpowiedział Elisław.
— Prawda, ale nie wiem jakie dzięki mi złożycie, — odpowiedział Mareschall, — gdy wam pokażę ten list, który mnie właśnie przed stołem doszedł. Służący mój powiedział, że dał mu go jakiś człowiek nieznajomy, który jak piorun wierzchem uleciał, poleciwszy mu oddać mi ten list do własnych rąk.
Elisław otworzył go niecierpliwie i czytał głośno.

Edymburg
Szanowny Panie!

Ponieważ winien jestém twojéj rodzinie nieograniczoną wdzięczność za doznane dobrodziejstwa i dowiedziałem się, że należysz do stowarzyszenia śmiałków, które prowadzi interesa domu Jakóba i kompanii dawniéj kupców w Londynie obecnie w Dunkirahen, mam sobie za obowiązek zawczasu ci donieść, że okręty, których oczekujesz, od brzegu odpędzone zostały, i nie były w stanie wysadzić nic ze swego ładunku na ląd, i że zachodni spólnicy umyślili wykreślić swoje imię z firmy, gdy bankructwo już jest niezawodnem. W nadziei, że téj wiadomości użyjesz na pomyślenie o twojém bezpieczeństwie, zostaję najniższym sługą.

Nihil bezimienny.
Do pana Rudolfa, Mareschall de
Mareschall Wells.
(pilno).

Sir Fryderyk skrzywił twarz i zbladł, w czasie, gdy Elisław czytał list ten, wołał:
— Jakże, wszak to wpływa na główną sprężynę naszego przedsięwzięcia. Jeżeli francuzka flota z królem na pokładzie od anglików odpartą jest, jak z téj przeklętéj bazgraniny wypływać się zdaje, gdzież jesteśmy?
— Myślę, że tam gdzieśmy byli dziś rano, — odpowiedział Mareschall ze śmiechem.
— Za pozwoleniem, wstrzymaj się raz przecie z twoją niewczesną żartobliwością panie Mareschall. Dziś rano jeszcze byliśmy niewinni w obliczu prawa, teraz jesteśmy winni, a to przez twoje szaleństwo, gdy masz list w kieszeni, który cię zawiadamia, że nasze przedsięwzięcie jest zniweczonem.
— Myślałem sobie zaraz, że tak mówić będziesz, — odpowiedział Mareschall, — lecz najprzód mój przyjaciel ze swoim listém może jest pustakiem, a powtóre, muszę ci powiedzieć, żem sobie obrzydził towarzystwo, co wieczorem bawi się powzięciem zuchwałych układów, a przez noc je z dymem puszcza jeszcze nim dzień zaświta. Rząd teraz niezaopatrzony ani w wojsko, ani w zapasy wojenne, w kilka zaś tygodni, będzie miał obojga podostatkiem; teraz lud jest rozżarzony, a w kilka tygodni samolubstwo, trwoga i oziębła opieszałość, któréj skutki teraz już są widoczne, przygaszą ogień nim się w ogólny pożar zamieni. Ponieważ sam wszedłem w błoto, postarałem się, abyście i wy równie jak ja głęboko w nie zabrnęli. — Ale klapiąc się w bagnisku, nie dość jest jęczyć i narzekać, trzeba się starać z niego wybrnąć.
— Co do mnie, mylisz się panie Mareschall — odezwał się sir Fryderyk. — Zawszem umiał wszystkie bagniska starannie omijać.
Wyszedłszy to powstał, zadzwonił, i polecił wchodzącemu słudze, aby bezzwłocznie kazał ludziom jego przygotować się do podróży.
— Sir Fryderyk, — odezwał się Elisław, — czyż podobna abyś nas opuścił? Mamy z sobą tyle do mówienia.
— Dziś wieczorem odjadę, panie Vere, — odpowiedział sir Fryderyk, — powróciwszy do siebie dam ci znać co myślę o wszystkiem.
— Rozumiem, — szepnął Mareschall, — a to doniesienie zechcesz zapewne uczynić przez przyjaciół zowiących się policyą i żandarmami. — Zmuszony ci zatém jestém oświadczyć sir Fryderyku, że nie ścierpię ani odstrychnięcia, ani zdrady, nie możesz przeto dziś wieczór ztąd ruszyć, chyba, że sobie uścielesz drogę po moim trupie.
— Wstydź się Mareschallu, — odezwał się Vere, — jak możesz z taką popędliwością źle tłomaczyć zamiary naszego przyjaciela? Jam pewny, że sir Fryderyk tylko sobie z nas zażartował. Jeżeli bowiem nie ceni tyle własnéj godności, aby o odstąpieniu nas lękał się nawet we śnie marzyć, to powinienby przecie pamiętać, że mamy w ręku niezaprzeczone dowody jego uczestnictwa i gorliwego spółdziałania. Prócz tego powinien wiedzieć, że rząd chętnie przyjmie pierwszą wiadomość o knowaniach naszych tak hazardownych, a jeżeli oto idzie, kto ją pierwszy da, łatwo nam przyjdzie o kilka godzin go wyprzedzić.
— Mnie, powinienbyś powiedzieć, nie nam, kiedy mówisz o prześciganiu się w podobnych zamiarach, — odpowiedział Mareschall. — Co do mnie, nie chcę wpływać do téj sprawki. I między zębami mrucząc przydał: Ślicznych to parę ptaszków, aby im człowiek całość swój głowy mógł powierzyć.
— Nie wymawiam się, zaczął znów sir Fryderyk od uczynienia tego, co za dobre uznam. Odjadę zatém natychmiast, bo i dla czegóż miałbym, mówił daléj, spoglądając na Verego, dotrzymywać słowa temu, który mi go nie dotrzymuje.
— W jakim względzie? — zapytał się Elisław, — unosząc gwałtownem poruszeniem rękę na swego popędliwego kuzyna, w jakim względzie zawiodłem cię sir Fryderyku?
— W delikatnéj sprawie mocno mnie obchodzącéj. Odwlokłeś wiadomy związek, luboś wiedział, że on był zakładem naszego politycznego przymierza. To porwanie i powrócenie twojéj córki, oziębłość, z którą się ze mną obchodziłeś i wymówki jakiemi to ubarwić chcesz, wszystko to są tylko czcze wybiegi, służące do zapewnienia ci posiadłości dóbr, które z prawa do niéj należą, oraz do zrobienia mnie narzędziem twojego zapamiętałego przedsięwzięcia, podsycając do działania nadziejami i obietnicami, których nigdy wypełnić nie myślisz.
— Sir Fryderyku, ręczę na wszystko, co święte...
— Nie słucham już żadnych zaręczeń, aż nadto długo niemi mnie zwodzono.
— Wiesz, znów zaczął Elisław, że jeżeli nas opuścisz, to twoja i nasza zguba nieochybna. Wszystko na naszym wspólnym i nierozerwalnym związku polega.
— Pozwól, abym sam o sobie myślał, — odpowiedział Baronet, — ale choćby była prawda co mówisz, to wolę zginąć, niżeli dłużéj być igraszką cudzego interesu.
— Czyż żadne zaręczenie, nie zdoła cię przekonać o mojéj rzetelności? — odparł Elisław niespokojny. — Jeszcze dziś rano byłbym zbił twoje niesłuszne podejrzenie, ale tak jak teraz rzeczy stoją...
— Przestań panie Vere — przerwał sir Fryderyk — jeżeli chcesz, abym ci zawierzył, tylko jeden masz środek w ręku; a to niechaj córka twoja jeszcze dziś wieczór odda mi swoją rękę!
— Tak prędko? niepodobna! — odpowiedział Vere — rozważ jakiego świeżo doznała przestrachu; nasze obecne przedsięwzięcie także ją mocno niepokoi.
— Nic nie chcę słyszeć, tylko jéj przysięgi przed ołtarzem. Masz kaplicę w zamku; doktor Hobler jest pomiędzy gośćmi. Daj ten dowód szczerości swoich przyrzeczeń, a dziś my znów najściśléj połączeni. Kiedy mi teraz córkę odmawiasz, w chwili, w któréj twoje zezwolenie tak dla ciebie jest użyteczném, jakże mogę spodziewać się tego jutro, kiedy jeszcze bardziéj będę za wikłany w niebezpieczeństwo, z którego wycofać się już będzie niepodobna.
— Jeżeli więc, — rzekł Elisław — dziś wieczór jeszcze pozyskasz rękę méj córki, czyż wtenczas nasza przyjaźń wznowiona zostanie?
— Tak jest i do tego stała i niezachwiana! — odpowiedział sir Fryderyk.
— Dobrze więc, a choć twoje żądanie jest niewczesne, niedelikatne i krzywdzące mój charakter, ale daj mi rękę sir Fryderyku; moja córka będzie twoją małżonką.
— Dziś wieczorem?
— Jeszcze dziś wieczorem, — odpowiedział Elisław, jeszcze nim dwunasta wybije.
— Z własném zezwoleniem spodziewam się — odezwał się Mareschall, — gdyż na moje słowo nie będę obojętnym, gdyby moją kuzynkę gwałtém chciano do ołtarza poprowadzić.
— Dyabli niech porwą taką zapaloną głowę, — mruknął Elisław, — a potém głośno przydał: tak, tak z własném zezwoleniem. Za kogo mnie uważasz Mareschallu? Czyż sądzisz, że córka moja potrzebuje opieki przed samowolą ojca? — Zapewniam cię, że panna Izabela Vere nie czuje wstrętu do sir Fryderyka.
— Ani do przyjęcia jego nazwy i zostania panią Fryderyko wą Langlej?
— Ależ tak, powiadam ci, potwierdził Elisław z pewną niecierpliwością.
— To mnie cieszy, bo pragnąc być otwartym, muszę wyznać, że to tak nagłe zażądanie jéj ręki i równie nagłe przyzwolenie, cokolwiek obudziło we mnie podejrzenie i zaniepokoiło.
— Nie dziwię się temu, — odezwał się Elisław, — bo i mnie ta taka nagłość żądania nabawia nie małego kłopotu. — Dziewczęta nie lubią tego, pragną, aby o nie długo proszono, błagano, nawet serce ich wyżebrywano, gdybym więc Izabelkę znalazł niechętną lub zupełnie do zawarcia tego małżeństwa nie skłonną, to w takim razie sądzę, że sir Fryderyku rozważysz......
— Nic nie rozważę panie Vere, albo ręka twojéj córki dziś wieczór, albo odjadę choćby o północy. To ostatnie moje słowo.
— Niech tak będzie, — odrzekł Elisław — oddalam się. Pomówcie o dalszych środkach względem naszych uzbrojeń: ja tymczasem chcę córkę przygotować do nagłéj odmiany jéj położenia.
To powiedziawszy opuścił pokój.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: anonimowy.