Czarna Perełka/Część II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zapukano do drzwi. Było jeszcze bardzo rano. Lenora zaledwie wstała i narzuciła szlafrok na siebie; zdziwiona podeszła ku drzwiom, odryglowała je i w ciemnym korytarzu ukazały się postacie jakieś niezrozumiałe, mundury, kapelusz, widocznie jakiś urzędowy orszak, który zaledwie posłyszał, że otwierano, popchnąwszy silnie podwoje, gwałtem się wcisnął do pokoju. Lenora była najpewniejsza, że się to stało przez omyłkę i chciała przeciwko najściu zaprotestować, gdy idący przodem w zapiętym fraku jegomość, w okularach, z papierami w ręku, prowadzący za sobą czeredę dość osobliwych figur umundurowanych, skłonił się od niechcenia i rzekł:
— Panna Lenora Zara, wychowanica ś. p. wojewodziny?
— Ja jestem.
Spojrzał przybyły: postać obwinionej tak była poważna i spokojna, że się chwilkę zawahał. Ale odbywanie ciągłych przykrych obowiązków oswaja z nimi i ściera z serca litość, a odzwyczaja od grzeczności.
— Pani jesteś oskarżona o potajemne przywłaszczenie sobie szacownych klejnotów po ś. p. opiekunce. Są pewne poszlaki, iż się one mogły w jej rękach znajdować. Jestem wydelegowany do odbycia jak najściślejszej rewizji i indagacji.
Słowa te gromem zrazu zaszumiały w uszach sieroty, krew uderzyła jej do głowy; końca już nie dosłyszała, rozumiała jedno tylko, że ona była obwiniona o złodziejstwo. Ten cios, zamiast ją przybić, oburzył i podniósł uczucie chłodnej pogardy; pomiarkowała, że gniew i protestacja pogorszyłyby położenie i objawiły słabość. Nie odpowiedziała zrazu nic. Przybyły, widząc, że zdaje się nie rozumieć, o co chodzi, powtórzył dosłownie, z czym przyszedł.
Skinęła mu ręką, wskazując pokoje oba i drżąc oddała klucze. A że uderzenie to nadto ją silnie wzruszyło, cofnęła się kilka kroków do krzesła, siadła, w rękach ukryła twarz i zapłakała cicho.
Ta rezygnacja chłodna, panująca nad sobą, tak dla urzędnika w okularach była rzeczą niezwyczajną, tak był nawykł do protestacji niewinności, do łez i gadatliwości, iż fenomen ten psychologiczny niezmiernie go zdumił i na próżno sobie łamał głowę, czy on oznaczać mógł niewinność, czy stanowić dowód przeciw obwinionej.
Postawiono straż przy drzwiach. Zwolna rozpoczęło się przetrząsanie rzeczy drobnostkowych i zabieranie papierów. Otwarto komódkę, kufry, szafkę, rozrzucono suknie, bieliznę, posuwając dokładność aż do śmieszności i nadużycia. W jednym pudełku znaleziono razem wszystkie pamiątki kosztowne, darowane przez wojewodzinę, których była liczba znaczna dosyć wysokiej wartości; te urzędnik przy obwinionej opieczętował. Zabrano także papiery wszystkie.
W ciągu tego przetrząsania Lenora siedziała przybita, czując, że wymierzony cios, choćby celu nie dopiął, miał na nią rzucić niezmazaną plamę. Mógłże się kto ująć za nią? Do godziny dziesiątej trwała umyślnie jakby przedłużona rewizja, o której cały już dom wiedział. Policja nie wpuszczała nikogo. Krążyły domysły najosobliwsze. Około dziesiątej wywołano urzędnika. Był to doktór, który wypadkiem nadszedł, i oburzony chciał się dostać do Lenory, aby jej przynieść słowo pociechy, zaręczyć, że bądź co bądź przyjaciele jej nie opuszczą. Ale urzędnik, jakkolwiek dobrze znany doktorowi, tłumacząc się obowiązkami swoimi, odmówił mu wejścia. Był to jeden z tych ludzi słodkich przy okrucieństwie, którzy dobijają ofiarę, kłaniając się i przepraszając.
— Słuchaj, panie Welker — rzekł mu w końcu doktór zniecierpliwiony — zdaje mi się, że mnie posądzać trudno o skradzenie czegokolwiekbądź lub wspólnictwo takiego czynu, nie możesz więc się obawiać mnie wpuścić. Znam stan zdrowia tej nieszczęśliwej i niewinnej istoty, chcę ją widzieć jako doktór, nie puszczasz mnie, składając się obowiązkami — dobrze. Muszę ci jednak to powiedzieć, że jeśli mnie jako lekarza potrzebować będziesz kiedykolwiek, możesz nie posyłać po mnie, bo nie przyjdę. Wcześnie sobie zamów innego.
— Ale, konsyliarzu kochany, to sprawa kryminalna!
— Jak sobie chcesz. Istotnie kryminalna, bo posądzeniem osoby szlachetnej i najoczywiściej niewinnej popełniacie kryminał.
— Cóż ja winien? — składając ręce zawołał urzędnik.
— Waćpan nic... bądź zdrów.
— No, chcesz waćpan na pięć minut — zawołał przestraszony indagator — to chodź, powiem, że zasłabła i żem ciebie wezwał z urzędu.
Doktór wszedł szybko, podążył do krzesła Lenory, ujął jej rękę i rzekł półgłosem:
— Bądź pani spokojna! jest to zbrodnia, ale ona nie ujdzie bezkarnie. Cokolwiek się stanie, zaklinam: chłodno i z rezygnacją... przyjaciele nie zapomną o was. — Domawiał tych wyrazów, a sędzia już go oczyma wypędzał. Rewizja była skończona. Miano na miejscu rozpocząć indagację i protokół.
Odprowadziwszy doktora do drzwi, urzędnik miał pośpiesznie powrócić, gdy ten go w progu zatrzymał.
— Cóż po protokole będzie?
— Zdaje się, że obwiniona zostanie uwięziona — zimno rzekł okularowy — jeśli tu nie ma żadnych poszlak, to jeszcze niczego nie dowodzi, znaleziono je w Muranowie, więzienie jest nieuchronne.
Doktór pobladł, nie odpowiedział nic, spojrzał na biedną Lenorę, która już, nabrawszy męstwa, siedziała blada, spokojniejsza nieco, i wyszedł.
Nie będziemy, obyczajem nowych powieściopisarzy, dosłownie powtarzali całego badania ani spisywanych do protokołu zeznań obwinionej, które ostatecznie nie mogły doprowadzić do żadnego rezultatu, bo ani badający, ani badana nie mieli żadnej podstawy pewnej, na której by oskarżenie lub obrona oprzeć się były mogły.
Lenora słyszała wprawdzie o klejnotach familijnych, ale ich nie widziała nigdy i nie wiedziała, co się z nimi stało; nie domyślała się nawet, że owe pudełka, którymi bawiła się w dzieciństwie, znalezione pod szafą, mogły niegdyś owe drogie kanaki w sobie zamykać. Wojewodzina o nich nie wspominała nigdy. Te podarki, które u niej zabrano i opieczętowano, darowane jej były w różnych czasach na imieniny, w dzień nowego roku przez nieboszczkę. Do niektórych z nich przyłączone były jeszcze zachowane szczęśliwie karteczki, jako dowody pochodzenia i drogie pamiątki.
Głosem spokojnym, chłodno na wszystkie pytania bez namysłu dawała odpowiedzi. Tak samo przyznała, iż pochodzenie jej było wedle wszelkiego prawdopodobieństwa bardzo upokarzające, ale się go zapierać nie myślała. Czy Cygan Dżęga był jej ojcem, lub się tylko wpierał w ojcostwo dla uzyskania czegoś, Lenora nie była pewna. Tajemnicy wszakże z jego odwiedzin w Muranowie nie czyniła. Sędzia dziwił się jasności, dokładności objaśnień, spokojowi obwinionej; znajdował wszakże, iż jakkolwiek dowodów winy wyraźnych nie było, moralne podejrzenia istniały. A że życzenie hrabiów zawsze silniej ważyło na szali sprawiedliwości niż niewinność Cyganki, nie było powodu, aby jej nie wziąć do więzienia, pókiby inni świadkowie przesłuchani nie byli.
Gdy protokół został podpisany, sędzia z pewnym współczuciem objawił Lenorze, iż choćby chciał tej nieprzyjemności uniknąć, zmuszony jest aresztować ją i do więzienia odesłać, zapewniając z tą słodyczą, jemu podobnym istotom właściwą, iż więzienie nie jest tak straszne, jakby się zdawało, że ono nie hańbi itp.
Lenorze wszystko to zdało się snem jakimś bolesnym, słuchała i znów zrozumieć nie mogła. Przynaglona ubrała się machinalnie, osłupiała, chwiejąc się na nogach, bezprzytomna zbliżyła się ku drzwiom.
Tu stali policjanci, którzy jej towarzyszyć mieli, dalej tłum sług i mieszkańców pałacu wypełniał korytarz. Cisnęli się wszyscy, aby zobaczyć ową piękną złodziejkę. Podziwienie, ciekawość, oburzenie było niezmierne. Sto oczów zewsząd znalazła skierowanych na siebie, zrobiło jej się słabo, zdało się, że umrze i potrzebowała całej siły ducha, aby móc zejść po schodach. Z góry, z dołu, mimo straży, widać było głowy ciekawych i słychać było szept nieżyczliwych, półuśmieszki złośliwe.
Taką drogą krzyżową, ze śmiercią w piersi zeszła zwolna do stojącej w ulicy dorożki. Powóz dokoła był otoczony ludźmi gwarzącymi ciekawie, niespokojnie, nielitościwie. Wśród twarzy obojętnych i nieznanych Lenora dostrzegła także znajomych: bladą z wściekłości twarz Zbigniewa, który się wspinał na palcach, aby na nią spojrzeć... spokojną doktora, który się wstrzymał, chcąc widzieć, jak ona to zniesie. Zdawało jej się nawet, że w pewnym oddaleniu przesunęło się nienawistne oblicze Alfreda, który, jakby naumyślnie, wychylał się z powozu.
Policjanci rozpędzali, dwóch ich siadło do zamkniętej dorożki i powozik poleciał po bruku.
— Do więzienia! Do więzienia! — brzmiało w uszach Lenory. — Do więzienia oskarżonej o złodziejstwo. Wszystko to, co się względem niej dokonało, zdawało się spełnione z umyślnym, wyrafinowanym okrucieństwem; dobijano ją, aby się nigdy podnieść, nigdy w świecie pokazać nie mogła.
Hrabina tego dnia tak była wzruszona dokonanym czynem, iż mimo swej tuszy, musiała się wachlując przechadzać po pokoju, czekając na Alfreda. Syn nadjechał milczący i zamyślony.
— A co? Aresztowano ją?
— Aresztowano.
— Znaleźli co u niej?
— O ile wiem, tak jak nic.
— Spodziewam się, że na ten raz skończyliśmy z intrygantką — dodała pani — głowy już nie podniesie. Nie będzie dowodów, puszczą ją, ale podejrzenie pozostanie. Pokazać się nigdzie nie będzie mogła, nikt jej salonu nie otworzy, i ta piekielnica Laura zostanie napiętnowana jako przyjaciółka Cyganki, córki złodzieja i złodziejki.
Alfred stał sobie milczący, zabierając się do zapalenia cygara; matka z nieukontentowaniem widziała, iż nie podzielał jej świetnych nadziei i zdawał się zafrasowany.
— No cóż, ty nic nie mówisz? — zapytała.
— Spełniona wola mamy — rzekł Alfred — ale ja, przyznaję się, nie jestem zadowolony z tego wszystkiego. Ona zabita, to prawda, my też sobie przyjaciół nie pozyskamy.
— Mniejsza o tych tam przyjaciół! Zemszczę się. A, proszę cię! ty ich nie znasz; dam bal, wieczór, obiad, wszyscy przyjdą. Jesteśmy bogaci! za pół roku ci, co na nas krzyczą, będą się łasili, żebym ich wpuściła do domu.
Syn nie zdawał się zupełnie o tym przekonany.
— Żebyś mi tylko nie zapomniał pojechać na Ś-to Jerską i poprosić redakcję, żeby bez wymienienia imion, jako ciekawą sprawę sądową, historię Lenory wydrukowali. I postarać się przez radcę, żeby cenzura przepuściła. Poprosić tych panów w Kurierku, żeby artykuł powtórzyli. Niewiarowskiemu dać butelek parę szampańskiego, to on ci to napisze...
Alfredek głową dał znak, że słucha.
— To koniecznie potrzebne — dodała hrabina — proszę, aby to było zrobione. Na to przeznaczam sto rubli.
Wsunęła papierek synowi, który go schował do kamizelki obojętnie.
— Już tylko mnie słuchaj w tej sprawie, a ja ją poprowadzę, jak należy.
— A jeżeli sprawa się niedobrze skończy? — spytał Alfred.
— Jakiż ty jesteś tchórz! — zawołała Pyza, stając czerwona naprzeciw niego. — Czyż ona może się źle skończyć? Ona już jest skończona.
Alfred zamilkł.
Pani Laura ubierała się mając wyjść z domu, gdy nie oznajmując się nawet, wszedł do niej doktór. Jedno wejrzenie nań dawało się domyślać, że przychodził z czymś ważnym i bolesnym, tak że uśmiech, który się już na ustach gospodyni wykluwał, zamarł w powiciu.
— Nie mam czasu — zawołał stary — przychodzę tylko powiedzieć pani o nieszczęściu, jakie pannę Lenorę dotknęło. Hrabina podała zaskarżenie, iż podejrzewa ją o kradzież familijnych klejnotów i ma pewne dowody moralne. Zesłano rewizję i — oskarżoną zawieziono do więzienia.
Laura stała z załamanymi rękami, nie mając siły odpowiedzieć.
— Byłem nieraz świadkiem scen okropnych, męczarni fizycznych, śmierci bolesnej, walki ostatnich sił żywota z niszczącymi siły przeznaczenia, ale nie pamiętam — odezwał się doktór — abym co straszniej, okrutniej bolesnego w życiu widział nad ten czyn brutalnej zemsty. Jestem przekonany, iż ani hrabina, ani syn jej nie wierzą w to, o co ją obwiniają.
— Ale co począć! Co począć! Czyż ją pod tym ciosem rzucić! Czy ją opuścić, nie przyjść jej w pomoc? A, doktorze, ty radź.
— Ja zrobię, co okoliczności dozwolą, pani w społeczeństwie podnieś krzyk oburzenia! Nie wahaj się stawać w obronie.
— Oskarżona o złodziejstwo, córka Cygana! — mruczała Laura. — Wystawże sobie, konsyliarzu, jak ludzie, radzi głupiemu skandalowi, cieszyć się będą z tego!
— Wpływ pani powinien to uczucie zmienić w oburzenie — dodał gorąco lekarz. — Ja użyję moich znajomości, stosunków, powagi, aby co najrychlej dopomóc sierocie, pani i jej, i siebie powinnaś bronić, boś jej okazywała współczucie. Pani możesz wiele i spodziewam się, że wiele uczynisz.
Na te słowa hałas, dochodzący z przedpokoju, coś jakby sprzeczka ze sługą i domaganie się wpuszczenia przyszły, doprowadzając niecierpliwość gospodyni do najwyższego stopnia.
Po chwili sprzeczki drzwi gwałtownie odparto i wpadł blady, z rozrzuconymi włosami młodzieniec nieznajomy, który nie zważając na grożącego lokaja, z oznakami niepokoju oszalałego, przyszedł do pani Laury.
— Pani! — zawołał — przychodzę cię w imieniu najokropniej uciśnionej niewinności błagać o ratunek! Panna Lenora, ten anioł dobroci, ta istota najczystsza, przed chwilą z okrucieństwem bezlitosnym porwana została do więzienia. Panna Lenora Zara! Pani ją znasz! Wychowanka wojewodziny. Ten anioł! O, mój Boże! Kto mógł się takiego dopuścić występku, to ją zabije.
— Uspokójże się, panie Zbigniewie — przerwał doktór.
— Znasz tego pana? — spytała Laura.
— Pani, ja i moja matka jej winniśmy wszystko... to była dobrodziejka nasza... jej serce! A, pani — dodał ze wzruszeniem obłąkanym — ja nie wiem! Ja gotów jestem sam siebie obwinić o nie wiem jaką zbrodnię, przyjąć na siebie winę, pójść i głowę dać za nią, byle ją uwolnić!
— Cicho, cierpliwości — rzekł doktór — napij się wody, zacny panie Zbigniewie, zapał ten z wdzięczności pochodzący przynosi panu zaszczyt, ale przypuść, żebyś mnie tu nie zastał, żeby ta pani nie wiedziała, kto jesteś, co by o tobie pomyślała?
— O mnie! — zawołał Zbigniew — alboż tu idzie o mnie? Niech ja zginę, byle ona ocalona była! Ale o cóż ją oskarżyć mogli!
Gospodyni domu, słuchając tego wybuchu, patrzyła z zajęciem na chłopaka wybladłego, zbiedzonego, obudzającego litość swą postacią znędzniałą i ubogim ubraniem, a tyle mającego w duszy ognia i uczciwego zapału.
Nie można się było omylić, że przez niego mówiło więcej niż wdzięczność, że w głosie, w wejrzeniu była miłość zapamiętała, ognista, młodzieńcza. Dla takiego uczucia, któraż by z niewiast nie okazała najżywszej sympatii? Pani Laura spojrzała nań czule, sama podała mu wody, od której odskoczył zdziwiony, i odezwała się.
— Ale uspokójże się waćpan. Zrobimy, co jest w ludzkich siłach, aby tę niecną intrygę wyjaśnić... i nieszczęśliwą ofiarę uwolnić.
Zbigniew począł ręce całować pani Laury, potem ramiona i kolana doktora.
— A! państwo jej, jak ja, nie znacie, nie widzieliście jej inaczej, jak w salonie artystką genialną, świetnym zjawiskiem. Ja ją widziałem u łoża chorych, siostrą miłosierdzia, opiekunką wieśniaków, matką sierot, sługą tych, co ich nie mają. Ja ją widziałem anielską... świętą!
Laura się uśmiechnęła.
— I zobaczysz ją pan tryumfującą nad potwarzą. Na pomstę takich czynów jest Bóg, on nie dopuści zwycięstwa złym. Idź pan spokojny.
— Spokojny? — podchwycił Zbigniew — mogęż ja mieć chwilę spokoju, wiedząc, że ona jest w więzieniu.
Zakrył sobie twarz rękami.
Doktór w tej chwili wstał i ujął go za ramię. — Chodź pan ze mną — rzekł — nie przeszkadzajmy pani, która potrzebne środki przedsięweźmie.
I prawie gwałtem wyprowadził go z salonu. Ledwie się drzwi za nimi zamknęły, pani Laura poczynała się ubierać, blada i gniewna, gdy lokaj oznajmił wizytę. Chciała jej nie przyjąć, ale ją uderzyło nazwisko lorda, owego młodzieńca, który od pierwszego wieczoru nie przestał największej sympatii okazywać dla Lenory. Pomyślała, iż jego wpływ i dobrą wolę zużytkować może.
— Prosić — rzekła.
Lord wszedł jak zawsze sztywny, chłodny, nie okazując najmniejszego wzruszenia. Przywitał się, usiadł na wskazanym krześle, spojrzał na zegarek.
— Pani się wybiera?
— Nie, nie, nie myślałam wyjść z domu.
— Ja właściwie — rzekł powoli lord — nie przyszedłem z wizytą, ale prawie z interesem. Czy nie mogłaby pani, u której miałem przyjemność po raz pierwszy widzieć pannę Lenorę Zara, wytłumaczyć mi, co się przed kilku godzinami u niej stało. Plotą mi takie banialuki.
Laura przysunęła się do lorda. Jakkolwiek nawykła była trzpiotać się, śpieszyć, paplać, uczuła wpływ tego temperamentu zimnego na pozór, powolnego, rozważnego i zmusiła się do poskromienia swej żywości. Zaczęła mówić zwolna.
— Jest to historia, o której dopiero się przed chwilą dowiedziałam... całą mnie drżącą od gniewu i oburzenia hrabia znalazłeś. Słyszałeś pewnie, iż nieboszczka wojewodzina kochała tak swą wychowankę, iż z nią siostrzeńca ożenić chciała. Wychowała ją, jak hrabia, widziałeś. Ale po śmierci wojewodziny, pani hrabina (przepraszam, że ją tak nazywam) i jej syn postanowili pomścić się na sierocie za okazywane dla niej przywiązanie. Wypchnięto ją z domu, zaprzeczono zapisu, odarto z własności, na ostatek, gdy to nie pomogło, aby ją oddalić i zmusić do skrycia się gdzieś... oskarżono o... kradzież familijnych klejnotów, które w sposób niewiadomy znikły.
— O kradzież! — zawołał drgnąwszy lord, którego brwi się namarszczyły. — Ją, o kradzież! To infamia! To zbrodnia. To, przepraszam panią, to chyba fałszywe doniesienia.
— Tak jest, niestety — dodała Laura — proszę mieć na względzie, iż ona jest prawdopodobnie córką Cygana i że ten zarzut staje się niejako pochodzeniem uprawdopodobniony.
— Ale dość jest mówić z nią pół kwadransa, dość na nią spojrzeć, aby taką potwarzą być oburzonym.
Lord się zamyślił głęboko.
— Rachuba niecna, okrutna, ale głęboka — dodała Laura. — Nie dowiodą rzeczy niemożliwej, ale plama zostanie. Sierocie, córce cygańskiej, więzienie wypiętnuje na czole stygmat niezmazany. O to im idzie.
— Przepraszam panią, ja myślę, że stygmat odbije się na czołach niegodziwych prześladowców — rzekł lord okazując więcej współczucia, niżby się po jego charakterze można było spodziewać.
— Co pani myślisz począć? — zapytał po przestanku — bo nie wątpię, że nie pozostawisz jej bez obrony?
— Radź mi, hrabio, jeżeli jej życzysz dobrze, radź, proszę.
Lord się zamyślił ponuro.
— Gdyby to było w Anglii — rzekł — potrafiłbym może coś na to. Dosyć by było kaucji do uwolnienia... tu, ja nic nie rozumiem. — Pierwszą jednak rzeczą jest, by co najprędzej uwolniona została. Miarkujesz pani, jaki na wrażliwym umyśle tej istoty wywrze skutek... więzienie... obejście z nią ludzi bez czucia, nawykłych do pospolitych zbrodniarzy. Któż wie, może towarzystwo najohydniejszych przestępców i najrozpustniejszej hałastry.
Hrabia się wzdrygnął.
— A! — rzekł z cicha — są jeszcze tragedie żywe, tak prawie straszne ironią losu, jak szekspirowskie.
I podał rękę pani Laurze.
— Jeśli ja mogę być w czym użyteczny pani — odezwał się uroczyście — proszę mną rozporządzać. Czuję się w obowiązku dla osoby, która mnie prawdziwym natchnęła szacunkiem, okazać go czynem, i nie cofnę się od żadnej ofiary.
— Panie hrabio — odpowiedziała Laura — z waszej strony dosyć będzie nietajonego oburzenia, aby podziałało skutecznie. Opinia u nas zawsze jest na rozkazy ludzi, jak wy znanych z charakteru niezależnego. Dosyć będzie głośno wypowiedzianego przekonania, aby ona poszła za nami, a bądź co bądź, jeśli ogół potępi ten krok, ci, co go uczynili, będą zmuszeni się wycofać.
Lord skłonił się w milczeniu.
— Żegnam panią. Proszę mnie liczyć do rzędu jej pełnych szacunku przyjaciół.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.