Człowiek zwierzę/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EMIL ZOLA
CZŁOWIEK ZWIERZĘ
POWIEŚĆ.
TOM PIERWSZY
WARSZAWA
BIBLJOTEKA POWIEŚCI I ROMANSÓW




Tłoczono w Drukarni „GRAFIA“, Warszawa.







I.

Roubaud, wchodząc do pokoju, postawił na stole butelkę białego wina, bochenek funtowy i pasztet. Matka Wiktorja, przed wyjściem, tak hojnie napaliła w piecu, że gorąco w pokoju dusiło. Pomocnik zawiadowcy stacji otworzył okno i na niem się oparł.
Było to na uliczce Amsterdamskiej, w ostatnim domu na prawo; w wysokiej kamienicy tej zarząd towarzystwa kolei zachodniej dawał mieszkanie niektórym urzędnikom. Okno na piątem piętrze, na samym rogu domu, pozwalało widzieć szeroki widnokrąg, jakby powiększony jeszcze tego popołudnia szaem niebem lutowem, wilgotnem, ale ogrzanem przez słońce.
Naprzeciw w promieniach słonecznych kąpały się zlekka domy przy ulicy Rzymskiej. Na lewo Przed sklepami markizy rozpościerały olbrzymie skrzydła ponad zakopconemi szybami. Most Europejski ciągnął się na prawo, a z pod niego wybiegały trzy pary szyn tuż prawie przed domem, rozgałęziały się i układały w wachlarz, którego zgięcia naturalne posuwały się jeszcze dalej i niezliczone ginęły, zasłonięte markizami dla patrzącego z okna.
Trzy domki zwrotniczych, przed arkadami mostu pokazywały nędzne przy sobie ogródki Wśród mnóstwa wagonów i lokomotyw, rozstawionych na szynach, wielki sygnał czerwony odbijał w bladym blasku dziennym.
Przez chwilę Roubaud patrzył z zajęciem, porównywując i myśląc o swej stacji Hawrskiej. Ilekroć przybywał dzień spędzić w Paryżu i odwiedzał matkę Wiktorję, zawsze fach w nim się odzywał. Nadejście pociągu z Mantes ożywiło teraz widok; ścigał oczyma lokomotywę manewrującą, małą machinę tenderową o trzech nizkich kołach, która wekslowała wagony po szynach, to ciągnąc je naprzód, to znów cofając. Inna lokomotywa, potężna, do pociągów pospiesznych, z parą wielkich kół okazałych, stała samotnie, wypuszczając kominem gęsty dym czarny, który ulatywał prosto, bardzo powoli, w spokojne powietrze.
Cały jednak umysł jego zajął pociąg, odchodzący o godzinie trzeciej minut dwadzieścia pięć do Caen, napełniony już przez pasażerów i czekający na lokomotywę. Tej nie widział, bo zatrzymano ją jeszcze za mostem Europejskim; słyszał tylko gotującą się do podróży: odzywała się dość cichem gwizdaniem, jakby się niecierpliwiąc. Dany został sygnał, odpowiedziała gwizdnięciem, teraz głośniejszem, niż wprzódy. Potem, przed ruszeniem z miejsca, na chwilę umilkła, klapę otwarto, kłąb pary buchnął przy ziemi, z ogłuszającym świstem. I zobaczył, jak pod mostem siała biało-sinawy dym, pochłaniając jakby nim obelkowania żelazne, gdy jednocześnie ponad drugą lokomotywą wzmagał się obłok coraz ciemniejszy. Zdala dolatywały wołania rozkazujące i skrzyp ruchomych platform towarowych.
Zasłona z dymu rozdarła się i Roubaud rozróżnił wgłębi pociąg, nadchodzący z Wersalu i pociąg, odchodzący do Auteuil: mijały się z sobą.
Roubaud chciał już odejść od okna, gdy usłyszał głos, wymawiający jego imię. Wychylił się, ażeby zobaczyć. Poniżej, na balkoniku czwartego piętra, poznał młodzieńca lat trzydziestu, Henryka Dauvergne, nadkonduktora, który mieszkał tu ze swym ojcem, także urzędnikiem kolejowym i dwiema siostrami, Heleną i Zofją, blondynkami po lat ośmnaście i dwadzieścia, prowadzącemi gospodarstwo z sześciu tysiący franków obu mężczyzn, wśród ciągłej wesołości. Słychać było jak starsza się śmiała, gdy śpiewała młodsza, a ptaszki w klatce współzawodniczyły z jej trylami.
— A panie Roubaud, jesteś pan w Paryżu! Zapewne dla tej sprawy z podprefektem!
Pomocnik zawiadowcy znowu oparłszy się o okno, objaśnił, że musiał wyjechać z Hawru zrana, pociągiem pospiesznym o godzinie szóstej minut czterdzieści. Wezwany został do Paryża przez naczelnika eksploatacji drogi, a rozkaz nakazywał pośpiech.
— A pani? — zapytał Henryk.
— Pani chciała także przyjechać, dla zrobienia sprawunków. Czekał na nią w tym pokoju, od którego matka Wiktorja dawała im klucz, przy każdym ich przyjeździe i gdzie lubią jeść śniadanie spokojni i sami. Dziś, zaledwie coś przekąsili w Mantes, bo chcieli najprzód załatwić się z interesami, umierał z głodu.
Henryk przez grzeczność jeszcze zapytał:
— I przenocujecie państwo w Paryżu?
— Nie! nie! Wracają oboje do Hawru wieczorem, pociągiem pospiesznym o wpół do siódmej. O! nie ma urlopu! Wyciągają człowieka tylko po to, ażeby mu dać różne zlecenia, a potem do budy.
Przez chwilą obaj urzędnicy patrzyli na siebie, kiwając głową. Ale już nic nie słyszeli, fortepian szatański zahuczał bardzo głośno. Siostry musiały razem walić w klawisze, śmiejąc się jeszcze głośniej i podniecając do śpiewu kanarki. Młodzieniec sam się rozweselił, ukłonił się i wszedł do mieszkania, a pomocnik zawiadowcy pozostał przez chwilą, wlepiwszy oczy w balkon, skąd dolatywała ta wesołość młodości. Potem, podniósłszy oczy, zobaczył lokomotywą, którą zwrotniczy skierował na linją do Caen. Ostatnie płatki białej pary ginęły wśród gęstych kłębów dymu czarnego, plamiącego niebo. I on także odszedł po pokoju.
Przed kukułką na zegarze, wskazującym dwadzieścia minut na czwartą, Roubaud uczynił gest rozpaczliwy. Dlaczego, u djabła, Seweryna tak się spóźniała? Ona, jak tylko wejdzie do jakiego magazynu, to już wyjść z niego nie może. Dla oszukania głodu, który mu nurtował w żołądku, postanowił nakryć do stołu.
Dobrze znany mu był ten pokój obszerny o dwóch oknach, który służył zarazem za sypialnią, jadalnią i kuchnią, z meblami orzechowemi, łóżkiem, przykrytym wełnianą kołdrą czerwoną, z kredensem wysokim, stołem okrągłym i szafą normandzką.
Z kredensu wziął serwetą, talerze, widelce i noże, oraz dwa kieliszki.
Wszystko to odznaczało się czystością bez zarzutu, a jemu przyjemność sprawiało to gospodarowanie, bawiła go, radowała czystość nakrycia i, zakochany w swej żonie, sam się uśmiechał, na myśl, jakim szczerym wybuchnie ona śmiechem, gdy, otworzywszy drzwi, wszystko to zobaczy.
Kiedy jednak położył już pasztet na talerzu, a obok umieścił butelkę białego wina, czegoś się zaniepokoił i szukał oczyma. Potem żywo wyciągnął z kieszeni dwie zapomniane paczki, pudełeczko sardynek i bryndzy.
Wybiło wpół do czwartej. Roubaud chodził po pokoju wzdłuż i wszerz, przy najmniejszym odgłosie ucho nadstawiając ku schodom. W tem próżniaczem oczekiwaniu, przechodząc obok lustra, zatrzymał się, i przejrzał się w niem. Jeszcze się wcale nie zestarzał; czterdziestka się zbliżała, a płomienne rude włosy jego kędzierzawe wcale nie zblakły. Broda, którą nosił długo, zachowała również kolor słoneczny. Wzrostu średniego, ale z postawą niezwykle silną, podobał się sam sobie, zadowolony, z głowy nieco płaskiej, czoła niskiego, szyi grubej, twarzy okrągłej i krwistej, oświetlonej parą oczu dużych i żywych. Brwi łączyły mu się, podznaczając czoło krzaczastem półkolem. Ponieważ pojął za żonę kobietę o piętnaście lat od niego młodszą, to częste spojrzenia w lustro uspakajały go.
Dały się słyszeć czyjeś kroki. Roubaud pobiegł uchylić drzwi. To jednak wracała do siebie obok sprzedająca dzienniki, na stacji. Zawrócił więc i zajął się przyglądaniem pudełku z muszli, stojącemu na kredensie. Dobrze to pudełko znał, był to podarunek Seweryny, dla matki Wiktorji, jej mamki. I bagatelka ta przypomniała mu całe jego małżeństwo. To już lat temu trzy niedługo.
Urodzony na południu, w Plassans, syn kołodzieja, wyszedłszy z wojska, w randze sierżanta-majora, był oficjalistą najprzód na stacji Mantes, potem awansował nieco wyżej i przeniesiony został do Borentin i tu poznał drogą swoją żonę, gdy przyjechała z Deauville na pociąg w towarzystwie panny Berty córki prezesa Grandmorina. Seweryna Aubry była tylko córką ogrodnika, zmarłego w obowiązku u Grandmorina, lecz prezes, ojciec jej chrzestny i opiekun tak ją psuł, czyniąc z niej towarzyszkę dla swej córki posyłając ją na tą samą pensję do Rouen, a ona miała nadto tak wrodzoną dystynkcje, że Roubaud przez długi czas rad był przyglądać się jej tylko zdaleka, z namiętnością nieokrzesanego robotnika dla delikatnego klejnotu, który wydawał mu się niezmiernie cennym. To był jedyny romans jego życia. Zaślubiłby ją był bez grosza, tylko dla szczęścia posiadania jej, a gdy się zręcznie ośmielił, ziszczenie nadziei przeszło marzenia wszelkie.
Oprócz Seweryny i dziesięciu tysięcy posagu, prezes, dziś już emeryt, członek rady zarządzającej kolei zachodnich, poparł go swą protekcją. Nazajutrz po ślubie otrzymał nominację na pomocnika zawiadowcy stacji w Hawrze.
Zapewne miał za sobą zalety dobrego urzędnika pilnego, punktualnego, uczciwego, umysłu niezbyt bystrego, lecz wielce prawego i wszystkie te przymioty mogły usprawiedliwić szybkie jego awansowanie. Wolał jednak myśleć, iż wszystko zawdzięcza swej żonie. Ubóstwiał ją.
Otworzywszy pudełko sardynek, Roubaud do reszty stracił cierpliwość. Mieli się zejść o godzinie trzeciej Gdzież mogła być tak długo? Przecież, komu to gadać, kupowanie bucików i pół tuzina koszul, nie zabiera całego dnia. A gdy znów przechodził przed lustrem, zobaczył się w niem z najeżonemi brwiami i ostrą zmarszczką na czole. W Hawrze nigdy jej nie podejrzewał. W Paryżu roiły mu się w głowie wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa, wybiegi, fortele, występki. Fala krwi napływała mu do czaszki, pięści dawnego robotnika zaciskały się, jak za owych czasów, gdy pchał wagony. Brutalna siła brała nad nim górę, byłby ją zmiażdżył, w przystępie ślepej wściekłości. Seweryna otworzyła drzwi i ukazała się świeża, wesoła.
— To Ja? — Co? myślałeś, żem zginęła?
W blasku lat dwudziestu pięciu wydawała się dużą, szczupłą i bardzo zgrabną, jakkolwiek tłusta z drobnemi kośćmi. Przedewszystkiem nie była ładną z twarzą długą, wydatnemi ustami, zasłaniającemi wspaniałe zęby. Ale, gdy się patrzyło na nią, podbijała wdziękiem, oryginalnością szerokich oczu niebieskich, pod gęstemi włosy.
A gdy mąż, nic nie odpowiadając, przypatrywał się jej ciągle badawczo, wzrokiem niepewnym biednym, który tak dobrze znała, rzekła:
— O! nabiegałam się... Wyobraź sobie... nie mogłam dostać omnibusu, a nie chciałam wydawać na dorożkę... poszłam więc pieszo. Patrz, jak się zgrzałam...
— Przecie nie zechcesz we mnie wmówić, że wracasz z Taniego Magazynu — odezwał się gwałtownie.
Ale ona natychmiast, z przypochlebianiem się dziecka rzuciła mu się na szyję, zatykając usta ładną drobną rączką tłuściutką z dołeczkami.
— Cicho bądź, ty brzydki!... wiesz, że cię kocham.
Taką szczerością tchnęła jej postać, czuł, że pozostała tak czystą, tak uczciwą, że z szałem porwał ją w swe objęcia. Tak zawsze kończyły się jego podejrzenia. Oddawała mu się, lubiąc się wzdragać. Okrywał ją pocałunkami, a ona nie wywzajemniała się swemi i to go niepokoiło właśnie, że w tem wielkiem dziecku uległem było przywiązanie dziecięce, a nie obudziła się w niej jeszcze kochanka.
— Więc chyba zrabowałaś cały Tani Bazar?
— O! tak. Zaraz ci opowiem... Ale wprzód zjedzmy. O! tak mi się jeść chce... Ale... posłuchaj, mam dla ciebie mały prezencik. Powiedz: A gdzie dla mnie prezencik?
Śmiała mu się w twarz, bardzo blisko. Prawą ręką sięgnęła do kieszeni i trzymała w niej jakiś przedmiot, ale go nie pokazywała.
— No, mówże prędzej: gdzie dla mnie prezencik?
On także roześmiał się wesoło. Wreszcie się zgodził:
— Gdzie jest mój prezencik?
Kupiła mu nóż, ażeby zastąpić zgubiony przezeń dwa tygodnie temu, którego jeszcze żałował.
On się zachwycał tym nożem nowym o rączce z kości słoniowej i lśniącem ostrzu; nazywał go wspaniałym. Zaraz chciał go spróbować. Ona cieszyła się z tego bardzo i żartując, kazała sobie dać trzy grosze, ażeby przyjaźń ich nie została przecięta.
— A teraz jedzmy, jedzmy — powtórzyła. — Nie, nie, proszę cię, nie zamykaj okna, tak mi jeszcze gorąco.
Poszła za nim do okna i stała te kilka chwil, oparta na jego ramieniu, patrząc na szeroki obszar stacji. Teraz dymy już znikły, droga na torze, połyskującym od słońca, pogrążała się powoli w powstającą mgłę. Dalej lokomotywa manewrująca przyprowadzała gotowy już pociąg do Mantes, który miał odejść o dwadzieścia pięć minut na piątą. Słychać było stuk buforów, oznajmiający, że dodawano jeszcze nowe wagony. A na środku linji nieruchomo z maszynistą i palaczem, czarnymi od kurzu w drodze, stała ciężka lokomotywa od pociągu osobowo-towarowego, jakby zmęczona i zadyszana, snując ledwie cienkie pasemko pary. Czekała, aż tor będzie dla niej wolny, ażeby mogła powrócić do remizy w Batignolles. Ozwał się sygnał, umilkł. Pojechała.
— Jakie te Dauvernianki są wesołe — rzekł Roubaud odchodząc od okna. — Słyszysz, jak bębnią na fortepianie? Przed chwilą widziałem się z Henrykiem; kazał ci się kłaniać.
— Do stołu! do stołu! — zawołała Seweryno.
Rzuciła się na sardynki i połykała je. O, i chlebek z Mantes prędko zniknął! Upajał ją każdy przyjazd do Paryża. Jak ją to cieszyło, że nachodziła się po ulicach; rozgorączkowana jeszcze była kupowaniem sprawunków w Tanim Bazarze. Odrazu, co wiosnę, wydawała tu całe swe oszczędności z zimy, woląc wszystkiego tu nakupić, powiadała bowiem, że oszczędza w ten sposób na kosztach podróży. To też nie przestając jeść, mówiła ciągle o tem, co kupiła. Wreszcie zmieszana, zarumieniona, przyznała się, ile razem wydała: przeszło trzysta franków!
— U! — wyrzekł Roubaud, dotknięty tem — to wcale piękna porcja, jak na żonę pomocnika zawiadowcy... Miałaś przecie kupić tylko pół tuzina koszul i parę bucików..
— O! mój drog1 takiej okazji mieć już nie będę... Sztuczka jedwabiu z prześlicznym szlaczkiem i kapelusz gustowny, prawdziwe marzenie! halki gotowe haftowane!... I wszystko to za bezcen, dwa razy tyle zapłaciłabym w Hawrze. Odeślą mi do domu, zobaczysz!
Wolał się rozśmiać, tak ładną była, widocznie ucieszona, z miną zarazem błagalną. A przytem tak miłe było to śniadanko zaimprowizowane w pokoju, gdzie byli sami i swobodniejsi, niż w restauracji. Ona zwykle pijała wodę, dziś jednak pozwalała sobie nalewać wina i wychylała kieliszek po kieliszku, nawet o tem nie wiedząc. Pudełko sardynek było już próżne; rozkrajali pasztet nowym nożem. Przepysznie krajał, co dla Seweryny było prawdziwym tryumfem.
— A tobie jak poszły interesa? — spytała. — Pozwalasz mi paplać, a nie mówisz mi wcale, jak się skończyło z podprefektem.
Wtedy opowiedział jej szczegółowo, jak go przyjął naczelnik eksploatacji. O! zmył mu porządnie głowę. Bronił się, powiedział całą prawdę, jak ten zdechlaczek podprefekt chciał koniecznie wsiąść z psem do przedziału klasy pierwszej, gdy zachowany był przedział klasy drugiej dla myśliwych i psów.
Stąd kłótnia i różne obrazy. Naczelnik wprawdzie przyznał mi słuszność, żem chciał przestrzegać przepisów, lecz najstraszniejsze było odezwanie się, którego się nie zapierał: „Nie sądź pan, ażebyście zawsze byli panami“. Podejrzewano go o republikanizm. Rozprawy, jakie zaznaczyły otwarcie posiedzeń izby w roku 1869 i obawa przyszłych wyborów powszechnych, niepokoiły rząd. To też niezawodnie danoby mu dymisję gdyby nie silna protekcja prezesa Grandmorina. A jeszcze i pomimo niej, musiał podpisać list przepraszający przez tegoż doradzony i zredagowany.
Seweryna przerwała mu, wołając:
— A co? czy nie dobrze się stało, żem poszła do niego i złożyłam mu wizytę z tobą dziś rano zanim powędrowałeś po to mydło. Wiedziałam dobrze, że on nas wydobędzie z kłopotu.
— Tak, on cię bardzo kocha — podchwycił Roubaud — a w zarządzie kolei bardzo dużo może. Ale widzisz, na co się to przyda być dobrym urzędnikiem! O! nie szczędzono mi pochwał, nie za pomysłowość, lecz za sprawowanie, za posłuszeństwo, za odwagę i t. p. A z tem wszystkiem, moja droga, gdybyś ty nie była moją żoną i gdyby Grandmorin nie był bronił mej sprawy, z życzliwości dla ciebie, miałbym się spyszna, przeniesionoby mnie za kare na jaką odludną stacyjkę.
Uporczywie patrzyła w przestrzeń i wyszeptała, Jakby mówiąc do siebie:
— O, ten człowiek bardzo dużo może...
Nastała cisza; siedziała z rozszerzonemi oczyma, zapatrzonemi w dal, przestawszy jeść. Zapewne stanęły jej przed oczyma wspomnienia dzieciństwa, tam, w zamku Deauville, o cztery mile od Rouen. Matki nie znała nigdy. Kiedy ojciec jej, ogrodnik Aubry, umarł, zaledwie rozpoczynała trzynaście lat i wówczas prezes, już wdowiec, wziął ją dla towarzystwa swej córki, a obie zostawały pod opieką jego siostry, pani Bonnehon, wdowy po fabrykancie, do której dziś należał zamek. Berta, starsza od niej o dwa lata, wyszła za mąż w pół roku później i zaślubiła pana de Lachesnaye radcę trybunału w Rouen, małego człowieczka, suchego i pożółkłego. Jeszcze przed rokiem prezes znajdował się na czele tego trybunału miejscowego, następnie zaś podał się do dymisji, po wspaniałej karjerze. Urodzony w r. 1804, został podprokuratorem w Dignes zaraz po r. 1830, potem w Fontainebleau, potem w Paryżu, wreszcie prokuratorem w Rouen. Bogaty na kilka miljonów, należał do rady generalnej od r. 1855, a w dniu wyjścia do emerytury, zaszczycony został krzyżem legji honorowej. I jak tylko najdawniej przypominała go sobie, widziała go zawsze takiego, jak teraz jeszcze, rzeźkiego, żwawego, z włosami stojącemi do góry, starannie wygolonego, z twarzą kwadratową, którą, nos gruby i oczy niebieskie, ostro patrzące, czyniły surową. Przy nim wszystko drżało.
Roubaud dwa razy musiał podnieść głos, powtarzając dwukrotnie:
— No, o czem tak myślisz?
Drgnęła, wstrząsnęła się, jakby przestraszona.
— A o niczem.
— Nie jesz, wiec już nie głodnaś?
— O! nie, zaraz zobaczysz.
Seweryna, wychyliwszy kieliszek, dokończyła kawałka pasztetu, który miała na talerzu. Nowa przerwa nastąpiła, zjedli do szczętu chlebek funtowy i ani odrobiny nie zostało do sera. Jakież wiec były krzyki, jakie śmiechy, gdy, popychając się nawzajem, wyszukali w kredensie matki Wiktorji kawałek chleba razowego.
Chociaż okno było otwarte, gorąco nie zmniejszyło się wcale i dokuczało młodej kobiecie, zarumienione] i ożywionej wielce przy tem gadatliwem śniadaniu naprędce.
Roubaud, z powodu matki Wiktorji, znowu powrócił do Grandmorina: i ta kobiecina także wiele mu zawdzięcza dobrego.
Dziewczyna uwiedziona, której dziecko umarło, mamka Seweryny, której przyjście na świat matka przypłaciła życiem, później żona palacza na kolei, żyła bardzo nędznie w Paryżu, zarabiając trochę szyciem, a mąż jej wszystko przejadał, gdy wtem spotkanie z córką mleczną nawiązało dawne węzły i zjednało dla niej także protekcję prezesa. I dziś otrzymała ona miejsce doglądającej pokojów damskich na stacji, czyli najlepsze miejsce, o jakiem mogła zamarzyć. Kolej płaciła jej tylko sto franków, rocznie, ale z dochodami od podróżnych miała po czterysta franków, nie licząc tego pokoju z opałem. Więc los jej był bardzo dobry. Roubaud obrachował, że gdyby dodać do tego dwa tysiące ośmset franków, jakie miał jej mąż Pocquert, jako palacz, małżeństwo można było liczyć na cztery tysiące franków, to jest dwa razy więcej, niż on zarabiał, jako pomocnik zawiadowcy stacji w Hawrze.
— Zapewne — dodał — ale nie wszystkie kobiety chciałyby doglądać gabinetów. Wprawdzie żadna praca nie ubliża.
Tymczasem pierwszy głód już przeminął i jedli wolno, od niechcenia, krając ser na drobne kawałki, ażeby przedłużyć ucztę. Słowa ich także stawały się powolniejszemi.
— Ale — zawołał — zapomniałem cię zapytać... Dlaczego nie chciałaś pobyć dwa, czy trzy dni w Doinville, o co cię prosił prezes?
Przy błogiem trawieniu, w myśli jego przypomniała się ich wizyta ranna, obok stacji, w pałacu, przy ulicy Rocher, gdzie widział się jeszcze w dużym gabinecie różowym i słyszał jeszcze, jak prezes mówił do nich, że jedzie nazajutrz do Doinville. Potem, jak gdyby mu nagle przyszła myśl do głowy, ofiarował się nawet pojechać wraz z nimi pociągiem pospiesznym o wpół do siódmej i zabrać potem chrześniaczkę do swej siostry, która oddawna pragnęła ją mieć u siebie. Ale młoda kobieta wynajdywała wszelkie powody, które przeszkadzały jej, jak mówiła.
— A ja, wiesz — mówił dalej Roubaud — nie widziałem nic złego w tej podróży. Mogłabyś była zostać tam do czwartku, jabym się już odpowiednio urządził... Przecie w naszem położeniu, potrzebujemy ich. Niebardzo to dobrze nie przyjmować ich grzeczności, tembardziej, że twoja odmowa sprawiła mu widoczną przykrość... To też nie przestałem cię trącać, ażebyś się zgodziła, dopóki mnie nie szarpnęłaś za paltot. Wtedy mówiłem już tak samo jak ty, choć nic nie rozumiałem. No? dlaczego nie chciałaś?
Seweryna poruszyła się niecierpliwie.
— Czyż mogę cię zostawiać samego?
— To jeszcze nie racja... Odkądeśmy się pobrali, przez te trzy lata, przecież byłaś dwa razy w Doinville, po tygodniu. Nic ci więc nie przeszkadzało być i trzeci raz.
Zakłopotanie młodej kobiety wzrastało, odwróciła głowę.
— Dość, że mi się nie podobało. Chyba mnie nie zechcesz do tego zmuszać, czego sobie nie życzę.
Roubaud otworzył ręce, jakby dla upewnienia, że jej nie zmusza do niczego. Jednakże podchwycił:
— Ale ty przedemną coś ukrywasz... Czyżby ostatnim razem pani Bonnehon źle cię przyjęła?
— O! nie! pani Bonnehon zawsze ją dobrze przyjmowała.
Tak była miła, wysoka, śliczna, ze wspaniałemi włosami, jeszcze jasnemi, pomimo pięćdziesięcio pięciu lat!
Za czasów wdowieństwa, a nawet za życia męża, miała często, jak opowiadano, serduszko zajęte. Ubóstwiano ją w Doinville, przemieniała zamek w przyjemną, rozkoszną siedzibę; całe towarzystwo przyjeżdżało z Rouen w odwiedziny, zwłaszcza urzędnicy. W tej sferze pani Bonnehon miała wielu przyjaciół.
— To przyznaj się, że cię Lachesnayowie zrazili.
Zapewne od czasu wyjścia za pana Lachesnaya, Berta przestała być dla niej tem, czem była niegdyś. Dawniej z noskiem czerwonym wyglądała nieszczególnie. Teraz w Rouen panie chwaliły bardzo jej dystynkcje. Nadto mąż, taki jak jej, brzydki, surowy, skąpy, musiał chyba i z niej zrobić złośnicę.
Nie, Berta jaknajgrzeczniej traktowała swoją dawną koleżankę i Seweryna nie miała jej nic do zarzucenia.
— Więc to prezes ci się tam nie podoba?
Seweryna, która dotąd odpowiadała tonem powolnym, głosem równym, znowu poruszyła się niecierpliwie.
— On, co za myśl!
I mówiła krótkiemi zdaniami nerwowemi. On zaledwie dawał się widzieć. Dla siebie miał oddzielny w parku pawilon, którego drzwi wychodziły na pustą uliczkę. Wychodził, wchodził bez niczyjej wiedzy. Nawet siostra nie wiedziała napewno, kiedy przyjdzie. W Barentin najmował powóz, na noc przyjeżdżał do Doinville i tu całe dnie spędzał w swym pawilonie, nie widując się z nikim. O! on tam nikomu nie przeszkadzał.
— Wspominałem ci o nim, bo opowiadałaś mi tyle razy, żeś się go w dzieciństwie bała, jak wilkołaka.
— O! jak wilkołaka! zawsze musisz przesadzać... śmiać się nigdy nie śmiał. Patrzył się zawsze tak ostro, że trzeba było głowę spuścić. Widziałam ludzi, którzy wobec niego tak się mieszali, że nie mogli ani słowa doń przemówić, tak imponował im swoją reputacją człowieka surowego i mądrego, Ale mnie nigdy nie łajał, do mnie zawsze miał jakąś słabość.
Znowu głos jej zwolniał, a oczy patrzyły w przestrzeń.
Przypominam sobie... kiedy jeszcze byłam malcem i bawiłam się z przyjaciółkami w alejach, jak się tylko pokazał, wszystkie się zaraz chowały. Ja czekałam spokojna. On przechodził, a widząc mnie uśmiechniętą, z podniesioną główką, zwykle mnie uszczypnął w policzek... Później, gdy miałam szesnaście lat, a Berta chciała o co go prosić, zawsze mnie obarczała prośbą. I mówiłam, wcale nie spuszczając oczu, choć czułem, że jego świdrują mnie aż do kości. Ale nic sobie z tego nie robiłam, tak byłam pewna, że zgodzi się na wszystko, czego tylko zechcę... O! tak, przypominam sobie, przypominam! Tam niema ani jednego zakątka w parku, niema ani jednego pokoju w zamku, któregobym nie oglądała, teraz nawet trafiłabym wszędzie zamknąwszy oczy.
Zamilkła, z przymniętemi powiekami; na twarzy jej ciepłej i zlekka wzdętej, zdawał się przebiegać dreszcz, na myśl o tych czasach dawniejszych, o tych rzeczach, o jakich nie mówiła wcale.
Przez chwilę pozostała tak, a wargi lekko je drżały.
— Rzeczywiście, był bardzo dobrym dla ciebie — podchwycił Roubaud, zapalając fajeczkę. — Nietylko wychował cię, jak pannę, ale bardzo dobrze zarządzał twemi groszami po ojcu i zaokrąglił pokaźnie tę sumkę do naszego ślubu... A jeszcze coś ci zapisze, jak mi mówił.
— Tak — wyszeptała Seweryna — ten domek w Croix-de Maufres, tę posiadłość, którą przecina kolej. Czasem jeździliśmy tam na tydzień... Ale, na nie liczę, Lachesnayowie muszą go męczyć, ażeby mi nic nie zostawił. A zresztą ja też wolę nic, nic!
Ostatnie słowa te wymówiła głosem tak żywym, że zdziwił się. Wyjął fajeczkę z ust i przyglądał się jej zdumionym wzrokiem.
— Dziwna jesteś! Powiadają, że prezes ma miljony, cóż więc złego byłoby, gdyby o swej chrześniaczce pomyślał w testamencie? Niktby się temu nie dziwił, a namby dobrze to zrobiło w interesach.
Potem rozśmieszyła go myśl, która mu przyszła do głowy.
— Chyba ci przecie nie chodzi o to, że mogą mówić, że jesteś jego córką... Bo wiesz, o prezesie, pomimo jego sztywnej miny, podobno gadają różne rzeczy; za życia nawet żony bałamucił podobno wszystkie swoje służące. I oto wyposaża młodą dziewczynę. A mój Boże, cóż z tego nawet, gdybyś była jego córką.
Seweryna powstała, gniewna, z rozognioną twarzą, z przerażającem drganiem niebieskiego spojrzenia, pod ciężką masą włosów czarnych.
— Córką jego... jego córką! Nie chcę, ażebyś z takich rzeczy żartował, rozumiesz? Alboż ja mogę być jego córką? Czyż jestem do niego podobną? Ale dość o tem, pomówimy o czem innem. Nie chcę pojechać do Doinville, bo nie chcę, bo wolę wrócić z tobą do Hawru.
Pokiwał głową i uspokoił ją giestem.
— Dobrze! już dobrze i nie będę już cię tak drażnił!
Uśmiechnął się, nigdy jej nie widział tak zdenerwowaną; zapewne podziałało wino. Rad zasłużyć na przebaczenie, wziął znowu nóż do ręki i podziwiając go jeszcze i wycierając starannie, ażeby pokazać, że kraje, jak brzytwa, obcinał sobie paznokcie.
— Już kwadrans na piątą — szepnęła Seweryna, stając przed kukułką. — Mam jeszcze zajść w kilka miejsc... Trzeba myśleć już o pociągu.
Lecz, jakby dla uspokojenia się do reszty, przed zaprowadzeniem nieco porządku w pokoju, oparła się znów na oknie.
Wtedy on, odłożywszy nóż i fajkę, wstał także od stołu i ujął ją z tyłu lekko w swe objęcia.
W uścisku tym oparł podbródek na jej ramieniu, a głowę o jej głowę. Nie ruszali się wcale, patrzyli.
Pod nimi, na dole, małe lokomotywy, wekslujące, uwijały się bez wytchnienia; i jak skrzętne, a małomówne gosposie, zaledwie było je słychać, przy zagłuszonym odgłosie kół i cichem gwizdaniu. Jedna z nich pojechała właśnie, znikła pod mostem Europejskim, odprowadzając do remizy pociąg z Trouville który odstawiono. A po za mostem spotkała się i minęła z lokomotywą, idącą samotnie z remizy, jakby na spacer, połyskującą miedzią i stalą i wyświeżoną do podróży. Zatrzymała się, dwukrotnem gwizdaniem zażądała wolnego przejścia od zwrotniczego, który ją prawie natychmiast posłał do jej pociągu, stojącego już w pogotowiu. Był to pociąg, odchodzący o godzinie wpół do piątej do Dieppes.
Tłum podróżnych cisnął się, słychać było turkot wózków, naładowanych bagażami, posługacze jeden po drugim kładli pakunki do wagonów.
Niebo się zachmurzyło w stronie Batignolles, zmierzch mglisty spowijał budowle i zaczął już ogarniać rozłożony wachlarz linji kolejowej.
— Nie, nie, daj mi spokój — wyszeptała Seweryna.
Oddechem dmuchał jej ciągle na szyję, a pomału przycisnął się do niej silniej, podniecany ciepłem młodego ciała, które trzymał w ramionach. Odurzała go swym zapachem, a jeszcze bardziej podniecała jego żądze, chcąc się wydostać z uścisku.
W jednej chwili oderwał ją od okna, które zamknął łokciem. Usta jego napotkały jej usta, gniótł je namiętnie.
— Nie, nie, nie jesteśmy u siebie — powtarzała.
Sama była jakby oszołomiona, odurzona jedzeniem i winem, jeszcze drgająca od gorączkowego chodzenia po Paryżu. Pokój zanadto ogrzany, stół z resztką śniadania, niespodziewany rezultat podróży, czyniący z niej miłą przejażdżkę, wszystko to rozpłomieniało w niej krew i przejmowało ją rozkosznym dreszczem.
A jednak odmawiała, opierała się, sprzeciwiała, z przestrachem, którego nie umiałaby wskazać przyczyny.
— Nie, nie, nie chce!
On, z krwią, ledwie nie wytryskującą z pod skóry, powstrzymywał swe ręce brutalne. Drżał, byłby ją zmiażdżył.
— Nie, błagam cię, daj mi spokój!
Był to taki okrzyk prawdziwej boleści, że go poskromił, że kazał mu się uspokoić. Ręką powiódł po twarzy, jakby chcąc usunąć to, co go paliło.
Widząc, że zapanował nad sobą, nachyliła się ku niemu i wycisnęła mu na policzkach przeciągły pocałunek, chcąc mu dowieść, że pomimo wszystko, zawsze go kocha.
Tak pozostali przez chwile, nic nie mówiąc, odzyskując równowagą umysłu.
Ujął ją za prawą rękę i bawił się starym pierścionkiem złotym, który nosiła na tym samym palcu, co i obrączką. Zawsze go tam widział.
— Prawda, że ładny — odezwała się Seweryna, głosem mimowoli rozmarzonym, myśląc, że mąż przygląda się pierścionkowi i doświadczając gwałtownej chęci mówienia o czemkolwiek. — W Croix de Manfres, podarował mi go na imieniny, gdy miałam lat szesnaście.
Roubaud podniósł głową, zdziwiony.
— Kto? prezes?
Gdy oczy męża jej spoczęły na jej oczach, ocknęła się jakby gwałtownie. Uczuła jak zimno jakieś mrozi jej policzki, chciała odpowiedzieć i nie znalazła słów, zdrętwiała od paraliżu, który ją schwycił.
— Ależ — mówił mąż dalej — zawsze mówiłaś, że ten pierścionek dostał ci się po matce.
W tej chwili jeszcze mogła była cofnąć słowa, które się jej wymknęły przy zapomnieniu o wszystkiem. Dość było jej rozśmiać się, udać roztargnioną. Uparła się jednak, nie panując nad sobą, tracąc świadomość.
— Nigdy, mój drogi, nigdy ci nie mówiłam, że ten pierścionek dostał mi się po matce.
Wtedy Roubaud spojrzał na nią badawczo i sam także pobladł.
— Jakto? nigdy mi tego nie mówiłaś? Dwadzieścia razy najmniej!... Nic złego w tem, że prezes dał ci pierścionek. Tyle ci innych rzeczy dał... Ale dlaczego taiłaś to przedemną? dlaczego kłamałaś, mówiąc o matce?
— Nie mówiłam ci o matce, mylisz się, mój drogi.
Niedorzecznem było to upieranie się. Wiedziała, że się tem gubi, że czyta on w jej oczach wyraźnie i teraz chciałaby cofnąć, połknąć te słowa, ale nie było już na to czasu, czuła, że mieni si na twarzy, że cała jej osoba tchnie wyznaniem, zimno z policzków ogarnęło całą jej twarz, wargi drgały nerwowo.
A on, przerażający, sponsowiał nagle, jakby krew chciała rozerwać mu żyły, schwycił ją w ręce, przyglądał jej się zblizka, ażeby w przestrachu jej oczu lepiej czytać to, czego nie mówiła głośno.
— Boże! — wyjąknął — Boże!
Strach ją zdjął, spuściła głowę, ażeby ją ukryć w ramionach, przeczuwając uderzenie pięści.
Mały, drobny, nic nie znaczący fakt, odsłonił rzeczywistość, w kilku zmienionych słowach. Dość było jednej minuty.
Rzucił ją na podłogę i naoślep uderzył ją obiema pięściami.
Przez trzy lata ani razu jej nie potrącił, teraz bił ją, oślepły, rozszalały, z całą brutalnością człowieka, którego ręce pchały niegdyś wagony.
— Tyś była jego kochanką!... jego kochanką!...
Wściekłość go ogarniała, przy powtarzaniu tych słów; za każdym razem przy wymawianiu ich, spuszczał na nią gwałtownie pięście, jakby chciał je wbić; wtłoczyć w jej ciało.
— Byłaś jego kochanką!... byłaś!...
Głos jego dusił się w takim gniewie, że gwizdał, a już się nie wydobywał.
Wtedy usłyszał dopiero, że gnąc się pod razami, mówiła: nie. Innej nie miała obrony, zaprzeczała, ażeby jej nie zabił. A ten krzyk, ten upór w kłamstwie, do reszty przyprawiał go o obłęd.
— Przyznaj się, że byłaś jego kochanką!
— Nie! nie!
Podniósł ją, trzymał w ramionach, nie pozwalając jej upaść na kołdrę, ażeby twarz ukryć. Zmuszał ją, ażeby na niego patrzyła.
— Przyznaj sią, że byłaś jego kochanką.
Nagle wyślizgnęła mu sią, wymknęła i chciała pobiedz ku drzwiom.
Jednym skokiem rzucił się znów za nią, z pięściami wzniesionemi do góry i wściekły, od jednego uderzenia powalił ją przy stole. Padł przy niej, pochwycił za włosy, ażeby przytrzymać na podłodze. Przez chwilę pozostali tak na ziemi, twarzą w twarz, nie ruszając się, nie mówiąc.
A wśród tej przerażającej ciszy, słychać było dolatujące śmiechy i śpiewy panien Dauvergne, których fortepian huczał na szczęście, zagłuszając hałas bójki. Tam Klara śpiewała piosenki dziecięce, a Zofia kolejno jej akompaniowała.
— Przyznaj się, że byłaś jego kochanką.
Nie śmiała już mówić, nic wcale nie odpowiadała.
— Przyznaj się, że byłaś jego kochanką, albo cię zabiję!
Gotów ją był zabić, czytała to wyraźnie w jego spojrzeniu. Padając, spostrzegła nóż otwarty na stole, widziała blask jego ostrza, zdawało się jej, że po niego sięga.
Podłość wzięła w niej górę, chęć skończenia raz ze wszystkiem.
— Więc tak, prawda, a teraz daj mi odejść.
Ohydnem się to stało. Wyznanie, jakiego domagał się tak gwałtownie, uderzyło go w samą twarz, jak rzecz niemożebna, potworna. Zdawało mu się, że nigdy nie mógł przypuszczać takiej nikczemności.
Porwał ją za głowę i uderzył nią o nogę stołu; wyrywała mu się, ciągnął ją za włosy po podłodze, potrącając o krzesła. Ilekroć usiłowała powstać, za każdym razem jednem uderzeniem pięści rzucał ją na ziemią. Dyszał gorączkowo w tej wściekłości dzikiej, zwierzęcej. Stół popychany o mało co nie rozbił pieca. Włosy i krew zostały na kancie bufetu.
Kiedy wreszcie oboje uczuli się wyczerpanymi, on od bicia, ona od uderzeń otrzymywanych, znaleźli się znów przy łóżku, ona wciąż na podłodze, leżąca, on na kolanach, trzymając ją za ramiona.
Oddychali gwałtownie.
Na dole muzyka brzmiała dalej, śmiechy odzywały się dźwięczne i świeże młodością.
Jednym ruchem Roubaud podniósł Sewerynę i posadził na łóżku.
Potem, sam klęcząc jeszcze, przygniatając ją wzrokiem, mógł wreszcie mówić.
Już jej nie bił, teraz ją dręczył pytaniami, chcąc się dowiedzieć o wszystkiem.
— Więc byłaś jego kochanką!... powtórz, byłam!... I w jakim wieku? jak dawno?
Ona wybuchnęła nagle płaczem, łzy nie pozwalały jej odpowiedzieć.
— Powiesz mi, czy nie? Mów, albo znów zaczną.
Płakała, nie mogła wymówić ani słowa, a on podniósł ręką i ogłuszył ją nowem uderzeniem. Trzy razy udarzył ją, nie otrzymując odpowiedzi, a za każdym razem pytał:
— Dawno? jak dawno? mów!
Po co walczyć? Dusza z niej ucieknie. Serceby z niej wyszarpał zgrubiałemi palcami dawnego robotnika.
I badanie trwało dalej, mówiła wszystko, w takiem przygnębieniu ze wstydu i strachu, że szeptane zdania zaledwie dawały się słyszeć.
A on, szarpany zazdrością okrutną, szalał z bólu, rozdzierany dwuznacznemi obrazami; wciąż mało mu było jeszcze wiedzieć, zmuszaj ją wracać do szczegółów, udokładniać fakty. Z uchem, przytkniętem do ust nędznej, konał od tej spowiedzi, grożąc wciąż pięścią podniesioną, gotową opaść, gdyby zamilkła.
Znów przesunęła się cała przeszłość w Doinville, dzieciństwo, młodość. Czy prezes myślał już o niej kiedy ją wziął po śmierci jego ogrodnika i kazał wychowywać razem z córką?
Tak, musiało się to już zacząć wtedy, kiedy inne dzieci uciekały wśród zabawy, gdy się zjawiał, a ona uśmiechnięta, z główką podniesioną czekała, ażeby jej, przechodząc, dał klapsa po buzi.
A później, skoro mówi, iż patrząc mu prosto w oczy, otrzymywała wszystko, o co prosiła, to czy nie dlatego, że czuła się panią; o! jakże wstrętny ten starzec, wychowujący dziecko, dla swojej żądzy!
Roubaud dyszał.
— Więc w którym roku życia zostałaś jego kochanką?
— W siedemnastym.
— Kłamiesz!
Kłamać, mój Boże! po co?
Wzruszyła ramionami, z niezmiernem znużeniem.
— I gdzież się to stało pierwszy raz?
— W Croix de Maufres.
Jęk wydarł mu się z gardła. Potem nagle wstrząsnął nią silnie.
— Więc, na miłość Boską, po co wyszłaś za mnie?... Wiesz, że takie oszustwo to ohydna podłość?... Złodziejki w więzieniu czystsze mają sumienie... Musiałaś mnie nie kochać, musiałaś mną pogardzać? Co? dlaczego mnie zaślubiłaś?
Ruchem odpowiedziała, że nie wie.
Czyż teraz wiedziała właściwie dlaczego?
Zaślubiając go, była tak szczęśliwą, spodziewała się skończyć z tamtym!... Nie, nie kochała go i nie chciała mu powiedzieć, że, gdyby nie ta historja, nigdy nie byłaby się zgodziła zostać jego żoną.
— To on, nieprawdaż? pragnął cię gdzie umieścić? Dobre bydlę znalazł... Co? Chciał ci dać męża, ażeby sam dalej to robił... I tak robił, nieprawdaż... gdyś tam pojechała dwa razy, po to cię zapraszał.
Skinieniem głowy przyznała się znowu.
— Więc po to i teraz cię prosił? Więc do końca chciał ciągle tych brudów! Więc jeżeli cię nie uduszę, to się zacznie na nowo!...
Ręce jego zagięte konwulsyjnie zbliżały się, ażeby ją za gardło pochwycić. Ale na to ona wybuchnęła sama.
— Jesteś niesprawiedliwy. Przecie ja wcale nie chciałam pojechać. Ja sama odmówiłam. Tyś mnie posyłał, aż musiałam się pogniewać, przypomnij to sobie... Widzisz więc, że nie chciałam. Już się skończyło. Nigdy, nigdy nie byłabym przystała.
Czuł, że mówi prawdę, ale nie miał z tego żadnej pociechy. Straszne cierpienie, raniące ostrze pozostało mu w piersiach. Tego, co zaszło między nim, a nią nic nie mogło powetować, naprawić.
Nie puszczając jej wcale, zbliżył się do jej twarzy, zdawał się być zamagnetyzowany, pociągnięty tu, jakby dla odnalezienia w krwi drobnych żyłek niebieskich tego wszystkiego, co mu wyznała.
I mówił — cicho, jakby w halucynacji:
— W Croix de Maufres, w pokoju czerwonym... Znam go, okno wychodzi na kolej... Rozumiem że ci obiecuje zapisać ten dom. Dobrze ci się on należy. Pilnował twoich pieniędzy i wyposażył cię, wartaś tego była... Sędzia, człowiek miljonowy, tak szanowany, tak wykształcony, tak dumny! Doprawdy, w głowie mi się mąci...
Porwał ją za rękę i poczuł pierścionek, pierścionek w kształcie węża złotego z łbem rubinowym. Zerwał go z palca, rzucił na podłogę i zmiażdżył obcasem w nowym przystępie wściekłości.
Potem zaczął chodzić po pokoju, w milczeniu, straciwszy głowę.
Ona, oparta o ścianę łóżka, również milcząca, patrzyła nań dużemi oczyma, utkwionemi w niego. Straszna cisza trwała dalej.
Wściekłość Roubauda nie uspokoiła się wcale.
Ilekroć zdawała się znikać, zaraz wracała większa jeszcze i sprawiała zawrót głowy, blizki szaleństwa.
Wtedy nie panował nad sobą, rękami bił powietrze, później odzywało się w głębi niego zwierzę rozwścieczone.
Pragnienie zemsty stawało się potrzebą fizyczną, palącą, torturowało mu ciało, dręcząc, żądając zaspokojenia.
Nie zatrzymując się, uderzył się pięścią w skronie i wyjęczał głosem zbolałym:
— Co ja zrobię?
Przecież tej kobiety nie zabił natychmiast, więc jej i teraz nie zabije.
Wściekłość się w nim wzmagała na myśl o jego własnej podłości, bo podłem to było, że dbał jeszcze tyle o tę nędznicę, iż jej nie zadusił. Nie mógł jednakże tak z nią pozostać.
Więc ją wypędzi, wyrzuci na ulicę, ażeby nigdy już nie zobaczyć.
I znowu fala cierpienia napływała na niego, wstręt go przejmował znów dla samego siebie, bo czuł, że tego nawet nie uczyni.
Wiec co? Poddać się tej ohydzie; odwiezie z powrotem tą kobietę do Hawru i będzie spokojnie żył z nią, jak gdyby nic nie zaszło. Nie! nie! raczej niech umrą oboje, natychmiast!
Taka go zdjęła rozpacz, że krzyknął głośno, obłędnie:
— Co ja teraz zrobię?
Seweryna, siedząc na łóżku, śledziła go wciąż rozszerzonemi źrenicami. Przy łagodnem przywiązaniu towarzyszki, jakie miała dla niego, litowała się już nad nim wobec niezmiernej boleści, jaką w nim widziała.
Obelgi, uderzenia, byłaby mu wybaczyła, gdyby to uniesienie szalone nie było jej tak zaskoczyło znienacka, tak, że i teraz nie mogła jeszcze oprzytomnieć zupełnie.
Ona, uległa, bierna, która tak młodą będąc, poddała się pragnieniom starca, a później zgodziła na małżeństwo, ażeby wszystko naprawić, nie mogła zrozumieć takiego wyrzutu zazdrości za dawne winy, za które żałowała i nawpół świadoma swego występku, ani niezepsuta nawskroś, ani też niedojrzała jeszcze do namiętności, pomimo wszystko, przyglądała się mężowi, chodzącemu po pokoju, tak, jakby patrzyła na wilka, albo na inne zwierzę.
Co się w nim działo?
I przestraszało to ją najbardziej, że czuła w nim zwierzę, które podejrzewała od trzech lat, przy głuchem jego warczeniu, a które dzisiaj zerwało się z łańcucha i rozwścieczone gotowe było gryźć.
Co mu powiedzieć, ażeby zapobiedz nieszczęściu?
Za każdym razem, gdy zawracał, znajdował się przy łóżku, obok niej.
Czekała aż znów nadejdzie i ośmieliła się odezwać.
— Mój drogi, posłuchaj...
Ale on jej nie słuchał, pędził na drugi koniec pokoju, jak słomka, unoszona przez burzę.
— Co ja teraz zrobię? co zrobię?
Wreszcie schwyciła go za rękę i zatrzymała na chwilę.
— Mój drogi, przecie ja sama nie chciałam tam jechać... Nigdybym już tam nie pojechała, nigdy nigdy. Ciebie tylko kocham!
I przybierała minkę pieszczotliwą, przyciągała go do siebie, nadstawiła usta, ażeby ją pocałował.
Ale on, upadłszy przy niej, odepchnął ją ze zgrozą.
Ta chęć pieszczoty zapaliła w nim żądzę, ale tem większe uczuł obrzydzenie siebie, wszystkiego, że gwałtownie zapragnął krwi.
— O! żebym ja nie zdechł razem z tobą, on musi wprzód zdechnąć, musi!
Głos mu spotężniał, powtórzył te słowa, powstawszy, wyprostowany, jakby te słowa, dając mu postanowienie, uspokoiły go zarazem.
Nie rzekł już nic, podszedł zwolna do stołu, spojrzał na nóż, którego ostrze rozłożone połyskiwało. Ruchem machinalnym zamknął nóż i schował go do kieszeni. I z oczyma, wlepionemi w przestrzeń, pozostał na tem miejscu i myślał. Na czole zarysowały się dwie zmarszczki, jakby nie mógł nic wymyślić.
Chcąc sobie ułatwić myślenie, otworzył okno i stanął w niem, twarz wystawiwszy na chłód zmierzchu.
Poza nim żona jego wstała, zdjęta strachem i nie śmiąc go wypytać, starając się odgadnąć, co się dzieje w jego twardej czaszce, czekała, stojąc także wprost szerokiego nieba.
W zapadającej nocy czarną masą odbijały się dalekie domy, rozległy plac stacji zapełnił się mgłą. W niej nikły już wiązania mostu Europejskiego. Ku Paryżowi ostatni odbłysk dnia blado oświetlał szyby ogromnych hali, gdy u dołu rozpościerały się już gęste ciemności. Zabłysły gwiazdy, na wybrzeżach zapalono latarnie gazowe.
Wielka smuga jasnego światła padała od latarni u lokomotywy w pociągu do Dieppe, pełnego pasażerów, z drzwiami, już pozamykanemi, który czekał tylko sygnału zawiadowcy na wyruszenie w drogę. Zamieszanie się wkradło i tarcza czerwona zwrotniczego zamykała przejazd, a tymczasem lokomotywa odprowadzała wagony, które przez źle wykonywany manewr zostawione były na torze. Pociągi przesuwały się bez ustanku, we wzmagającym się zmroku po sieci pokratkowanych szyn, wśród szeregu wagonów, nieruchomo stojących na linji w oczekiwaniu. Jeden pociąg pojechał do Argenteuil, drugi do Saint-Germain, inny znów, bardzo długi, przybył z Cherbourga. Sygnały mnożyły się, gwizdania, odgłosy trąbek; ze wszech stron, jeden po drugim, ukazywały się ognie czerwone, zielone, białe; zamęt panował o tej szarej godzinie, tak, że zdawało się, iż wszystko ulegnie zdruzgotaniu. A wszystko mijało, wciskało się, torowało sobie drogę dalej jednolitym, powolnym ruchem miarowym, sunąc wciąż naprzód, ledwie widzialne w głębiach zmroku. Ogień czerwony w sygnale zwrotniczego znikł, pociąg do Dieppe zagwizdał i ruszył z miejsca. Z szerokiej przestrzeni szarego nieba zaczęły padać rzadkie krople deszczu. Noc zapowiadała słotę.
Gdy Roubaud odwrócił się, twarz miał zgrubiałą i pociemniałą, jakby na niej zaległ cień zapadającej nocy.
Już się namyślił, plan jego był już gotów. Przy gasnącym blasku dziennym spojrzał na zegar z kukułką i wyrzekł głośno:
— Dwadzieścia minut na szóstą.
I zdziwił sią: upłynęła zaledwie godzina i godzina wystarczyła na tyle rzeczy! A jemu się zdawało, że się męczyli tak już całe tygodnie.
— Dwadzieścia minut na szóstą! mamy czas.
Seweryna, nie śmiąc go wypytywać, śledziła go wciąż niespokojnemi oczyma. Zobaczyła, jak szuka czegoś w szafie i wyjmuje papier, buteleczkę atramentu i pióro.
— Masz! napiszesz.
— Do kogo?
— Do niego... Siadaj.
A gdy instynktownie odsuwała się od krzesła nie wiedząc jeszcze, czego będzie od niej wymagał, przyciągnął ją i posadził na krześle tak gwałtowniej że czuła się jakby przybitą.
— Pisz: „Jedź pan dziś wieczorem pociągiem pospiesznym o wpół do siódmej i nie pokazuj się aż w Rouen“.
Trzymała pióro, lecz ręka jej drżała, strach jej powiększała tajemniczość, jaką dla niej stanowiły te dwa wiersze.
To też ośmieliła się nawet podnieść głowę błagalnie.
— Mój drogi, co chcesz zrobić?... Proszę cię... wytłomacz mi.
On głosem nieubłagalnym powtórzył:
— Pisz, pisz!
Potem, wpatrzywszy się w jej oczy, bez gniewu, bez obelg, ale tak uporczywie, że czuła, jak ją przygniatał wzrokiem:
— Zobaczysz co chce... i słuchaj, co chce uczynić, będzie musiał zrobić ze mną tak, jak ja chcę...
W ten sposób zostaniemy sami, będzie między nami coś wspólnego.
Przestraszył ją, jeszcze sie wzdrygnęła.
— Nie, nie, wprzód chcę wiedzieć... Nie napiszę, dopóki się nie dowiem.
Wtedy, przestawszy mówić, wziął jej rękę, drobną, wątłą rączkę dziecka i ścisnął ją w swojej pięści żelaznej i ściskał ją coraz silniej, jak kleszczami, aż do zmiażdżenia.
Tak wole swą wtłaczał jej w ciało wraz z bólem.
Krzyknęła, wszystko się w niej łamało, wszystko się gięło. W nieświadomości, w uległości, nie mogła mu nie być posłuszną. Narzędzie miłości, narzędzie śmierci.
— Pisz, pisz!
I pisała z trudnością ręką zbolałą.
— To dobrze, grzeczną jesteś — rzekł, kiedy dostał list — teraz trochę tu uporządkuj... Przyjdę po ciebie.
Bardzo spokojny był. Przed lustrem poprawił węzeł u krawata, włożył kapelusz i odszedł.
Słyszała, jak zamykał drzwi na podwójny spust i wyjął klucz.
Noc zapadała coraz bardziej.
Przez chwilę siedziała, nadstawiając uszu na wszelkie odgłosy, dochodzące z zewnątrz.
U sąsiadki, handlarki dzienników, odzywało się ciągle skomlenie przygłuszone, widocznie pies był zamknięty. Na dole u Dauvergnów fortepian milczał. Tam rozlegał się teraz wesoły brzęk rądli i talerzy, obie gosposie krzątały się w kuchni, Klara gotowała potrawkę z baraniny, Zofja przyrządzała sałatę.
A ona, przygnębiona, słuchała jak się śmiały wśród zgrozy tej okropnej i coraz bardziej ciemniejącej nocy.
O kwadrans na siódmą lokomotywa pociągu pospiesznego do Hawru, wysunęła się z pod mostu Europejskiego, posłana została do swych wagonów i przyczepiona.
Skutkiem nagromadzenia dużego, nie zdołano pociągu tego umieścić pod przykryciem.
Czekał na otwartem powietrzu, obok wybrzeże, które na schyłku widnokręgu, jakby wpadało wprost w ciemności nieba jak atrament czarnego, a kilka latarń gazowych, stojących wzdłuż chodników, wyglądało na zakopcone gwiazdy.
Deszcz przestał padać, tylko powstał po nim wiatr chłodny, przejmujący wilgocią, hasając po rozległej przestrzeni otwartej, którą mgła rozszerzała a z do bladych światełek w domach przy ulicy Rzymskiej.
Przestrzeń była szeroka i smutna, skąpana w wodzie, tu i owdzie przerwana krwawym ogniem, tu i owdzie napełniona zwartą masą lokomotyw i wagonów samotnych, szczątkami pociągów, drzemiących na drodze do remizy, a z głębi tego jeziora cieni wydobywały się hałasy jakieś, jękliwy oddech jakiś, dyszący gorączką, gwizdanie podobne do przeraźliwych krzyków kobiecych, dalekie dźwięki trąbek, a dołączał się do tego zewsząd gwar sąsiednich.
Głośno rozbrzmiewały rozkazy, ażeby dodawano wagonów.
Lokomotywa sznelcugu stała nieruchoma, wypuszczając kłęby dymu, który unosił sią, w te całą czarną przestrzeń, rozpraszał się na małe smugi, siejąc łzy białe na bezbrzeżną żałobę, pokrywającą niebo.
O dwadzieścia minut na siódmą, ukazał się Roubaud i Seweryna.
Ona, przechodząc obok poczekalni, oddała ukłon matce Wiktorji, a on ją popychał naprzód z miną spieszącego się męża, którego żona się opóźnia, niecierpliwy i gwałtowny, z kapeluszem, zsuniętym z czoła; ona, z woalką, obciśniętą na twarzy, chwiejna, jakby zmordowana znużeniem.
Tłum podróżnych dążył po peronie; tłoczono się. I obchodzono wagony wzdłuż, szukając wolnego miejsca.
Chodnik ożywiał się, posługacze pchali przed sobą wózki z pakunkami do brankardu na czele pociągu, konduktor starał się umieścić jakąś bardzo liczną rodzinę, pomocnik zawiadowcy stacji przyglądał się połączonym wagonom, z latarką w ręku, ażeby się przekonać, czy dobrze były przyczepione.
Roubaud wreszcie znalazł pusty przedział, do którego chciał, ażeby Seweryna wsiadła, gdy spostrzeżony został przez zawiadowcę stacji, pana Vanderpa, który przechadzał się po platformie ze swym przybocznym pomocnikiem, panem Dauvergne. Obaj z założonemi wtył rękami, przyglądali się manewrami dodawanych wagonów.
Nastąpiły ukłony. Trzeba było zatrzymać się i porozmawiać.
Najprzód mówiono o historji z podprefektem, która się zakończyła pomyślnie, ku powszechnemu zadowoleniu.
Potem była mowa o wypadku, jaki zrana zdarzył się w Hawrze, a telegraf już o nim doniósł. U lokomotywy, która w czwartki i soboty obsługiwała pociąg pospieszny o godzinie wpół do siódmej, złamała się oś, w chwili właśnie, gdy pociąg wjeżdżał na stację; naprawa jej na miejscu zatrzyma tam przez dwa dni mechanika Jakóba Lantier, ziomka Roubauda i palacza Pacquent, męża matki Wiktorji.
Seweryna, stojąc przed drzwiami przedziału czekała, jeszcze nie wsiadając; mąż tymczasem w rozmowie z tymi panami udawał wielką swobodę umysłu, podnosił głos, śmiał się.
Wtem odezwało się stuknięcie od uderzenia pociąg cofnął się o kilka metrów; lokomotywa pchała pierwsze wagony ku temu, który dodano, 293, dla posiadania wolnego przedziału.
I syn Dauvergne, Henryk, który znajdował się przy tym pociągu jako nadkonduktor, poznawszy Sewerynę pod woalką, prędko odepchnął ją w bok, bo uderzona zostałaby otwartemi drzwiczkami wagonu, potem, przepraszając ją, z uśmiechem i wielką uprzejmością opowiedział jej, że nowy przedział przekroczony był dla jednego z członków zarządu Towarzystwa, który zażądał go na pół godziny przed odjazdem pociągu.
Rozśmiała się sucho, nerwowo, jakby bez żadnego powodu, a on podążył do swej służby, opuścił ją rozpromieniony, bo mówił sobie nieraz, że byłaby z niej bardzo miła kochanka.
Zegar wskazywał dwadzieścia siedem minut na siódmą.
Jeszcze trzy minuty.
Nagle Roubaud, który przyglądał się uważnie wyjściom z sal poczekalnych, nie przestając rozmawiać z zawiadowcą stacji, opuścił tegoż i powrócił do Seweryny.
Ale wagon, upatrzony poprzednio, już się odsunął, musieli pójść do przedziału pustego o kilka kroków; Roubaud obróciwszy się w tył, popchnął żonę naprzód i prawie szturgnięciem pięści wsadził ją do wagonu, gdy ona, w uległości trwożliwej, patrzyła instynktownie wtył, ażeby widzieć, co się dzieje.
Zbliżał się jakiś spóźniony podróżny, trzymając w ręku tylko kołdrę, z kołnierzem, podniesionym wgórę, i w kapeluszu, tak naciśniętym na głowę, że w migoczących błyskach gazowych widniała z całej jego twarzy tylko część siwej brody.
Jednakże, pomimo widocznej chęci unikania wszystkich, pp. Vanderpe i Dauvergne podeszli ku niemu.
Podążyli za nim, a on im się dopiero ukłonił o trzy wagony dalej przed dodanym przedziałem, do którego wsiadł pospiesznie.
To on był.
Seweryna drżąca upadła na ławkę.
Mąż gniótł jej ramie jakby nią teraz poniewierał, skoro był swego pewny.
W minutę później pół godziny wybiło.
Jakiś przekupień naprzykrzał się ze sprzedażą dzienników wieczornych, podróżni przechadzali się jeszcze po platformie, peląc papierosy, wreszcie wszyscy wsiedli. Słychać było z dwóch przeciwnych stron konduktorów, zamykających wagony. Roubaud, który nieprzyjemnej doznał niespodzianki, spostrzegłszy w przedziale, o którym myślał, że jest pusty, jakąś postać nową, siedzącą w kącie, zapewne kobietę jakąś w żałobie, milczącą, nieruchomą, nie mógł się powstrzymać od wykrzyku złości, gdy drzwiczki się otworzyły i konduktor wrzucił przez nie jakąś parę, otyłego jegomościa i otyłą jejmość, którzy wpadli zadyszani.
Pociąg zaraz miał ruszyć.
Deszcz bardzo drobny znów zaczął padać, powlekając błotem rozległe pole ciemne, które bezustannie przebiegały pociągi, dające się poznać tylko po przesuwaniu się szybkiem migoczących okienek oświetlonych. Kilka latarń rzucało mdłe światło.
I nic więcej, nic, prócz niezmiernej przestrzeni nocnej, wśród której ukazywały się tylko dachy, wystające nad linją kolejową, uwydatniane niewyraźnie słabym odbłyskiem gazu.
Wszystko nikło, nawet zgiełk głuchnął i tylko lokomotywa sapała, otwierając klapy i wypuszczając kłębiące si ęsmugi białej pary. Dym ulatywał w górę, rozpościerając się jakby całun. Niebo nim zostało zamroczone jeszcze bardziej, obłok sadzy unosił się nad Paryżem nocnym, pałającym swojemi ogniskami.
W tej chwili pomocnik zawiadowcy stacji podniósł latarnie, dając znak, ażeby maszynista, oznajmił o jeździe pociągu. Odezwały si ędwa gwizdnięcia i tam, przy budce zwrotniczego ogień czerwony znikł, zastąpił go płomień białawy.
Przed drzwiami brankardu nadkonduktor oczekiwał na sygnał do odjazdu, który zaraz podał dalej. Maszynista zagwizdał jeszcze przeciągle, otworzył regulator, w ruch wprawiając lokomotywę... Ruszono z miejsca.
Najprzód posuwanie się było nieznaczne, po chwili pociąg już pędził. Przemknął pod mostem Europejskim i zapuścił się ku tunelowi w Batignolles.
Już tylko było widać, jak krwawił się czerwonemi ogniami, jakby ziejącemi ranami.
Jeszcze przez kilka chwil można go było ścigać okiem w ciemnych głębiach nocy.
Teraz biegł jak szalony i nic już nie miało zatrzymać tego pociągu, pędzącego pełną parą.
Znikł.




II.

W Croix de Maufres, w ogrodzie, który przecina kolej żelazna, stoi dom z cegły, tak blisko od toru kolejowego, że chwieje się od każdego przejścia pociągu. I dość tędy raz przejeżdżać, ażeby go zachować w pamięci.
Wszyscy, których pociąg unosi szybko w dal, wiedzą dobrze, że się znajduje na tem miejscu, lecz wcale go nie znają, bo zawsze jest zamknięty, jakby opuszczony, z szaremi okiennicami, które zzieleniały od deszczu.
Pustka, ciągnąca się wokół, zwiększa jeszcze bardziej samotność zapadłego kąta, bo na milę dokoła niema żywej duszy.
Przechodnie są tu bardzo rzadcy.
Domek to nizki, ściany jego się poosuwały, dachówki strawił mech. Nędznie wygląda pośród otaczającego go ogrodu, zasadzonego warzywami, a zamkniętego żywopłotem i obejmującego w sobie wielką studnię, tak wysoką jak domostwo.
Tego wieczora, o schyłku dnia, o bardzo miłym szarym zmroku, jakiś podróżny, który w Barentin wysiadł z pociągu do Hawru, podążał szybkim krokiem przez ścieżkę do la Croix des Maufres.
Okolica usiana była pagórkami, wydrążona kolinami, — ciągłe falowanie ziemi, po której przebiegają pociągi kolejowe.
Kolej jedynie ożywia te strony, zazwyczaj puste i posępne.
Cisza zalega tu najczęściej zupełna, chyba, że wiatr hula, świszcząc przeraźliwie ponad wzgórzami i dolinami, lub nawałnica leje strumienie wody, które spływają później z pagórków, wymulając jakby łożyska, prędko wysychające.
Cisza zazwyczaj, aż oto szyny zaczynają jeczyć, zdaleka dolatuje tętent coraz bardziej się wzmagający i po chwili z właściwą sobie wrzawą i łoskotem przebiega pociąg z dymiącą lokomotywą, szybko w dal unoszący podróżnych.
I znowu cisza w tem pustkowiu.
Podróżny, młody, silny, przyspieszał kroku, jakby dla wydobycia się czemprędzej z pod wrażenia smutku, jaki roztaczała ta odludna okolica samotna.
W ogrodzie drużnika kolejowego wyciągała wodę ze studni duża dziewczyna lat osiemnastu, blondynka, tęga, z grubemi usty, wielkiemi oczyma piwnemi, z czołem niskiem pod ciężkiemi włosami.
Ładną nie była wcale, ręce miała grube, a ramiona barczyste, jak u mężczyzny.
Gdy zobaczyła podróżnego, idącego ścieżką, zostawiła dzbanek i pobiegła do furtki w żywopłocie.
— O! Jakób! — zawołała.
On podniósł głowę. Miał lat około dwudziestu sześciu, również rosły, ciemny brunet, ładny chłopiec o twarzy okrągłej regularnej, której wdzięk psuły jednak zbyt wydatne szczęki.
Twarde jego włosy wiły się w kędziorach, jakoteż zakręcone były wąsy, tak gęste i tak czarne, że wzmagały bardziej jeszcze bladość jego cery.
Z delikatnej skóry, ogolonej troskliwie na twarzy, możnaby go wziąć za panicza, gdyby się nie dawała widzieć nieodzowna cecha jego rzemiosła, tłuszcz, od którego zżółkły już ręce mechanika, ręce, które pozostały jednak drobne i giętkie.
— Dobry wieczór, Floro — rzekł poprostu.
Ale oczy jego, które miał szerokie i czarne, usiane punkcikami złotemi, jakby zaszły mgłą, od której zbladły.
Powieki zadrgały, oczy się odwróciły, w zakłopotaniu nagłem, pod wpływem przykrości, dochodzącej aż do cierpienia. I całe nawet jego ciało cofnęło się jakby instynktownie.
Ona nieruchoma, z oczami w niego wlepionemi, spostrzegła to mimowolne drgnięcie, które starał się powściągnąć, ilekroć przystępował do jakiej kobiety.
Zdawało się, że spoważniała i posmutniała.
Potem, chcąc ukryć swe zakłopotanie, kiedy ją zapytał, czy matka w domu, chociaż wiedział dobrze, że chora i wychodzić nie może, usunęła się, ażeby mógł wejść, nie otarłszy się o nią, wróciła do studni, nie rzekłszy ani słowa, wyprostowana i dumna.
Jakób prędkim krokiem przebiegł wązki ogród i wszedł do domu.
Tu, pośrodku pierwszej izby, obszernej kuchni, gdzie jedli i mieszkali, ciotka Phasia, jak ją nazywał od dzieciństwa, była sama i siedziała przy stole na krześle, wyplecionem słomą, owinąwszy nogi starym szalem.
Była to kuzynka jego ojca przez Lantierów, która go podawała do chrztu, a później, gdy miał lat sześć, wzięła do siebie, kiedy rodzice jego znikli pojechawszy do Paryża, a on został w Plassans, gdzie później uczęszczał na nauki do szkoły sztuk i rękodzieł. Czuł dla niej za to wdzięczność żywą mówił, że to jej zawdzięczał, iż na coś wyszedł.
Kiedy został mechanikiem pierwszej klasy w towarzystwie kolei zachodnich, po dwóch latach przesłużonych na kolei orleańskiej, zastał matkę chrzestną, wyszłą za mąż za drużnika kolejowego nazwiskiem Misarda, zapędzoną losem wraz z dwiema córkami, z pierwszego małżeństwa, do tej zaapdłej dziury Croix-de-Maufres.
Dziś, chociaż dopiero czterdzieści pięć lat liczyła, przystojna ciotka Phasia, niegdyś taka duża i silna, wyglądała na lat sześćdziesiąt — wychudła, pożółkła i ciągle trzęsąca się od dreszczy.
Na jego widok wykrzyknęła radośnie:
— Jaktol to ty, Jakóbie! A! chrześniak! co za niespodzianka!
Ucałował ją w policzki, opowiedział jej, że miał dwa dni przymusowego urlopu. U lokomotywy jego, zrana przy wjeździe do Hawru, oś się ułamała a ponieważ naprawa nie mogła być ukończona przed upływem dwudziestu czterech godzin, wrócić potrzebował na służbę dopiero nazajutrz zrana na pociąg pospieszny o czterdzieści minut na siódmą wieczorem.
Chciał się więc z nią zobaczyć i uściskać.
Przenocuje tu, a z Barentin pojedzie dopiero zrana pociągiem o godz. 7 minut 26.
I trzymał w dłoniach jej biedne wynędzniałe ręce i mówił, jak go zaniepokoił jej list ostatni.
— A, tak, mój chłopcze, źle jest, źle. jakiś dobry, żeś odgadł, iż ja cię tak pragnęłam zobaczyć! Ale wiem, jak ty jesteś zajęty i nie śmiałam cię prosić, ażebyś mnie odwiedził. No! jesteś nareszcie, to też serce mi skacze z radości.
Przerwała sobie, rzucając przez okno trwożliwe spojrzenie.
W zapadającym zmierzchu po drugiej stronie toru kolejowego, widać było jej męża Misarda, na placówce, w jednej z tych budek drewnianych, które stoją o pięć lub sześć kilometrów od siebie i połączone są aparatami telegraficznymi, dla zapewnienia prawidłowego biegu pociągów.
Żona jego, a później Flora, miała nadzór nad barjerą przejazdową, Misard zaś był dróżnikiem.
Jak gdyby mógł ją usłyszeć, zniżyła głos, drżąc cała.
— Zdaje mi się, iż mnie truje!
Jakób na to zwierzenie wstrząsnął się, a oczy jego zwróciły się także ku oknu i znów zamgliły się tym szczególnym niepokojem, który przyćmiewał ich blask złotawo-czarny.
— O! ciociu Phasio! co za myśl — wyszeptał. — On wygląda tak łagodnie i wydaje się tak słabym.
Przeleciał pociąg z Hawru i Misard wyszedł z budki, ażeby zamknąć drogę za nim.
Kiedy z pomocą lewara podnosił wgórę sygnał czerwony, Jakób się przypatrywał.
Człeczyna chudy, z przerzedzonemi włosy na głowie i na brodzie, z twarzą wymizerowaną, zapadłą.
Przytem milczący, jakby znużony, bez gniewu, z wielką pokorą dla zwierzchników.
Ale wszedł już do swej budki, ażeby zapisać w rozkładzie jazdy godzinę przejścia pociągu i ażeby nacisnąć dwa guziki elektryczne, dla oznajmienia dróżnikowi, że droga jest wolna, następnemu, że pociąg nadchodzi.
— O ty go nie znasz — podchwyciła ciotka Fhasia. — Powiadam ci, że musi mi zadawać coś paskudnego... Ja, co byłam, tak silna, że mogłam go zjeść, teraz on, ten cherlak, ten niedołęga mnie zjada.
Gorączkowała się nienawiścią głuchą i trwożliwą, wywnętrzała serce, rada że ma kogo, który ją słuchał.
Gdzie głowę miała, ażeby wyjść znów zamaż za takiego nicponia i to bez grosza, skąpca ona starsza od niego o pięć lat, mając dwie córki, jedną sześcioletnią, a drugą już ośmioletnią?
Niedługo już dziesięć lat będzie, jak zrobiła to głupstwo, i ani godzina nie upłynęła, ażeby jej nie przyszło tego żałować; życie w nędzy, wysłanie w ten kąt lodowaty na północy, gdzie trzęsła się z zimna, nudy śmiertelne, bo nie widywała nikogo z obcych, a nie miała nawet sąsiadki do pogawędzenia.
On był dumnym, milczącym, a teraz zarabiał tysiąc dwieście franków, jako dróżnik, ona od początku pięćdziesiąt franków za pilnowanie barjery przejazdu, co teraz Flora miała sobie powierzone; i taka była teraźniejszość i taka przyszłość, żadnej nadziei, pewności, że będzie się żyło i zawsze więc w tej dziurze, o tysiąc mil od ludzi.
Nie opowiedziała mu jednak, jakie miewała pociechy; zanim zachorowała, kiedy mąż jej pracował na stacji, a ona sama zostawała z córkami dla pilnowania przejazdu, a wtedy od Rouce do Hawru, na całej linji tak słynęła z urody, że inspektorowie kolejowi wstępowali do niej w przejeździe nawet rywalizowali z sobą jeden przed drugim.
Mąż wcale nie zawadzał, grzeczny dla wszystkich, wymykał się drzwiami, wracał, odchodził, nie mówiąc nic.
Rozrywki te jednak ustały. I teraz po całych tygodniach, miesiącach, wysiadywała na tem krześle, w samotności, czując, jak zdrowie ucieka od niej coraz bardziej z każdą chwilą.
— Powiadam ci — dodała na zakończenie — że to on do mnie się wziął i chociaż taki, zamorduje mnie.
Nagłe dzwonienie skierowało jej również lękliwe spojrzenie nazewnątrz.
Drużnik poprzedni zawiadomił Misarda, o pociągu jadącym do Paryża i ramią sygnału, stojącego przed budką, podniosło się w tym kierunku.
Zatrzymał przyrząd dzwoniący i wyszedł, ażeby dwa razy zatrąbić na sygnał.
W tejże chwili Flora zamknęła barjerę, potem stanęła przed nią wyprostowana, trzymając chorągiewkę, w pochwie skórzanej.
Słychać było pociąg pospieszny, zasłonięty zakrętem drogi, jak zbliżał się ze wzmagającem sapaniem.
Przebiegł jak błyskawica, wstrząsając, grożąc zawaleniem domkowi, wśród wichru gwałtownego.
Już Flora powróciła do warzyw, gdy Misard znów podniósł sygnał czerwony, bo nowe dzwonienie, któremu towarzyszyło poruszenie się wgórę drugiego ramienia sygnałowego, dało znać, że pociąg, który przeszedł pięć minut wcześniej, minął już następnego drużnika.
Wrócił do budki, uprzedził dwóch drużników, zapisał przejście pociągu, potem czekał.
Robota zawsze ta sama, którą odbywał w ciągu dwunastu godzin, mieszkając tam, jedząc tam, nie czytając nawet trzech wierszy dziennika, nie zdając się nawet mieć jakiejkolwiekbądź myśli w swej spłaszczonej nieco czaszce.
Jakób który żartował dawniej z ciotki, ze szerzy takie spustoszenia w sercach inspektorów objazdowych, nie mógł się powstrzymać od śmiechu, mówiąc:
— A może jest zazdrosny?
Ale Phasis wzruszyła ramionami z politowaniem, gdy śmiech niepowściągniony nabiegł do jej biednych, wybladłych oczu.
— O! mój chłopcze, co tez ty mówisz?... On zazdrosny! On nigdy sobie z tego nic nie robił, bo orzecie nic to nie kosztowało jego kieszeni.
Potem znowu zdjęta dreszczem:
— Nie, nie, on o to nie dbał, on dba tylko o pieniądze... O nie się pogniewaliśmy. Widzisz, nie chciałam mu dać tysiąca franków, które dostałam w roku zeszłym w spadku po ojcu. Wtedy mi groził i to mi nieszczęście przyniosło, zachorowałam. I ta słabość nie opuściła mnie od tego czasu, taki właśnie od tego czasu.
Młodzieniec zrozumiał, a ponieważ nie wierzył w czarne myśli cierpiącej kobiety, próbował jej wyperswadować.
Ale ona upierała się, jakby przekonana najzupełniej.
To też powiedział jej wreszcie:
— No to nic prostszego, jak z tem skończyć... Niech mu ciotka da ten tysiąc franków.
Aż się zerwała z krzesła. I podniecona, gniewna.
— Moje tysiąc franków, nigdy! wolę zdechnąć... O! dobrze są one schowane, dobrze! Cały dom można przewrócić, a nikt ich me znajdzie... O! przewracał, i nici Słyszałam, jak w nocy opukiwał ściany. Szukaj, szukaj! Dość ml patrzyć na jego spuszczony nos, to mi dodaje cierpliwości... Jeszcze niewiadomo, kto pierwszy się wyniesie, on czy ja. Ja się mam na baczności, nie jem już, czego się tknie. A jeżeli nogi wyciągnę, no, to i tak nie będzie miał tysiąca franków, wolę zostawić je w ziemi.
Opadła na krzesło, wyczerpana, wstrząśnięta, nowym odgłosem trąbki.
To Misard na progu budki zapowiadał przybycie pociągu, jadącego do Hawru.
Pomimo uporu, z jakim nie chciała mu dać spadku, przejmował on ją strachem potajemnym, wzrastającym, strachem olbrzyma wobec robaka, który go toczy.
Zapowiedziany pociąg pasażerski, wyszły z Paryża o g. 12 m. 45, zbliżał się zdaleka, z głuchym tententem; słychać było, jak wychodził z tunelu, jak dyszał głośniej na otwartem polu. Potem przeszedł z hukiem kół i masą wagonów, z niesłychaną siłą huraganu.
Jakób z oczyma, podniesionemi ku oknu, przyglądał się szybkom kwadratowym, za któremi ukazywały się twarze podróżnych.
Pragnął odwrócić czarne myśli Phasji i odezwał się żartobliwie:
— Skarżysz się, moja matko chrzestna, że kota nawet nie widzisz w tej dziurze. A tu tyle ludzi!
Zpoczątku nie zrozumiała zdziwiona.
— Gdzież tu tylu ludzi? A! ci ludzie przejeżdżający. Wielka mi przyjemność, Ani się ich zna, ani można z nimi porozmawiać.
On mówił dalej:
— Mnie przecie znasz, ciotko, i często widzisz, przejeżdżającego tędy.
— Ciebie, to prawda, znam i znam godzinę twego pociągu i wyglądam twej lokomotywy. Ale przelatujesz i przelatujesz tylko. Wczoraj ot tak machnąłeś ręką. Nawet ci odpowiedzieć nie mogę... Nie, cóż z takiego widywania ludzi.
Jednakże na tę myśl o fali tłumu który pociągi, kursujące tam i napowrót przewoziły codziennie przed nią, wśród wielkiej ciszy pustkowia, zadumała się, patrząc na linję kolejową, gdzie zapadała noc.
Kiedy była silną, chodziła i stawała przed barierą z chorągiewką w ręce, nie myślała nigdy o tych rzeczach.
Ale zmącone myśli, ledwie wyraźne, zaprzątały jej głowę, odkąd po całych dniach wysiadywała na tem krześle, mając do rozmyślania tylko głuchą walkę z mężem. Dziwnem się jej wydawało zyć tak samotnie w tym kącie zapadłym, nie mając nikogo nikogo, przed kim mogłaby się zwierzyć, gdy od dnia do nocy, ciągle, tylu mężczyzn, kobiet przesuwało się, unoszonych wirem pociągów, które wstrząsały domem i uciekały na skrzydłach pary.
Pewna była najzupełniej, ze cały świat tędy przejeżdżał, nietylko Francuzi, ale i cudzoziemcy, ludzie z najodleglejszych stron, nikt bowiem teraz nie mógł pozostawać u siebie i wszystkie ludy, jak mówiono, zlać się miały wkrótce w jeden.
Tak, to był postęp, skoro wszyscy, jak bracia jechali razem. Usiłowała ich policzyć, po tylu na wagon; za dużo było, nie potrafiła!
Często zdawało się, ze poznaje twarze, ot jakiegoś pana z płową brodą, zapewne Anglika, który odbywał co tydzień podroż do Paryża, albo twarzyczkę maleńką jakiejś brunetki, jeżdżącej regularnie co środa i sobota.
Ale znikali błyskawicznie i nie była pewną, czy ich widziała, wszystkie bowiem twarze łączyły się z sobą, stawały się do siebie podobne, ziewały się z sobą i wreszcie ginęły jedne po drugich.
Potok biegł, nie zostawiając nic z siebie.
A co ją czyniło smutną, to myśl, że wśród tego ciągłego tententu, że wśród dobrobytu swego i rzucania pieniędzmi, tłum ten ruchliwy zawsze, nie wiedział wcale, że ona tu jest w niebezpieczeństwie, tak, że gdyby ją mąż przyprawił o śmierć, pociągi także mijałyby się przy jej trupie, a niktby w nich się nie domyślił zbrodni, popełnionej w samotnym domu.
Phasia zatrzymała wzrok na oknie i wypowiedziała to, co czuła zbyt nieokreślenie, ażeby mogła odrazu wyrazić.
— O! to piękny wynalazek! niema co mówić. Jedzie się prędko, ludzie się zmądrzyli... Ale dzikie zwierzęta zawsze pozostaną dzikiemi zwierzętami i choćby jeszcze lepsze wynaleziono machiny, zawsze pod spodem znajdą się dzikie zwierzęta.
Jakób znów pokiwał głową, chcąc pokazać, że myśli tak, jak ona.
Teraz przypatrywał się Florze, która otwierała barjerę, dla przepuszczenia wozu, naładowanego ogromnemi bryłami kamieni.
Droga ta obsługiwała tylko kamieniołomy w Béconot, tak, że w nocy barjera bywała zawsze zamkniętą i dziewczyna bardzo rzadko potrzebowała do niej wstawać.
Widząc, że rozmawia poufale z woźnicą, nizkim brunetem, zawołał:
— Ot więc Cabuche chory, kiedy jego krewniak Ludwik przy koniach. Często też, widujesz ciotko, tego biednego Cabucha?
Ręce podniosła, nic nie odpowiedziawszy, ale z giębokiem westchnieniem.
Cały ten dramat odbywał się zeszłej jesieni, co nie mogło dobrze wpłynąć na jej zdrowie.
Młodsza jej córka, służąca za pokojówkę u pani Brulon w Doinville, uciekła pewnego wieczora rozgorączkowana, pokaleczona i ażeby umrzeć, schowała się do poczciwego Cabucha w domku, w którym mieszkał wśród lasu!
Krążyły wieści, które pomawiały o gwałt prezesa Grandmorrina, ale nie śmiano powtarzać ich głośno.
Nawet matka, która wiedziała, co ma o tem myśleć, nie lubiła mówić o tem nieszczęściu.
Wkońcu jednak powiedziała:
— Nie, on już nie wychodzi, zdziczał zupełnie... Biedna Ludwisia, taka była pieszczoszka, taka biała, taka miła! Ona mnie tak kochała i umiałaby mnie pielęgnować, a Flora, mój Boże, nie żalę się na nią, ale ona jest jakby niespełna rozumu, po całych godzinach gdzieś przepada, a dumna jest, a gwałtowna... A wszystko to smutne, bardzo smutne.
Jakób, słuchając co mówiła, patrzył wciąż na furmana, który teraz przejeżdżał przez tor kolejowy. Koła uwięzły w szynach, woźnica musiał trzaskać z bicza, a Flora ustami zachęcała konie.
— U — odezwał się młodzieniec — gdyby tak pociąg nadjechał... Toby dopiero była marmolada!
— O! niema obawy — podchwyciła ciotka Phasia — Flora głupkowata, ale zna się dobrze z koleją i uważna... Dzięki Bogu, już od pięciu lat nie mieliśmy tu żadnego wypadku, kiedy człowieka przejechano. U nas tylko krowa o mało co nie wykoleiła pociągu! O! biedne bydlę! znaleziono tułów tu, a łeb tam, przy tunelu, ale przy Florze można spać spokojnie.
Wóz przejechał i słychać było oddalający się turkot kół po kamieniach.
Phasia wróciła też do zwykłych myśli, o zdrowiu, zarówno swojem, jak i innych.
— A ty? dobrze się teraz masz? Pamiętasz, jakto u nas chorowałeś, a doktór nie mógł się na tem poznać.
Oczy jego znów przybrały wyraz niespokojny.
— Ja jestem zdrów zupełnie, moja matko chrzestna.
— Doprawdy! wszystko ustało, ten ból, który ci świdrował czaszkę, za uszami, te napady gorączki i ten smutek, co, jak cię złapał, chowałeś się po kątach, jak zwierzę?
W miarę, jak mówiła, on stawał się coraz niespokojniejszym, jakby doznawał coraz większego osłabienia, tak, że jej wreszcie przerwały:
— Zapewniam cię, że jestem bardzo zdrów. Nic mi już nie jest zupełnie.
— Tem lepiej, mój chłopcze. Twoja choroba nie wróciłaby mi zdrowia. Zresztą, kiedyż, jeżeli nie w twoim wieku, być zdrowym? O zdrowie! nic niema lepszego. Bardzo to grzecznie z twej strony, żeś przyszedł mnie odwiedzić, kiedy mógłbyś był zabawić się gdzieindziej. Wszak zjesz z nami obiad i przenocujesz na górze, obok pokoju Flory.
Znowu odgłos trąbki przerwał jej słowa.
Noc zapadła i oboje, zwracając się ku oknu, zaledwie rozpoznawali Misarda, rozmawiającego z jakimś człowiekiem.
Już skończył, oddawał służbę swemu zastępcy, dyżurnemu nocnemu.
Nareszcie wolnym miał być, po dwunastu godzinach spędzonych w tej chacie której umeblowanie składało się tylko ze stolika, półki z aparatem, krzesełka i pieca, od którego było tak gorąco, że musiał prawie ciągle trzymać drzwi otwarte.
— A! zaraz przyjdzie — szepnęła ciotka Phasia, naraz przejęta strachem.
Pociąg, zapowiedziany przybywał, bardzo ciężki, bardzo długi, z coraz głośniejszym tętentem. Aż młodzieniec musiał nachylić się do uszu, ażeby go słyszała chora, którą pragnął pocieszyć, wzruszony tym stenem opłakanym, w jakim się znajdowała.
— Posłuchaj, ciociu, jeżeli doprawdy źle myśli mąż, może się powstrzyma, gdy się dowie, że ja się w to wdałem... Dobrze byłoby, ażebyś mi powierzyła ten tysiąc franków.
Ostatni uczyniła wysiłek.
— Moje tysiąc franków! ani tobie, ani jemu. Powiadam ci, wolę zdechnąć.
W tej chwili pociąg przechodził w szalonym biegu jakgdyby wszystko uprzątał przed sobą. Domek zatrząsł się od gwałtownego pędu wiatru.
Pociąg ten, zmierzający do Hawru, był bardzo napakowany, gdyż nazajutrz miała się tam odbyć uroczystość spuszczenia okrętu na morze.
Pomimo szybkości dawały się widzieć przez oświetlone szyby drzwiczek przedziały pełne, rzędy ołów, ściśniętych obok siebie. Jedne następowały po drugich i znikały.
Ile osób! Zawsze tłum, tłum bez końca, wśród turkotu wagonów, gwizdania lokomotyw, brzęczenia telegrafu, dzwonienia dzwonków.
Było to jakby wielkie ciało, istota olbrzymia, na ziemi leżąca, z głową w Paryżu, plecami wzdłuż linji, nogami i rękami w Hawrze i innych stacjach kresowych.
Pierwsza powróciła Flora.
Zapaliła lampę naftową bez klosza i postawiła na stole.
Ani słowa nie wyrzekła, zaledwie spojrzała przelotnie na Jakóba, który się odwrócił, stojąc przy oknie. Na piecyku przygrzewaj się kapuśniak. Podała go, gdy ukazał się Misard. Żadnego zdziwienia nie okazał, że zastaje tu młodzieńca. Może go widział, jak przyszedł, ale go nie wypytywał ciekawie.
Uścisk ręki, trzy słowa krótkie i nic więcej!
Jakób sam z własnej chęci musiał opowiedzieć historję uszkodzenia lokomotywy i projekt swój odwiedzenia matki chrzestnej.
Misard kiwał zlekka głową, jakgdyby potakiwał, pochwalał i usiedli do stołuj jedli, nie spiesząc się, najprzód w milczeniu.
Phasia, która od rana nie spuszczała z oczu kociołka, gdzie gotował się kapuśniak, wzięła sobie talerz zupy. Ale gdy mąż powstał, ażeby jej podać wodę żelazną, zapomnianą przez Florę, z karafki, w której moczyły się gwoździe, nie tknęła jej wcale.
On, uniżony, cichy, kaszlący niedobrze wróżącym kaszlem, zdawał się wcale nie widzieć tych lękliwych spojrzeń, jakiemi śledziła najmniejsze jego poruszenie.
Kiedy prosiła o sól, której nie było na stole, powiedział jej, iż będzie żałowała, że tyle jej używa, że od tego jest właśnie chora; i wstał, przyniósł na łyżeczce szczyptę soli, czyszczącej wszystko, jak mówiła.
Opowiadano sobie o pogodzie bardzo ciepłej od kilku dni, o wypadku na kolei, jaki się przed kilkoma dniami zdarzył w Maronsue.
Jakób wkońcu pomyślał, że matka chrzestna miała tylko przywidzenia na jawie, bo jego nic nie uderzyło w tym człowieku, tak pobłażliwym, z oczyma zamglonemi.
Przeszło godzinę; siedziano przy stole. Dwa razy na odgłos trąby, Flora znikała na chwilę. Pociągi przechodziły, wstrząsając szklankami; ale żaden z jedzących nawet uwagi na to nie zwracał.
Nowy oddźwięk trąbki dał się słyszeć i tym razem Flora, która zdjęła nakrycie, nie powróciła. Zostawiła matkę i dwóch mężczyzn przy butelce jabłeczniku. Wszystko troje siedziało tak jeszcze pół godziny. Poczem Misard, który od chwili zatrzymał oczy swe przepatrujące jeden z kątów pokoju, wziął czapkę i wyszedł, powiedziawszy tylko „do widzenia“. Ryby łapał w pobliskich strugach, gdzie były węgorze i nigdy nie poszedł spać, dopóki nie odwiedził zastawionych sieci.
Skoro tylko wyszedł, Phasia spojrzała badawczo na chrześniaka.
— A co? co powiesz? widziałeś, jak on zaglądał do tego kąta? Musiała mu myśl przyjść, że mogłam schować pieniądze za faskę z masłem. O! znam go dobrze i jestem pewną, że tej nocy będzie odstawiał faski i szukał.
Poty na nią wystąpiły, znowu się trzęsła.
— Widzisz, znowu się powtarza! Musiał mi coś zadać, w ustach mam gorzko, jakbym połknęła stare miedziaki. Bogu przecie wiadomo, że nic nie wzięłam z Jego ręki!... Sił mi już brak. Muszę się położyć. Żegnam cię więc, mój chłopcze, bo jeżeli odjeżdżasz o godzinie 7 minut 26, będzie to dla mnie zawcześnie. A zajrzysz znowu, niewrawdaż? i miejmy nadzieję, że mnie jeszcze zastaniesz.
Musiał jej pomódz, ażeby przeszła do swego pokoju, gdzie położyła się i zasnęła znużona.
Zostawszy sam, zawahał się przez chwilę myśląc, czy nie dobrze byłoby i jemu pójść się położyć na sianie, które go oczekiwało na strychu. Ale dopiero było trzy kwadranse na ósmą i miał czas jeszcze wyspać się.
Wyszedł więc sobie, pozostawiając palącą się lampkę naftową w pustym domu, uśpionym, wstrząsanym od czasu do czasu gwałtownym hukiem pociągu.
Na dworze Jakób zdziwiony został łagodnem powietrzem. Zapewne deszcz jeszcze będzie padał. Na niebie mgła mleczna, bezkształtna, rozproszyła się, a księżyc w pełni, którego nie widać było po za nią, oświetlał całe sklepienie czerwonawym blaskiem.
Wyraźnie też dawały się widzieć pola, na których pagórki i drzewa odbijały się czarną masą w tem oświetleniu jednostajnem i martwem.
Obszedł niewielki sad. Potem zamierzył iść w stronę Doinville, gdyż droga była tam mniej przykra. Ale widok domu samotnego, stojącego na drugim brzegu linji kolejowej, przyciągnął go i poszedł przez plant.
Dom ten znał dobrze podczas każdej podróży, przyglądał mu się wśród turkotu lokomotywy i zawsze na nim sprawiał wrażenie, choć sam nie wiedział dlaczego. Czuł, jakgdyby wywrzeć on miał wpływ na jego życie.
Za każdym razem doznawał najprzód obawy, czy go zastanie na miejscu, a później znów doświadczał jakiegoś niemiłego uczucia, że znów go zobaczył.
Nigdy nie widział, ażeby w tym domu były drzwi otwarte lub okna, a dowiedział się tylko tyle, ze należał on do prezesa Grandmorrina.
Tego wieczora zdjęła go chęć pójść tam, ażeby się więcej dowiedzieć.
Długo stał Jakób na drodze, naprzeciw sztachet.
Cofał się wspinał, starając się przyjrzeć bliżej.
Kolej żelazna, przecinając ogród, pozostawiła zresztą przed domem tylko mały placyk, otoczony parkanem, gdy ztyłu rozciągał się grunt, dość obszerny, otoczony żywopłotem.
Smutnie, ponuro, wyglądał ten dom w swem opuszczeniu, przy czerwonawych blaskach tej nocy mglistej.
Już miał się oddalić, z pewnym dreszczem na ciele gdy spostrzegł w płocie dziurę. Myśl, że byłoby tchórzostwem z tego nie skorzystać, skłoniła go do Wwjścia przez otwór.
Serce biło mu gwałtownie. Wtem, gdy przechodził obok zrujnowanej altanki, zatrzymał się na widok cienia, przykucniętego przy drzwiach.
— Jakto, to ty? — zawołał zdziwiony, poznając Florę. — Cóż ty tu robisz?
Ona również okazała zdziwienie. Potem zaś spokojniej wyrzekła.:
— Widzisz dobrze, że zabieram sznury... Ktoś tu zostawił duży pęk sznurów które gniją i nikt z nich nic niema. A ponieważ mnie są potrzebne, przyszłam po nie.
Wistocie, siedząc na ziemi, dużemi nożycami rozcinała węzły, gdyż trudno było sznur rozwiązać.
— To właściciel już nie przychodzi? — spytał młodzieniec.
Rozśmiała się.
— O! od tej historji z Ludwisią, niema obawy, ażeby prezes odważył się w Croix de Maufres pokazać koniec swego nosa. Mogę mu śmiało zabrać sznury.
Na chwilę zamilkł, zmieszany wspomnieniem wypadku tragicznego, które wywołała.
— A ty, czy wierzysz w opowiadanie Ludwiki, wierzysz, że on chciał ją uwieść, a ona zraniła się broniąc?
Przestała się śmiać i nagle zawołała gwałtownie:
— Ludwisia nigdy nie kłamała, ani Cabuche... Cabuche jest moim przyjacielem.
— Może twoim kochankiem teraz?
— Ii!... to trzeba byłoby być gęsią!... Nie, on tylko Jest moim przyjacielem, ja nie mam kochanka, nie chcę żadnego.
Podniosła dużą głowę, której gęste włosy jasne, kręcąc s:ę, zasłaniały czoło. Cała jej postać silna i giętka tchnęła dziką energją woli.
W okolicy stawała się istotą legendową.
Różne historje opowiadano o niej, ile to razy już zapobiegła nieszczęściu na kolei, to jednem pchnięciem odsunęła wóz zapomniany na szynach, gdy pociąg już nadjeżdżał; to znów wagon samotny, staczający się po pochyłości Barentin zatrzymała, jak dzikie zwierzę, galopujące na spotkanie pociągu.
A te dowody siły budziły podziw, czyniły ją przedmiotem pożądań, tembardziej, że ją zawsze uważano za lekką, bo zawsze włóczyła się po polach, szukała ustroni, wylegiwała się w rozpadlinach, z ochami, wpatrzonemi w powietrze, niema, nieruchoma.
Pierwsi jednak, którzy się odważyli, nie mieli ochoty drugi raz próbować.
Opowiadano sobie powszechnie, że niejaki Ozil, zwrotniczy po drugiej stronie tunelu, na drodze do Dieppe, chłopiec trzydziestoletni uwierzył, złudzony pozorami, że może ją pozyskać, a ona tak go zbiła kijem, iż o mało ducha nie wyzioną!.
Pozostała czystą i butną, pełną wzgardy dla wszystkich mężczyzn, co wreszcie naprowadziło znów na domysł, że brak jej piątej klepki w głowie.
Jakób, słysząc, jak wypierała się chęci posiadania kochanka, żartował dalej:
Więc nic z tego małżeństwa z Ozilem. Powiadano mi, że codzień chodzisz do niego tunelem.
Wzruszyła ramionami.
— Acha! małżeństwo... Tunel mnie bawił... Połtrzeciej wiorsty lecieć w ciemności i myśleć, że można być przejechaną przez pociąg, jezeli się tylko nie będzie uważało. Trzeba tylko posłuchać, jak pociągi tam sapią... Ale mnie ten Ozil zupełnie się znudził. Nie taki dla mnie.
— A innego to chcesz?
— E! nie wiem... Nie! nie!
Śmiech ją zdjął, gdy jednocześnie musiała się bardziej nachylić nad sznurem, nie mogąc sobie dać rady z węzłem.
Potem, nie podnosząc głowy, jakby bardzo zajęta swą robotą:
— A ty — spytała — nie masz kochanki?
Jakób znów bardzo spoważniał.
Oczy jego odwróciły się, powieki zadrgały, a wzrok zapuścił się w dal, pokrytą ciemnościami nocy.
Odpowiedział krótko:
— Nie.
— Tak tak — mówiła dalej. — Opowiadano mi, że masz wstręt do kobiet. A zresztą, nie od dziś cię znam, nigdy mi nie gadałeś grzeczności?... Ale powiedz, dlaczego?...
Milczał, ona rzuciła wreszcie sznur i patrzyła na młodzieńca.
— Czy ty kochasz tylko swoją maszynę? Wiesz, że już z ciebie żartują. Powiadają, że ty ciągle ją tylko wycierasz, czyścisz, ażeby się błyszczała, jakbyś mógł się pieścić tylko z nią?... Ja ci to mówię, bo jestem twoją przyjaciółką.
On także patrzył na nią teraz, przy bladem świetle zamglonego nieba.
I przypomniał sobie, że kiedy była maleńką, ale już żywą i upartą, zawsze skakała mu na szyję, gdy przychodził; miała do niego szczególne upodobanie.
Potem, gdy często tracił ją z oczu, za każdym razem zastawał ją bardziej podrosłą, zawsze rzucającą się na niego z całusami i coraz bardziej niepokojącą go płomieniami dużych, jasnych oczu.
Teraz była już kobietą, wspaniałą, ponętną, a kochała go zapewne głęboko, z całego serca i to oddawna, od samego dzieciństwa.
Serce mu bić zaczęło, doznał nagłego uczucia, że jest tym, na którego czeka.
W oczach mu się zaćmiło, krew uderzyła do głowy, pierwszym jego popędem było uciec, pod wrażeniem, jakie go przejęło.
Żądza znowu go czyniła szalonym, widział wszystko w kolorach czerwonych.
— Co ty tam tak stoisz? — podchwyciła. — Usiądźże!
Znowu się zawahał.
Potem nogi raptownie się pod nim ugięły, usiadł, a raczej upadł przy niej, na stos sznurów.
Nie widział już nic, w gardle mu zaschło.
Ona wprzód dumna, milcząca, teraz gadała co tchu, wesoła, sama się trzpiocząc.
— Widzisz, mama nie dobrze zrobiła, że wyszła za mąż za Misarda. To się dla niej źle skończy. Ja się tam w to nie wtrącam, bo każdy ma dość swych kłopotów, nieprawdaż? A przytem matka każe mi zaraz iść spać, kiedy się w co wdam... Niechże sobie sama radzi, jak umie. Ja żyję na dworze. Myślę o tem, co będzie później. O! wiesz, widziałam, jakeś przejeżdżał dziś ze swą maszyną... Ot, patrz, w tamtych krzakach siedziałam, Ale ty nigdy nie patrzysz... A ja ci powiem, o czem myślę, ale nie teraz, później, kiedy będziemy zupełnie dobrymi przyjaciółmi....
Upuściła nożyce, a on wciąż niemy, wziął ją za ręce. Ucieszona pozwoliła mu na to. Jednakże kiedy je poniósł do warg palących, wzdrygnęła się w poczuciu dziewiczości. Postawę przybrała obronną na tę zaczepkę mężczyzny.
— Nie! daj mi spokój, nie chcę!... Siedź spokojnie... porozmawiajmy... Mężczyźni zaraz mają takie myśli... O! gdybym ci powtórzyła, co mi Ludwika opowiedziała tego dnia, kiedy umarła u Cabucha... Zresztą, wiedziałam już ja o procesie, bo widziałam jego świństwa, kiedy tu przychodził z młodemi dziewczętami... Jest między niemi jedna, której nikt nie podejrzewa, a którą wydał zamąż.
On nie słyszał jej i nie słuchał.
Pochwycił ją gwałtownie i brutalnie usta jej rozgniatał swemi.
Krzyknęła zlekka, skarga się jej ozwała tak głęboka, a tak łagodna, że w niej brzmiało wyznanie długo tajonego uczucia.
Ale walczyła z nim instynktownie, choćby przez chęć, ażeby nie być pokonaną.
Przez chwilę mocowali się z sobą, kto kogo przewróci. Nareszcie gorset jej rozdarł się i upadła.
Wtedy on zadyszany nagle się zatrzymał.
Zdawało się, że szał go jakiś ogarnia, jakaś wściekłość dzika, że rozjuszony szuka kamienia, broni jakiejś, ażeby ją zabić.
Oczy jego napotkały nożyce, połyskujące wśród zwojów sznuru, i miał ochotę zatopić je w białe jej łono.
Aie uczucie zgrozy go wytrzeźwiło, odrzucił je, uciekł, pomieszany, z przymkniętemi powiekami, jakby sam jej teraz nie chciał, dlatego, że mu się opierała.
Jakób uciekł wśród posępnej nocy.
Pędził ścieżką z pagórka i wbiegł na niewielką dolinę; kamyki, toczące mu się pod nogami, przestraszyły go, rzucił się na lewo w zarośla, a zawróciwszy na prawo znalazł się na pustej płaszczyźnie.
Nagle napotkał przed sobą ogrodzenie kolejowe: pociąg nadchodził, ryczący, pałający ogniem; z początku nie pojął tego nawet, znieczulony z przestrachu.
A! taki tłum ludzi przejeżdżał, ta bezustanna fala, a on tu bliski był obłędu.
Odwrócił się od tego miejsca, poszedł dalej.
Wszędzie teraz napotykał tor kolejowy, w głębi nasypu, okrążonego po obu stronach przepaściami.
Okolica ta pusta, przerznięta szynami, była jakby labiryntem bez wyjścia, gdzie odbywała się jego ucieczka, w ponurem pustkowiu pól, leżących odłogiem.
Długo tak biegł, aż ujrzał przed sobą czarny otwór, paszczę otwartą tunelu.
Pociąg nadjeżdżający zapuszczał się tam, dymiąc i gwiżdżąc i zostawiając po sobie takie wstrząśnienie, że ziemia aż drżała.
Jakób z nogami zmęczonemi upadł przy linji kolejowej i wybuchnął konwulsyjnym płaczem. Leżał na trawie, z twarzą w niej zanurzoną.
Mój Boże! więc mu się wróciła ta okropna choroba, z której myślał, że jest wyleczony?
Zabić przecie chciał to dziewczę!
Zabić kobietę! zabić kobietę! to brzmiało mu w uszach, z głębi jego młodości, i ze wzmagającą [się gorączką, z nurtującą go żądzą.
Jak inni, pod wpływem dojrzałości, pożądają kobiety, tak jego żądzą było kobietę zabić.
Bo nie mógł przed sobą kłamać, po to wziął nożyce, ażeby zatopić w jej ciele, skoro tylko zobaczył to ciało, tę szyję ciepłą i białą!
I to bynajmniej nie z gniewu, nie! ale dla przyjemności, bo wzrastało w nim pragnienie, takie pragnienie, że gdyby się nie uczepił trawy, byłby wrócił tam pędem, ażeby ją zamordować.
Ją, mój Boże! tę Florę, która w oczach jego wyrosła, to dziecko, przez które czuł się kochanym tak głęboko!
Palce jego zakrzywione wgłębiały się w ziemię, szlochanie wydarło mu się z gardła z jękiem okropnym rozpaczy.
Jednak starał się uspokoić, starał się sam siebie zrozumieć.
Czem się różnił w porównaniu z innymi?
Tam, w Plassans, w latach młodości, często się o to sam siebie zapytywał.
Matka jego, Gerweza wprawdzie powiła go bardzo młodo, w połowie szesnastego roku życia; ale był już drugim, bo pierwszego miała Klaudjusza, w roku zaledwie czternastym.
I żaden z obu braci, ani Klaudjusz, ani Stefan, urodzony później, nie zdawał się wcale cierpieć przez to, że pochodził z matki, takiego jeszcze dziecka, i ojca, takiego młokosa, jak piękny Lantier, którego złe serce miało tyle łez kosztować Gerwezę.
Może i jego bracia dotknięci też byli taką chorobą, do której się jednak nie przyznawali, zwłaszcza starszy, który gwałtownie chciał zostać słynnym malarzem, tak, że jak twierdzono powszechnie, już zwarjował z tego zamiłowania i pragnień.
W rodzinie wielu nato cierpiało.
On też w pewnych godzinach czuł dobrze tę chorobę dziedziczną, co nie idzie zatem, ażeby zdrowie miał liche, tylko w istocie jego następowała często utrata równowagi, robiły się w nim jakby dziury, przez które uciekało jego jestestwo.
Nie należał do siebie, słuchał swych popędów, jak zwierzę rozwścieczone.
A przecież nie pił wcale, odmawiał sobie nawet małego kieliszka wódki, zauważywszy, że kilka kropli alkoholu wprawiało go w szaleństwo.
I myślał nieraz, że pokutował za ojców i praojców, którzy byli dużem pokoleniem pijaków, po których dostał krew popsutą, powolne zatrucie, dzikość, która go równała z wilkami, pożerającemi kobiety w głębi lasów.
Jakób podniósł się na łokciu, rozmyślając i przyglądając się czarnemu wejściu do tunelu. I naraz szlochanie z piersi podniosło się do gardła, upadł, wił się po ziemi, krzycząc z bólu.
Ta dziewczyna, ta dziewczyna, którą chciał zabić!
Na myśl tą, ból go przejmował taki, jakgdyby owe nożyce zatapiał we własne ciało.
Żadne rozumowanie nie uspakajało go; chciał ją zabić, zabiłby ją, gdyby tu była jeszcze, rozpięta, z szyją naga.
Przypomniał sobie dobrze, miał wtedy zaledwie lat szesnaście, gdy go nawiedziła ta choroba, po raz pierwszy, pewnego wieczora, gdy bawił się z małą dziewczynką, córeczką swojej krewnej; zbił ją o mało co nie na śmierć.
Następnego roku pamiętał, jak wyostrzył nóż, ażeby go zatopić w szyi innej małej blondynki, która codzień przechodziła przed bramą jego domu. Miała ona tłuściutką szyje różowiutką gdzie już wybierał miejsce dla pchnięcia, pod uchem.
Potem przyszły inne jeszcze widziadła, cały ich szereg, stawały mu przed oczyma te wszystkie, na które patrzył z chęcią zamordowania kobiety spotkane na ulicy, to znów sąsiadki, zwłaszcza jedna z nich, młoda mążateczka, która siedziała przy nim w teatrze śmiała się głośno, bardzo głośno i od której musiał uciec podczas antraktu, z obawy, ażeby jej nie zabic.
Ponieważ ich nie znał, skąd nabierał takiego względem nich rozwścieczenia? bo za każdym razem był to jakby atak nagłej ślepej wściekłości, pragnienia wciąż się odradzającego, pomszczenia zniewag dawnych, których nawet nie mógł sobie dobrze przyminać.
Pochodziło to z tak dawnych czasów, od tego zła jakie kobiety wyrządziły kiedykolwiek mężczyznom z chęci odwetu, przeszłego z mężczyzny na mężczyznę, odwetu za pierwsze wiarołomstwo w jaskiniach pierwotnych.
I czuł także podczas ataku potrzebą walki, dla pokonania kobiety i poskromienia jej, uczuł żądzę zabicia jej i zarzucenia sobie na plecy, jak łupu, wyrwanego innym, na zawsze.
Czaszka mu pękała pod tym wysiłkiem, odpowiedzi nie mógł dać sobie, zbyt nieświadomy, a z mózgiem bezwładnym, w tej rozpaczy człowieka, pchanego do czynów gdzie wola jego jest niczem, gdzie nawet pobudki znikają.
Znów pociąg przebiegł z błyskawicznemi ogniami, z hukiem piorunu, zapalającego się i gasnącego, zagłębił się w tunel; a Jakób, jakgdyby ten tłum bezimienny, obojętny, spieszący się, mógł go słyszeć, powstał, tłumiąc płacz, przybierając postawę naiwnego.
Ileż razy po doznanym ataku, czuł się jak gdyby umierającym.
Tylko na lokomotywie żył spokojnie, szczęśliwie, zdala od ludzi.
Kiedy go unosiła prędkimi obrotami kół z wielką szybkością kiedy cały zajęty był przyglądaniem się drodze, przypatrywaniu się sygnałom, nie myślał już o niczem, oddychał pełną piersią powietrzem, zawsze w całym pędzie.
Dlatego tak kochał swą maszynę, jak kochankę uspakajającą, od której spodziewać się można tylko szczęścia.
Po wyjściu ze szkoły sztuk i rzemiosł, pomimo żywej inteligencji, wybrał sobie zawód mechanika kolejowego, dla samotności i odosobnienia.
Bez zarozumiałości o sobie, po latach czterech, dochrapał się miejsca mechanika pierwszej klasy, z pensją już dwóch tysięcy osiemset franków, które razem z oddzielnym dochodem procentowym za opał i smarowidła, wynosiła około czterech tysięcy. O żadnym jednak wyższym awansie nie mógł marzyć.
Widział, jak jego koledzy ze szkoły, ci, którzy powychodzili z drugiej lub trzeciej klasy, zostali tyko robotnikami, smarownikami i żenili się z kobietami prostemi, które pokazywały się tylko niekiedy, w porze odjazdu pociągu, przynosząc im koszyk, z zapasami na drogą.
Koledzy zaś ambitniejsi, zwłaszcza ci, którzy pokończyli szkoły, zwlekali z ożenieniem się aż do czasu gdy mogli zostać magazynierami, spodziewając się wtedy za żonę wziąć mieszczankę, damę kapeluszową.
On uciekał od kobiet, nic go to nie obchodziło. On nigdy się nie ożeni, on całe życie miał jeździć sam, ciągle i ciągle bez odpoczynku.
Wszyscy też zwierzchnicy stawiali go za przykład, bo nie pił, nie latał; tylko koledzy żonaci żartowali sobie z takiej wstrzemięźliwości, inni zaś niepokoili się, gdy oddawał się swemu smutkowi, milczący, z oczyma wybladlemi, cerą ceglastą.
W małym pokoiku, przy ulicy Cardivet, skąd widać było remizę kolejową w Batignolle, ileż godzin tam spędził, wszystkie godziny wolne, zamknięty jak mnich w głębi celi, zwalczając żądze swe silą snu.
Jakób usiłował podnieść się.
Bo cóż robił tu w trawie, podczas wilgotnej i mglistej nocy ciemnej.
Okolica tonęła w ciemnościach, światło było tylko na niebie, gęsta mgła tworzyła olbrzymią kopułę ze szkła matowego, którą księżyc, schowany z tyłu oświetlał bladym odbłyskiem żółtawym; a horyzont czarny spał w nieruchomości śmierci.
No! musiało być około dziewiątej, najlepiej było powrócić do domu i położyć się spać.
Lecz w odrętwieniu swem widział już, jak idzie naodwrót do Misarda, wchodzi na schody, wyciąga się na sianie, obok izdebki Flory, a od niej oddziela go tylko proste przeforsztowanie z tarcic.
Ona byłaby tam, słyszałby jej oddech; wiedział że drzwi nigdy nie zamyka, że mógłby do niej wejść.
I znowu go przejął dreszcz gwałtowny, gdy sobie wyobraził tą dziewczyną rozebraną, z ciałem ciepłem jeszcze od snu; płacz konwulsyjny rzucił go znów na ziemią.
On ją chciał zabić, chciał ją zabić, mój Boże!
Dusił sią, obumierał na myśl, że poszedłby ją zabić w łóżku, zaraz, gdyby powrócił.
Nicby to nie pomogło, że nie miałby żadnej broni, że głową gniótłby oburącz, dla przemożenia sią; czuł, że choroba, naprzekór jego woli popchnęłaby go ku tym drzwiom, że udusiłby tą dziewczyną.
Nie, nie! raczej noc przepędzić na włóczeniu się po polu, aniżeli tam powrócić.
Jednym skokiem się podniósł i zaczął uciekać.
I znowu pół godziny biegł przez ciemne pole, jakby goniła go cała psiarnia, spuszczona ze sfory.
Skakał na pagórki, zeskakiwał na dół. Raz po raz drogą mu zamknęły dwa strumyki: przeskoczył je, zamaczawszy się po łokcie. Do rozpaczy doprowadzał go krzak, który mu stanął na drodze.
Jedyną jego myślą było iść prosto, coraz dalej, coraz dalej, ażeby uciec przed sobą, ażeby uciec przed tem zwierzęciem wściekłem, które czuł w sobie.
Ono unosiło go jednak, galopowało z nim.
Od siedmiu miesięcy, sądząc, że już je wypędził od siebie, zajmował się bardziej innymi, niż sobą teraz znowu się zaczynało, teraz znów potrzeba się było z niem bić, ażeby się nie rzuciło na pierwszą, przypadkiem potrąconą kobietę.
Jednakże wielka cisza i rozległa samotność uspakajały go, pozwalały mu marzyć o życiu niemem i samotnem, jak to pustkowie, którędy wciąż szedł, nie napotykając żywej duszy.
Musiał jednak zawrócić w drugą stronę, bo natknął się znów na tor kolejowy, okrążywszy dość duże półkole zarośli, wystających ponad tunelem.
Cofnął się, z żywą obawą i gniewem, ażeby nie natrafić na ludzi. Potem, chcąc drogę przeciąć, poza wyjściem, zabłądził; znalazł się znów przed płotem kolejowym, tuż przy wyjściu z podziemia, naprzeciw łąki, gdzie szlochał przed chwilą.
Zwyciężony szedł teraz wolno, gdy huk pociągu, dolatujący z głębin ziemi, lekki z początku, lecz coraz bardziej się wzmagający, zatrzymał go na miejscu.
Był to pociąg pospieszny do Hawru, który wyszedł z Paryża o godzinie wpół do siódmej, a przejeżdżał tędy o godzinie 9 minut 25, pociąg, którym, co dwa dni jeździł.
Jakób widział, jak najprzód czarna paszcza tunelu, oświetlała się, niby otwór pieca, gdy w nim drzewo zapłonie.
Potem z łoskotem, przez siebie sprawionym, wysunęła się lokomotywa, olśniewając swem dużem okiem okrągłem, latarnią przednią, której ogień przedarł ciemności i rzucał na szyny podwójną linje płomieni.
Było to jednak zjawisko błyskawiczne.
Natychmiast nastąpiły wagony, małe, kwadratowo szybki w drzwiczkach, z których padały gwałtowne błyski, a przedziały pełne pasażerów, przelatywały z taką szybkością, że oko ledwie dowierzało potem owemu przemijającemu widokowi.
A w tej krótkiej chwili, krótszej niźli sekunda. Jakób bardzo wyraźnie ujrzał przez oświetlone drzwiczki jednego z przedziałów, jak człowiek jakiś trzymał drugiego, przewróconego na ławce i wsadzał mu nóż w gardło, gdy tymczasem jakaś masa czarna, może trzecia osoba całym ciężarem swoim przygniatała nogi mordercy.
Już pociąg uciekał, niknąć w stronie ku Croix de Maufres, pokazując tylko z siebie, trzy ognie przy ostatnim przedziale, trójkąt czerwony.
Przykuty do miejsca, młodzieniec ścigał oczyma pociąg, którego ryczenie cichło wśród wielkiego spokoju martwej okolicy.
Czyż dobrze widział?
I teraz wahał się, nie śmiał twierdzić, że rzeczywistością było to widzenie, przyniesione i porwane błyskawicą.
Ani jeden rys żywy nie pozostał mu z obu aktorów dramatu. Masa ciemna zapewne była burką podróżną, spadłą na ciało ofiary.
Jednakowoż z początku zdawało mu się, że rozróżnia gęste włosy i delikatną twarz bladą. Ale wszystko się z sobą zacierało, ulatniało się, jak marzenie.
Zapewne było to tylko działanie wyobraźni.
A wszystko to jednak mroziło go, zdawało mu się tak nadzwyczajnem, że w końcu przypuszczał, iż miał tylko halucynacje, powstałą skutkiem strasznego ataku, jaki przechodził.
Godzinę jeszcze prawie Jakób szedł, z głową ociężałą od kołujących się myśli.
Złamany był, a dotkliwe zimno wewnętrzne por chłonęło w nim gorączkę.
Nie namyśliwszy się nawet wcale, powrócił w końcu znów do Croix-de-Maufres.
Potem, gdy się znalazł przed domem dróżnika, powiedział sobie, iż nie wejdzie tam, że położy się pod małą szopą, w pobliżu gołębnika.
Ale snop światła padał przez drzwi domu, Jakób popchnął je machinalnie.
Widok niespodziewany zatrzymał go na progu.
Misard w kącie przestawiał faski z masłem i na czworakach, przy świetle latarni, obok niego stojącej, opukiwał mur pięścią i przysłuchiwał się.
Na skrzyp drzwi obrócił się, zresztą wcale się nie zmieszał i rzekł poprostu, tonem naturalnym:
— Zapałki mi upadły.
I kiedy ustawił faski na miejscu, dodał.
— Przyszedłem po latarnię, gdyż przed chwilą, wracając, spostrzegłem jakiegoś człowieka, leżącego na plancie... Zdaje mi się, że nieżywy.
Jakób, z początku przejęty myślą, że zszedł Misarda na szukaniu skarbów ciotki Phasji, co przemieniało w raptowną pewność jego wątpliwości co do jej oskarżeń, został następnie tak gwałtownie wstrząśnięty wiadomością o znalezieniu trupa, że zapomniał o dramacie, odgrywającym się tu w tym ustronnym domku.
Scena w przedziale, widzenie tak przelotne człowieka, mordującego drugiego, ożyło przed nim przy blasku jakby znów błyskawicy.
— Człowiek na plancie, gdzie? — zapytał, blednąc.
Misard miał mu już odpowiedzieć, jak niósł dwa węgorze, wyjęte z sieci i biegł do domu pędem, ażeby je schować.
Ale po co się było zwierzać temu chłopcu?
Machnął tylko ręką i odrzekł:
— A tak... o jakie pięćset metrów... Trzeba się lepiej przyjrzeć, ażeby zobaczyć.
W tejże chwili Jakób usłyszał ponad głowa uderzenia przygłuszone.
Tak był przelękniony, że skoczył z miejsca.
— To nic — podchwycił ojciec — to Flora tam chodzi.
I młodzieniec rzeczywiście poznał stąpanie nóg bosych po podłodze. Musiała nań czekać, musiała go słyszeć przez drzwi, nawpół uchylone.
— Idę z panem — podjął. — A czyś pan pewien, że umarł?
— O! tak mi się zdaje. Przy latarni lepiej się zobaczy.
— I cóż pan o tem myślisz? Wypadek, nieprawdaż?
— Być może. Zapewne jaki zuch rzucił się pod pociąg, a może który z podróżnych wyskoczył z wagonu.
Jakób wstrząsnął się.
— Chodź pan prędzej, chodź!
Nigdy go nie ogarniała taka gorączka zobaczenia, dowiedzenia się. Po za domem, gdy towarzysz jego, bez najmniejszego wzruszenia szedł plantem, bujając latarnią, której smuga światła pełzała po szynach, on biegł naprzód gniewny na tę powolność.
Było to jakby pragnienie fizyczne, ten ogień wewnętrzny, który przyspiesza kroki kochanków, w godzinach schadzki.
Bał się tego, co go tam czekało, a jednak leciał tam wszystkiemi mięśniami członków.
Kiedy przybył, kiedy o mało co się nie potknął o czarną masę, wydłużoną na zakręcie plantu, stanął jak wryty, wstrząśnięty dreszczem od stóp do głowy.
A żal jego, że nie mógł nic wyraźnie rozróżnić, zamienił się w wymyślaniu na tamtego, który opóźniał się przynajmniej o trzydzieści kroków.
— Ależ, na Boga, chodź pan... jeżeli jeszcze żyje, możnaby go uratować.
Misard, drepcząc, zbliżał się z zimną krwią.
Potem, gdy poruszył latarnią ponad ciałem:
— O! — odezwał się — ma on już dość.
Człowiek ten, wyleciawszy bezwątpienia z wagonu, upadł na brzuch, twarzą na ziemię, o pięćdziesiąt centymetrów najwyżej od szyn.
Widać było tylko jego głowę, wianek gęsty białych włosów. Nogi leżały odrzucone wbok. Z rąk jedna jakby była oderwana, druga zgięta pod piersią.
Ubrany był bardzo dostatnio, w szerokim paltocie z sukna granatowego, w eleganckich kamaszach i cienkiej bieliźnie.
Ciało nie miało żadnych śladów zgniecenia, tylko z gardła upłynęło dużo krwi i powalało kołnierz u koszuli.
— Urządzono tego mieszczucha — podchwycił spokojnie Misard, po kilku sekundach przypatrywania się w milczeniu.
Poczem, zwracając się do Jakóba, nieruchomego, z otwartemi ustami:
— Nie trzeba ruszać, to zabronione... Zostaniesz pan tutaj i będziesz pilnował, a ja pobiegnę do Barentin, uprzedzić zawiadowcę stacji.
Podniósł latarnię i spojrzał na kamień przydrożny, znaczony cyfrą odległości.
— Przy samym 153-im.
I, postawiwszy latarnię na ziemi przy zwłokach, oddalił się krokiem ociężałym.
Jakób, pozostawszy sam, nie ruszał się, patrzył ciągle na tę masę bezwładną, rozciągniętą, którą mdłe światło, padające na ziemią, czyniło bezkształtną.
A w nim wzruszenie, które przyspieszyło jego bieg, które go tu zatrzymywało, kończyło się tą przeszywającą myślą, wydobywającą się z całej jego istoty: tamten, człowiek, którego ujrzał z nożem w dłoni, miał jednak śmiałość! tamten spełnił do końca pragnienie swoje, tamten zabił!
A! nie być tchórzem, zadowolić się nareszcie, wsadzić nóż!
On, którego żądza dręczyła od lat dziecięcych, w tej gorączce miał wzgardą dla siebie samego i uwielbienie dla tamtego, a szczególniej czuł potrzebą zobaczyć to, czuł niepowściągnione pragnienie napoić oczy tym łachmanem ludzkim, tem stłuczonem cackiem, tą padliną, w którą nóż przemieniał żyjącą istotą.
O czem marzył, tamten dokonał i to tak samo.
Gdyby on zabił, leżałoby to także na ziemi.
Serce o mało mu nie wyskoczyło z piersi; popęd jego do morderstwa wydzierał się z niego gwałtem, na widok tej śmierci tragicznej.
Postąpił krok, zbliżył się bardziej, jak dziecko nerwowe, które się oswaja ze strachem.
Tak! i onby miał śmiałość i on!
Ale łoskot po za plecami zmusił go do odskoczenia wtył.
Pociąg nadjeżdżał, którego nawet nie słyszał w tem zachwyceniu.
Zmiażdżony byłby, dopiero ostrzegł go oddech gorący, podmuch potężny lokomotywy.
Pociąg przebiegł w huraganie huku, dymu! płomienia.
Było w nim osób dużo, fala podróżnych unosiła się ciągle ku Hawrowi na zbliżającą się uroczystość.
Dziecko jakieś płaszczyło sobie nos na szybie, przyglądając się ciemnej okolicy, a młoda kobieta opuszczała okno i wyrzucała papier, powalany masłem i lukrem.
Już pociąg wesoły mknął dalej, nie troszcząc się wcale o trupa, którego jego koła dotykały.
A trup leżał wciąż na twarzy, oświetlony niewyraźnie latarnią, pośród melancholicznego spokoju nocy.
Wtedy Jakóba zdjęła chęć zobaczyć ranę, póki sam był.
Niepokój go powstrzymywał, myśl, że gdy dotknie się głowy, mogą to zauważyć.
Obliczył sobie, że Misard nie był w stanie wcześniej wrócić z zawiadowcą stacji, niż za trzy kwadranse.
I pozwalał upływać minutom, myślał o tym Misardzie, o tym cherlaku, tak powolnym, tak spokojnym, który także miał śmiałość zabijać najspokojniej w świecie trucizną.
Więc zabić było łatwą rzeczą?
Zbliżył się, myśl zobaczenia rany kłuła go tak ostro, że ciało go paliło.
Zobaczyć, jak to zrobiono i co popłynęło, zobaczyć dziurę czerwoną!
Jak ułoży głowę starannie, nikt się nie dowie.
Ale bał się jeszcze czego innego, choć nie chciał się do tego przed sobą przyznać, w wahaniu swojem, bał się krwi.
Zawsze i we wszystkiem to przerażenie budziło się u niego jednocześnie z pragnieniem.
Jeszcze kwadrans mógł być sam i już miał się odważyć, gdy drgnął, posłyszawszy obok siebie jakiś szmer.
Flora stała tuż, patrząc, jak on. Ciekawa była zawsze wypadków, niech tylko powiedziano, że bydlę albo człowiek przejechany został przez pociąg, z pewnością zaraz tam była.
Ubrała się na nowo, chciała zobaczyć trupa, o którym mówił ojciec.
Ale po pierwszem spojrzeniu nie zawahała się wcale.
Jedną ręką podniosła latarnię, drugą ujęła za głowę i odwróciła ją.
— Strzeż się, nie wolno — wyszeptał Jakób.
Ale ona wzruszyła ramionami.
I głowa ukazała się w blasku żółtym, głowa starca, z dużym nosem, oczyma niebieskiemi, szeroko rozwartemi.
Poniżej podbródka zionęła rana, okropna, głęboki otwór, przerżnięcie szyi, rana rozorana, jakgdyby w niej nóż się obrócił.
Krew płynęła najobficiej po prawej stronie piersi. Na lewej stronie, w dziurce od paltota, wstążka orderu komandora wydawała się cała bryłką skrzepłej krwi.
Flora wydała lekki okrzyk zdziwienia.
— A! to stary!
Jakób, nachylony, tak, jak ona, zbliżał się, włosy mieszając z jej włosami, ażeby lepiej widzieć; dusił się, dławił na ten widok.
Mimowolnie powtórzył:
— Stary... stary...
— Tak, stary Grandmorrin... Prezes.
Przez chwilę jeszcze przyglądała się tej twarzy bladej, ustom wykrzywionym, oczom rozszerzonym, w przerażeniu.
Potem puściła głowę, którą poczynał ścinać chłód trupi.
Głowa upadła na ziemię, zasłaniając ranę.
— Już się nie będzie śmiał z dziewczynami — odezwała się ciszej. — To niechybnie za jedną z nich... A! moja biedna Ludwisia!... a! św.... Dobrze mu tak!
I zapanowała długa cisza.
Flora, postawiwszy latarnię, czekała, rzucając na Jakóba powłóczyste spojrzenia, on zaś, przedzielony od niej zwłokami, nie ruszył się wcale, jakby przestraszony, zgnębiony tem, co zobaczył.
Musiało być około jedenastej.
Czekała cierpliwie jeszcze chwil kilka, zdziwiona milczeniem, którego nie przerywał.
Zakłopotanie po scenie wieczornej nie pozwalało jej mówić pierwszej.
Ale wtem dał się słyszeć szmer głosów. To ojciec jej przyprowadzał zawiadowcę stacji. Nie chcąc być widzianą, zdecydowała się.
— Nie idziesz spać?
Drgnął, zawahał się jakby przez chwilę.
Potem z wysiłkiem rozpaczliwym wyrzekł:
— Nie! nie!
Nie uczyniła żadnego poruszenia, ale opadające prosto ręce u tej silnej dziewczyny wyraziły żal widoczny.
Jakby chcąc go sobie przejednać za okazany przedtem opór, odezwała się jeszcze pokorniej:
— Więc nie przyjdziesz, nie?
— Nie! nie!
Głosy zbliżały się i ona, nie starając się nawet uścisnąć mu ręki, bo zdawał się umyślnie odgradzać od niej trupem, nie pożegnawszy go ani jednem słowem, oddaliła się znikła w ciemnościach, gwałtownie dysząc, jakby szlochając.
Niebawem zawiadowca stacji już był miejscu z Misardem i dwoma oficjalistami.
On również stwierdził tożsamość: rzeczywiście był to prezes Grandmorrin, którego widywał, jak wysiadał na jego stacji za każdym razem, gdy jechał do siostry swej pani Bonnehon w Doinville.
Ciało mogło pozostać na miejscu, gdzie upadło kazał je tylko przykryć płaszczem, który jeden z oficjalistów przyniósł.
Jeden z urzędników otrzymał rozkaz, ażeby pociągiem z Barentin o godzinie jedenastej pojechał zawiadomić prokuratora w Rouen.
Ale nie można się było spodziewać go wcześniej niż przed godziną szóstą zrana, bo miał przy wieźć z sobą sędziego śledczego, sekretarza trybunału i lekarza.
Zawiadowca stacji tymczasem postawił straż przy nieboszczyku: podczas całej nocy luzowano się ciągle pilnował jeden człowiek z latarnią.
A Jakób, zanim postanowił iść się położyć w jakiej szopie na stacji Barentin, skąd miał Odjechać do Hawru dopiero o godzinie siódmej minut dwadzieścia, stał jeszcze wciąż nieruchomy, zadumany.
Potem myśl o sędziu śledczym, którego oczekiwano, przestraszyła go jakgdyby był wspólnikiem zbrodni.
Co ma powiedzieć, co widział w przelocie pociągu?
Z początku zamierzył mówić, ponieważ o siebie nie potrzebował się zgoła lękać.
Jego obowiązek w tym względzie nie ulegał zresztą wątpliwości.
Potem jednak zapytał sam siebie: poco? nie dostarczyłby żadnego pewnego faktu, nie mógłby stwierdzić żadnego szczegółu dokładnego co do zabójcy.
Głupio byłoby mieszać się w to, tracić czas, przejmować się, bez korzyści dla kogokolwiek.
Nie, nie, nie będzie mówił.
I odszedł wreszcie, choć wrócił się jeszcze dwa razy, ażeby się przyjrzeć garbowi czarnemu, jaki ciało tworzyło na ziemi, w promieniu żółtawego blasku latarni.
Zimno przejmujące wiało z mglistego nieba wśród pustkowia okolicy.
Pociągi ciągle przejeżdżały, znowu przybywał jeden w stronę Paryża, bardzo długi.
Wszystkie się krzyżowały przy potężnej mocy mechanizmu, mknęły do dalszego celu ku przyszłości. muskając bezwiednie, nawpół odciętą głowę tego człowieka, którego drugi człowiek za mordował.




III.

Nazajutrz, w niedzielę zrana, piąta godzina wybiła na wszystkich wieżach w Hawrze, kiedy Roubaud wszedł pod daszek stacyjny, udając się na służbę.
Ciemno było jeszcze zupełnie, a wiatr, który dął od morza, wzmógł się i pędził mgły, zatapiając niemi wzgórza, ciągnące się od Saintes Adresse do fortu Toumeville; ku wschodowi, ponad morzem; ukazywała się światłość na rąbku nieba, gdzie błyszczały jeszcze ostatnie gwiazdy.
Na peronie latarnie gazowe paliły się światłem, pobladłem od wilgotnego zimna wczesnej godziny.
Stał pierwszy pociąg do Moutvilliers, pociąg służbowy.
Drzwi od poczekalni nie były pootwierane, platforma ciągnęła się pusta, w tem zdrętwiałem jeszcze przebudzeniu się stacji.
Kiedy wychodził od siebie, na górze, ponad salami poczekalnemi, Roubaud zastał żonę kasjera, panią Lebleu nieruchomo stojącą pośrodku głównego korytarza na który wychodziły mieszkania urzędników.
Od wielu już tygodni pani ta wstawała w nocy, ażeby szpiegować pannę Guichon, buchalterkę, którą podejrzewała o romans z zawiadowcą stacji, panem Dabadie. Zresztą nie zauważyła nigdy najmniejszej drobnostki, ani cienia, ani oddechu.
I tego rana jeszcze prędzej weszła do siebie nie bez pewnego jednak zdziwienia, bo u Roubaudów, przez trzy sekundy, w ciągu których otwarte były i zamknięte drzwi przez męża, spostrzegła stojącą w pokoju jadalnym, piękną Sewerynę, już ubraną, uczesaną, obutą, chociaż zwykle wylegiwała się w łóżku do godziny dziewiątej.
To też pani Lebleu nie omieszkała obudzić małżonka swego, ażeby mu powiedzieć o tym niezwykłym fakcie.
W przeddzień nie kładli się spać przed przyjazdem pociągu z Paryża, to jest przed jedenastą minut pięć, paleni ciekawością dowiedzenia się, co się stało z awanturą o podprefekta.
Nic jednak nie mogli wyczytać z miny Roubaudów, którzy wyglądali, jak zwykle; I daremnie do północy nadstawiali uszu; żaden głos nie odezwał się u ich sąsiadów, widocznie zaraz usnęli snem twardym.
Niewątpliwie podróż ich nie dała im dobrego rezultatu, w przeciwnym razie bowiem Seweryna nie byłaby tak wcześnie wstała.
A gdy kasjer zapytał, jaką miała minę, żona usiłowała ją odmalować: bardzo sztywna, bardzo blada, z rozszerzonemi oczyma niebieskiemi, tak jasnemi przy czarnych włosach; i bez żadnego ruchu, jakby lunatyczka.
Zresztą dowiedzą się w ciągu dnia, co o tem trzeba myśleć.
Na dole Roubaud spotkał kolegę swego, Moulina, który skończył właśnie dyżur nocny.
I objął po nim służbę, a tymczasem Moulin rozmawiał, przechadzał się jeszcze przez kilka minut, opowiadając mu najdrobniejsze fakty z dnia poprzedniego: jacyś złodzieje złapani zostali, gdy się zakradali do magazynu; trzech ludzi ze służby ruchu otrzymało naganę za nieposłuszeństwo; łańcuch pękł przy ustawianiu pociągu do Montvilliers.
Roubaud słuchał w milczeniu, z twarzą spokojną; był tylko trochę blady, zapewne w następstwie zmęczenia na co wskazywały także jego podsiniałe oczy.
A jednak, gdy kolega przestał mówić, zdawał się pytać go jeszcze, jakgdyby spodziewał się usłyszeć jeszcze o innych wypadkach.
Ale tamten nic więcej już nie opowiadał, to już wszystko. Opuścił głowę i przez chwilę patrzył na ziemię.
Tak chodząc pod przykrytą dachem platformą, obaj doszli do miejsca, już otwartego, gdzie po prawej stronie wznosiła sie remiza, w której stały wagony kursujące, te mianowicie, jakie, przybywszy w przeddzień z podróży, miały nazajutrz znów składać pociąg, wyprawiany w drogę.
Podniósł głowę, spojrzenie jego utkwiło w jednym z wagonów klasy pierwszej, zaopatrzonym tylko w jeden przedział, numer 293, który latarnia gazowa oświetlała właśnie blaskiem niepewnym. Wtem Moulin zawołał:
— A! zapomniałem!...
Blada twarz Roubauda zaczerwieniła się i nie mógł powściągnąć lekkiego drgnięcia.
— Zapomniałem — powtórzył Moulin — że wagon ten nie może jechać, nie każ go kolega zakładać zrana do pociągu pospiesznego o godzinie szóstej minut czterdzieści.
Zapanowało krótkie milczenie, zanim Roubaud spytał głosem bardzo naturalnym:
— Tak! a to dlaczego?
— Bo zamówiony jest oddzielny wagon pierwszej klasy na pociąg pospieszny wieczorny. Niewiadomo, czy w ciągu dnia nadejdzie taki wagon, lepiej więc ten zatrzymać.
Spojrzał na niego znów badawczo, poczem odpowiedział:
— Zapewne.
Lecz inna myśl go zajmowała i nagle wybuchnął:
— Pfe! jakie to obrzydliwe! Jak te gałgany czyszczą! Ten wagon musiał być nieczyszczony już od tygodnia.
— O! — podchwycił Moulin — kiedy pociąg przyjdzie po jedenastej, niema obawy, ażeby posługacze wzięli się do ścierek... Dobrze jeszcze, jeżeli zechce się im zajrzeć do środka. Niedawno zapomnieli w wagonie jakiegoś pasażera, który spał i chudził się dopiero nad ranem.
Potem, powstrzymując ziewanie dodał, że idzie spać.
Już miał odchodzić, kiedy wróciła go ciekawość:
— Ale, ale, a jak wasza sprawa z podprefektem, załatwiona już, nieprawdaż?
— Tak, bardzo dobrze mi się powiodła cała podróż, jestem zadowolony.
— No, to dobrze... A pamiętaj kolego, numer 293 nie jedzie.
Kiedy Roubaud został sam na platformie, wrócił powoli ku stojącemu na szynach pociągowi do Montvilliers.
Drzwi od sal zostały otwarte, zjawili się podróżni, kilku strzelców z psami, dwie czy trzy rodziny drobnych kupców, korzystające z niedzieli, wogóle mało osób.
Ale gdy pociąg odjechał i zaledwie miał czas zniknąć, Roubaud musiał już myśleć o przygotowaniu pociągu osobowo-towarowego, wyruszającego o trzy kwadranse na szóstą zrana do Rouen i do Paryża.
Zrana i tak wcześnie, personel był zwykle bardzo nieliczny i pomocnik zawiadowcy miał sporo różnej roboty.
To musiał pilnować każdego wagonu, który robotnicy wtaczali z remizy na szyny pod platformę, to biegł do sali towarowej, ażeby być obecnym przy ekspedjowaniu ładunków.
Między żołnierzami, a jednym z urzędników powstała kłótnia, w którą musiał się wdać.
Przez pół godziny na przeciągach mroźnego powietrza, wśród tłumu, dygoczącego z zimna, z oczami, klejącemi się od snu, przy ciągłem popychaniu się, musiał się podwajać, myślą nawet nie należał do siebie.
Potem, gdy pociąg osobowo-towarowy odszedł, platforma znów opustoszała.
Wtedy udał się do dróżnika, dla upewnienia się, czy wszystko w porządku znajduje się w tej stronie, gdyż inny pociąg przybywał prosto z Paryża, a nawet już się opóźniał.
Wrócił, ażeby obecnym być przy wysiadaniu, czekał, aż tłum podróżnych odda bilety i rozproszy się w omnibusach hotelowych, które naówczas czekały przy platformie, oddzielone od plantu tylko sztachetami.
I wtedy dopiero mógł odpocząć przez chwilę, na stacji, która stała się pustą i milczącą.
Szósta godzina biła.
Roubaud wyszedł z przykrytej dachem platformy i na otwarłem powietrzu, mając przed sobą wolną przestrzeń, podniósł głowę, odetchnął, widząc, że się rozwidnia nareszcie.
Wiatr od strony morza ostatnie rozwiał mgły, zajaśniał pogodny poranek pięknego dnia.
Spojrzał najpierw w stronę Ingouville, aż do drzew cmentarza, odbijających ciemną masą na blednącem niebie; potem, zwróciwszy się ku południowi i zachodowi, zauważył ponad morzem ulatniające się resztki pierzastych obłoczków mgły, rozpływające się na horyzoncie, gdy cały wschód począł rumienić się blaskami wstającego słońca.
Ruchem machinalnym zdjął z głowy czapkę, wyszytą szychem srebrnym, jakby chciał orzeźwić czoło świeżem i czystem powietrzem.
Ten widnokrąg, do którego tak przywykł, rozległa płaszczyzna obszarów stacji, całe miasto nawet zdawało się go uspakajać, przywracać go spokojowi codziennej pracy, powszedniej, wiecznie tej samej.
Ponad murami ulicy Karola Lafitte dymiły kominy fabryczne, widniały ogromne stosy węgli magazynowych, wzdłuż Vauban.
A już wszczynał się gwar.
Gwizdania pociągów, szum przebudzenia się, zapach fal, przynoszony wiatrem, przypomniały jego myślom uroczystość na dziś zapowiedzianą, ten okręt, który miano spuścić na wodę, a przy którym tłum będzie się tłoczył i gniótł.
Kiedy Roubaud powrócił pod platformę przykrytą, zastał służbę, szykującą pociąg pospieszny na godzinę 6 minut 40, i zdawało mu się, że robotnicy wytaczają wagon numer 293.
Wtedy znikł w nim odrazu wszystek spokój, pozyskany dzięki orzeźwiającemu powietrzu.
— Kroćset tysięcy! tylko nie ten wagon! dajcie mu spokój! On pojedzie dopiero wieczorem.
Nadkonduktor tłómaczył mu, że posuwano tylko wagon, ażeby zabrać stojący po za nim.
Ale on nie słyszał nic, ogłuszony uniesieniem niezmiernem.
— Gałgany! idjoci! mówiłem wam, ażebyście nie ruszali!
Kiedy nareszcie zrozumiał, gniew jego spadł na niedogodności stacji, gdzie nie można było obrócić wagonu.
Rzeczywiście stacja, zbudowana, jedna z najpierwszych na całej linji, była zbyt mała, niegodna Hawru, ze starą remizą drewnianą, dachem drewnianym, przykrytym blachą, wązkiemi szybkami, budynkami nagiemi i smutnemi, wszędzie wymagającemi odnowienia.
— To wstyd, nie wiem doprawdy, dlaczego Towarzystwo jeszcze tego nie zwaliło!
Ludzie przy pociągu patrzyli na niego, dziwiąc się, że mówi tak śmiało, on, który się odznaczał zwykle tak ścisłą uległością.
Sam się też spostrzegł i zaraz zamilkł.
Odtąd, milczący, sztywny, pilnował ustawiania wagonów. Zmarszczka niezadowolenia przerzynała mu czoło niskie, gdy twarz okrągła i rumiana, najeżona brodą rudawą, nabierała cechy głębokiej woli.
Odtąd Roubaud już miał wszystką zimną krew.
Czynnie zajął się pociągiem pospiesznym, kontrolował każdy szczegół. Zaprzęganie wydało mu się złem, żądał, ażeby wagony połączono w jego oczach.
Matka z dwiema córkami, które bywały u jego żony, chciały, ażeby je usadowił w oddzielnym przedziale dla kobiet.
Potem, przed zagwizdaniem na znak odjazdu, upewnił się jeszcze co do dobrego porządku w pociągu, i patrzył na niego długo, jak się oddalał, tem jasnem spojrzeniem ludzi, których chwilowe roztargnienie może pozbawić życia tylu ludzi.
Zresztą natychmiast musiał przejść przez szyny, dla przyjęcia pociągu z Rouen, wjeżdżającego na stację.
Właśnie znajdował się w nim urzędnik pocztowy, z którym codzień, opowiadali sobie nowości.
Podczas poranku, tak pracowitego, był to krótki wypoczynek, prawie kwadrans, w ciągu którego mógł swobodnie oddychać, bo nie wzywało go żadne pilne zajęcie.
I tego poranku, jak zwykle, zapalił papierosa, rozmawiał bardzo wesoło.
Dzień już się zrobił duży, pogaszono latarnie gazowe pod werendą.
Była ona tak ubogo oświetlona, że zmrok szary jeszcze na niej panował; ale po za nią, na zewnątrz, rozległa przestrzeń nieba, na którą wychodziła, już pałała pożarem promieni słonecznych, gdy horyzont cały różowił si ęw czystem powietrzu pięknego poranku zimowego.
O godzinie ósmej pan Dabadie, zawiadowca stacji, przychodził zwykle, a pomocnik zawiadowcy zdawał raport.
Był to piękny mężczyzna, mocny brunet, tęgiej postawy, wyglądający na wielkiego przemysłowca, zajętego wciąż interesami.
Zresztą, niewiele się interesował dozorem podróżnych, zajmował go najbardziej olbrzymi przewóz towarów transito, ciągłe stosunki z wyższem kupiectwem w Hawrze z całym światem.
Tego dnia spóźnił się; Roubaud dwa razy już uchylał drzwi od kancelarji i wcale go nie zastał.
Na stole nawet listy nie były otwarte. Oczy pomocnika zawiadowcy padły wśród nich na depesze.
Potem, jakgdyby go wpływ jakiś magnetyczny przytrzymywał na miejscu, nie odszedł już odedrzwi, obawiając sie mimowoli i rzucając na stół spojrzenia dorywcze.
Wreszcie o godzinie ósmej zjawił się pan Dabadie.
Roubaud, siedząc, milczał, ażeby mu nie przeszkadzać w otwarciu depeszy.
Ale naczelnik nie spieszył się, chciał okazać się uprzejmym dla swego podwładnego, którego cenił.
— No i cóż, naturalnie wszystko poszło dobrze w Paryżu?
— Tak, panie, dziękują panu.
Otworzył wreszcie telegram, ale go nie czytał, uśmiechał się wciąż do swego pomocnika, którego głos stał się jakoś zdławionym, przy gwałtownym wysiłku, jaki czynił, dla zapanowania nad nerwowym kurczem, jaki mu wykrzywił podbródek.
— Bardzo jesteśmy szczęśliwi, żeś pan tu pozostał.
— I ja, panie naczelniku, cieszę się bardzo, że zostałem przy panu.
Teraz dopiero pan Dabadie zabrał się do przejrzenia depeszy.
Roubaud, któremu lekki pot wystąpił na twarz, przyglądał mu się uważnie.
Ale wzruszenie, którego się spodziewał, nie dało się wcale widzieć, zawiadowca spokojnie kończył czytanie telegramu, który rzucił potem na biurko, zapewne prosta wiadomość służbowa.
I zaraz pan Dabadie jął otwierać korespondencje, gdy jednocześnie, według zwyczaju, pomocnik jego jak co rano, zdawał mu raport o tem, co zaszło podczas nocy i zrana.
Tym razem Jednak Roubaud musiał się namyślać, zanim sobie przypomniał, co mu kolega mówił, o owych włóczęgach, schwytanych, gdy się zakradli do magazynu.
Kilka słów jeszcze zamienili z sobą, zawiadowca pożegnał go kiwnięciem głowy, gdy przyszli dwaj inni pomocnicy zawiadowcy, przy przewozie towarów, również dla zdania raportu.
Przynieśli nową depeszą, którą urzędnik oddał im tylko co pod werendą.
— Możesz pan odejść — rzekł głośno pan Dabadie, widząc, że Roubaud zatrzymał się przy drzwiach.
Ale ten czekał, z oczyma, wpatrzonemi w depeszę, i odszedł dopiero, gdy ćwiartka papieru upadła na biurko, również tak samo obojętnie.
Przez chwilę chodził pod werendą, roztargniony, oszołomiony.
Zegar wskazywał godzinę ósmą minut trzydzieści pięć, żaden już pociąg nie odchodził, przed osobowo-towarowym o godz. 10 minut 40.
Zwykle czas ten spędzał na obchodzeniu stacji dokoła.
Przez kilka minut szedł, nie wiedząc, dokąd go kroki prowadzą.
Potem, gdy podniósł głowę i zobaczył, że się znajdował przed wagonem nr. 293, zatrzymał się nagle i podążył ku remizie lokomotyw, chociaż nie miał nic do zobaczenia w tamtej stronie.
Słonce wschodziło coraz wyżej na sklepienie niebios, pył złoty padał na blade powietrze.
A on nie napawał się już pięknym porankiem, przyspieszał kroku, z miną bardzo zajętą, starając się zabić chwile oczekiwania.
Nagle zatrzymał go jakiś głos.
— Panie Roubaud, dzień dobry... Czy pan widział moją żonę?
Był to Pecquenx palacz, wysoki, wieku lat czterdziestu trzech, chudy, kościsty, z twarzą spaloną od ognia i dymu.
Oczy pod szare czołem nizkiem, usta szerokie z wystającemi szczękami, śmiały się ciągle rubasznie.
— Jakto, to pan? — odezwał się Roubaud, zatrzymując się zdziwiony. — A! jaką, z lokomotywą wydarzył się wypadek, zapomniałem... I pojedziesz pan dopiero wieczorem? Urlop na dwadzieścia cztery godzin, dobra gratka, co?
— Dobra gratka — powtórzył tamten, nie całkiem jeszcze wytrzeźwiony po wczorajszej pijatyce.
Ze wsi, w pobliżu Rouen, wstąpił zamłodu na kolej, jako robotnik ślusarski.
Potem, w trzydziestym roku życia, sprzykrzywszy sobie warsztaty, chciał zostać palaczem, ażeby później awansować na mechanika; wtedy to ożenił się z Wiktorją z tej samej wsi, co i on.
Lata jednak biegły, a on wciąż był palaczem, i teraz nigdy nie zostanie mechanikiem, bo się źle prowadzi, pije, za kobietami lata.
Dwadzieścia razy wydalonoby go ze służby, gdyby nie miał protekcji prezesa Grandmorrina, i gdyby się nie przyzwyczajono do jego wad, które wynagradzał dobrym zawsze humorem i doświadczeniem wytrawnego robotnika.
Rzeczywiście obawiać się go należało tylko wtedy, gdy się upił, bo wówczas zamieniał się w prawdziwego brutala, gotowego do wszelkich awantur.
— Cóż, widziałeś się pan z moją żoną? — zapytał znowu, szczerząc zęby w głupkowatym śmiechu.
— Tak, widzieliśmy się z nią — odpowiedział pomocnik zawiadowcy. — Nawet jedliśmy śniadanie w jej pokoju... A! dzielną masz kobietę za żonę, mój Pecqueux! Wstydź się, powinieneś być jej wiernym.
Palacz zaśmiał się jeszcze rubaszniej.
— O! tak każdy potrafi gadać! Ale kiedy ona chce, ażebym się bawił.
To prawda, Wiktorją, starsza od niego o dwa lata, okropnie się roztyła i ociężała, i wcale nie miała do niego żalu o bałamucenie się po za domem, nawet kładła mu nieznacznie po parę franków do kieszeni, aby się rozerwał.
On też wreszcie tak sobie życie urządził, że miał dwie żony, po jednej na każdym końcu linji żelaznej, jedną w Paryżu, gdzie sypiał, drugą w Hawrze, na te godziny, które musiał przeczekać między dwoma pociągami.
Wiktorją, bardzo oszczędna, sama sobie odmawiająca niejednego, wiedząc o wszystkiem, obchodziła się z nim po macierzyńsku, nie chciała, ażeby się potrzebował wstydzić przed tamtą. Przy każdym też odjeździe dbała o jego bieliznę, bo bardzoby ją bolało, gdyby tamta jej mogła zarzucić brak porządku.
— Tak podchwycił Roubaud — zawsze to niegrzecznie z twej strony. Zona moja która bardzo jest przywiązana do swej mamki, chce natrzeć ci uszu.
Ale zamilkł, widząc wychodzącą z szopy, przy której stali, wysoką kobietę chudą, Filomenę Sauvagrot, siostrę magazyniera, małżonkę dodatkową, którą Pecqueux miał w Hawrze od roku.
Musieli oboje rozmawiać w szopie, kiedy Pecqueux wyszedł, ażeby zawołać na pomocnika zawiadowcy.
Ona jeszcze młoda, pomimo trzydziestu dwóch lat, wysoka, spiczasta, z piersiami płaskiemi, ciałem, spalonem od ciągłych żądz, głowę miała podłużną, z oczyma pałającemi.
Mówiono o niej, że pije.
Wszyscy mężczyźni ze stacji znali się z nią w małym domku, który brat jej zajmował przy składzie lokomotyw, a który ona utrzymywała bardzo brudno.
Brat ten, zabity owernijczyk, bardzo surowy pod względem karności, bardzo ceniony przez swych zwierzchników, miał bardzo wiele przykrości z jej powodu, tak, że groziła mu nawet utrata miejsca.
A jeżeli inni ją tolerowali przez wzgląd na niego, on ją trzymał przy sobie, jedynie przez wzgląd na związki rodzinne, co nie przeszkadzało mu, gdy ją schwytał z jakim mężczyzną, bić jej tak zapamiętale, że ją zostawiał leżącą, prawie nieżywą.
Palaczowi Pecqueux przypadła do gustu ta chuda kobieta po żonie zbyt otyłej.
Ale Seweryna, myśląc, że powinna bronić Wiktorji, poróżniła się z Filomeną, której unikała, jak mogła, przy dumie swego charakteru i przestała się jej kłaniać.
— No, dobrze — odezwała się Filomena bezczelnie — do widzenia, Pacqueux. Ja odchodzę, ponieważ pan Roubaud chce ci prawić morały w imieniu swej żony.
Palacz, zawsze jowialny, śmiał się ciągle.
— Zostań, przecie żartuje.
— Nie, nie! Muszę zanieść dwa jajka od mych kokoszek, przyrzekłam je pani Lebleu.
Rzuciła umyślnie to nazwisko, wiedząc o głuchem współzawodnictwie między kasjerową a żoną pomocnika zawiadowcy; dla tego udawała czułości dla pierwszej, ażeby rozwścieczyć drugą.
Poprzestała na tem jednak, widocznie zaciekawiona, gdy usłyszała, jak palacz pytał o sprawę z podprefektem. chcąc się dowiedzieć o jej rezultacie.
— Więc wszystko załatwione, nieprawdaż? Toś pan zadowolony, panie Roubaud?
— Bardzo zadowolony.
Pecqueux mrugnął okiem złośliwie.
— O! pan nie potrzebujesz się bać, jak kto ma za sobą takie tęgie plecy... Co? rozumie pan, co chcę powiedzieć. Moja żona także jest wdzięczną.
Pomocnik zawiadowcy stacji przerwał to napomknienie widoczne o prezesie Grandmorrinie, odzywając się dość szorstko:
— Więc jedziecie dopiero wieczorem?
— Tak, machina będzie naprawiona, dają nową oś, czeka na mechanika, który sobie używa świeżego powietrza. Znasz go pan, Jakób Lantier, z tych samych stron co i pan?
Przez chwilę Roubaud stał, nic nie odpowiadając, nieobecny myślą.
Potem, jak gdyby się nagle ocknął.
— Co? Jakób Lantier, mechanik? A tak, znam go. Nieraz mówiliśmy sobie, dzień dobry, dobry wieczór. Tuśmy się właśnie spotykali, bo był odemnie młodszym, a tam, w Plassans, nigdy go nie widziałem... Zeszłej jesieni wyświadczył grzeczność mej żonie, załatwiając jej zlecenie do kuzynek w Dieppe... Zdolny chłopiec, jak mówią.
Mówił na wiatr dużo. Nagle oddalił się.
— Do widzenia, Pecqueux... Musze tam zobaczyć.
Wtedy też odeszła Filomena wydłużonym, posuwistym krokiem, a Pecqueux, nie ruszając się z miejsca, z rękami włożonemi w kieszeń, śmiał się z zadowolenia, że ma taki próżniaczy poranek.
Dziwił się tylko, dlaczego zawiadowca stacji, obszedłszy dokoła magazyn, znowu tam podążył. Przecie długiego czasu nie potrzeba było, ażeby tam zajrzeć.
Co on tam tak szpiegował?
Kiedy Roubaud wracał pod werendę, godzina dziewiąta biła. Zaszedł on aż do sali pakunków i patrzył tak, jak gdyby nie znajdował tego, czego szukał; potem wrócił się tym samym krokiem niecierpliwym.
Po kolei przyglądał się różnym ciurom.
O tej porze na dworcu było cicho i pusto; on tylko wyglądał niespokojnie, jakgdyby go właśnie rozdrażniał ten spokój; znajdował się w udręczeniu człowieka, zagrożonego katastrofą, który pragnął, ażeby już ona wybuchła.
Zimnej krwi już mu poczynało braknąć, nie mógł ustać na miejscu.
Oczu nie spuszczał z zegara. Godzina dziewiąta, pięć minut po dziewiątej.
Zwykle wracał do siebie dopiero o godzinie dziesiątej, po odejściu pociągu o godzinie 9 minut 50; wracał na śniadanie.
A teraz w jednej chwili poszedł do domu, na myśl, że Seweryna tam, na górze, także musi czekać.
Na korytarzu w tejże samej chwili pani Lebleu otwierała drzwi Filomenie, która przyszła po sąsiedzku, roztargana, przynosząc dwa jajka.
Stały w miejscu, i Roubaud musiał wejść do mieszkania, mając ich oczy skierowane na siebie.
Klucz miał przy sobie, więc się pospieszył.
Jednakże, pomimo to, przy prędkiem otwieraniu drzwi, spostrzegł Sewerynę, siedzącą na krześle w pokoju jadalnym, z opuszczonemi rękami, bladą twarzą, nieruchomą.
Wtedy pani Lebleu, pociągnąwszy do siebie Filomenę i także się z nią zamknąwszy, opowiedziała jej, że widziała już coś podobnego od samego rana: niezawodnie historja z podprefektem musiała się źle skończyć.
Ale nie, Filomena powiedziała jej zaraz, że dlatego przyszła, iż miała nowiny, i powtórzyła, co słyszała z ust samego pomocnika zawiadowcy.
Wówczas obie kobiety gubiły się w domysłach. Tak przy każdem spotkaniu zawsze opowiadały sobie plotki.
— Musiano im dobrze zmyć głowę, moja pani, rękę włożyłabym w ogień... Musi być z nimi krucho.
— Ah! kochana pani, gdyby już raz można się było ich pozbyć.
Zawiść, tak jadowita między Lebleu’ami a Roubaudami zrodziła się po prostu, z powodu mieszkania.
Całe pierwsze piętro, po nad salami poczekalnemi, służyło za mieszkania dla urzędników, a korytarz główny, prawdziwy korytarz hotelowy, pomalowany na żółto, oświetlony od góry, przedzielał piętro na dwoje, mając po prawej i lewej stronie drzwi ciemne.
Ale mieszkania po prawej stronie posiadały okna, wychodzące na dziedziniec odjazdowy, wysadzony staremi wiązami, po za któremi rozciągał się wspaniały krajobraz w stronę Ingouville, mieszkania zaś po lewej stronie miały małe okienka, otwierające się pod samą werendą, której wysoki dach pochyły i brudne szyby zasłaniały cały horyzont.
Z jednych patrzyło się na ciągły ruch na podwórzu, na zieloność drzew, na rozległą okolicę; przy drugich można się było zanudzić na śmierć, bo zaledwie widziało się w półświetle mury, jak w więzieniu odgradzające niebo.
Od frontu mieszkał zawiadowca stacji, pomocnik zawiadowcy Moulin i Lebleu’owie; od tyłu Roubaudowie i buchalterka, panna Guichon, nie licząc w to trzech pokoi, które były zachowane dla inspektorów objazdowych.
W zwyczaju było, że dwaj pomocnicy zawiadowcy zawsze mieszkali obok siebie. Jeżeli Lebieuowie ulokowali się obok, zawdzięczali to grzeczności dawnego pomocnika zawiadowcy, który przed Roubaudem służyć, jako wdowiec i bezdzietny, chciał Się przypodobać pani Lebleu ustępując jej swego mieszkania.
Ale czyż to mieszkanie nie powinno było wrócić do Roubaudów? Czyż było słusznie pchać ich na tył, gdy mieli prawo do frontu?
Dopóki, obie rodziny żyły z sobą w zgodzie, Seweryna czyniła ustępstwo swej sąsiadce, starszej od niej o lat dwadzieścia, schorowanej i tak otyłej, że co chwila nie mogła tchu złapać.
A wojna wszczęła się naprawdę dopiero wtedy, gdy Filomena poróżniła kobiety między sobą przez obrzydliwe plotki.
— A wie, pani — podchwyciła — że oni może skorzystali z podróży do Paryża, ażeby prosić o usunięcie państwa... Zapewniano mnie, że napisali do dyrektora długi list, upominając się o swe prawa.
Pani Lebleu dusiła się.
— A to nędznicy! O! jestem pewna, że zmawiają się z tą buchalterką, bo już od dwóch tygodni ledwie mi się kłania!... Także mi dama!... O! niech ja ją złapię!... a złapię! Zniżyła głos, ręcząc, że panna Guichon ma bliskie konszachty z zawiadowcą stacji. Drzwi od ich mieszkań wychodzą naprzeciw siebie.
To pan Dabadie, wdowiec, ojciec sporej panienki, wciąż jeszcze pozostającej na pensji, sprowadził tu tę blondynkę, lat około trzydziestu, już zwiędłą, milczącą i chudą, a giętką jak padalec. Musiała być kiedyś guwernantką.
Niepodobna jej było zajść znienacka, przesuwała się bez najmniejszego szmeru przez najwęższe szczeliny. Sama przez się nic nie znaczyła. Jeżeli jednak miała bliższe stosunki z zawiadowcą stacji, nabierała przez to niezaprzeczonej wyższości, a więc ponętnem było pochwycić jej tajemnicę, ażeby buchalterką uczynić w ten sposób zależną.
— O! ja się dowiem! — mówiła dalej pani Lebleu. — Nie pozwolę się zjeść. Jesteśmy tu i zostaniemy. Poczciwi ludzie trzymają naszą stronę, nieprawdaż, moja pani?
Rzeczywiście wszyscy mieszkańcy stacji zawzięty brali udział w tej wojnie dwóch mieszkań. Cały korytarz wrzał.
Tylko drugi pomocnik zawiadowcy, Moulin, wcale się tem nie interesował, zadowolony, że mieszka od frontu, z żoną, kobiecinką cichą i wątłą, która nie pokazywała się prawie nigdy, a dawała mu dzieci co dwadzieścia miesięcy.
— No — dodała Filomena — niech się oni nie dmą, jeszcze niewiadomo, czyje będzie na wierzchu... Ale niech się pani ma też na baczności, bo ten ich znajomy ma długą rękę.
Trzymała ciągle parę jajek; wreszcie je ofiarowała; jajka świeżutkie, znalazła je zrana pod kurkami.
Stara dama dziękowała tysiąckrotnie.
— Jakaż pani grzeczna!... Pani mnie psujesz!... Niechże pani przychodzi częściej na pogawędkę. Mąż mój, jak pani wie, ciągle przy kasie, a ja nudzę się okropnie, zmuszona tu siedzieć ciągle... przez te moje nogi... Cóżby dopiero było, gdyby ci nędznicy pozbawili mnie mego widoku?
Potem, gdy ją odprowadzała i otwierała już drzwi, przyłożyła palec do ust.
— Sza! słuchajmy!
I obie stały w korytarzu dobre pięć minut, nie poruszając się wcale, z powstrzymanym oddechem.
Nachylały głowy, nadstawiały uszy ku pokojowi jadalnemu Roubaudów.
Ale najmniejszy szmer stamtąd nie dolatywał panowała tam śmiertelna cisza.
Wtedy z obawy, ażeby ich kto nie zszedł, rozstały się nareszcie, ukłoniwszy się sobie po raz ostatni głową, nie wymówiwszy już ani słowa.
Jedna oddalała się na palcach, druga zamknęła drzwi od swego mieszkania tak ostrożnie, że nie zaskrzypiały ani trochę.
O godzinie dwadzieścia minut na dziewiątą Roubaud był znów na dole, pod werendą.
Pilnował ustawiania pociągu osobowego, mającego odejść o godzinie 9 minut 50; i pomimo wysiłku woli, ruchy miał bardziej gorączkowe i kręcił się nieustannie.
Wciąż zwracał głowę ku wybrzeżu, przyglądając się uważnie.
Nic jednak nie zaszło nowego, ręce mu drżały.
Wtem, nagle, gdy jeszcze rozglądał się po stacji, usłyszał przy sobie głos urzędnika telegrafu, jak mówił doń zadyszany:
— Panie Roubaud, nie wiesz pan, gdzie jest pan zawiadowca i pan naczelnik strażników... Mam dla nich depesze, szukam ich już od dziesięciu minut...
Obrócił się w takiem zesztywnieniu, że ani jeden muskuł na twarzy jego nie poruszył się.
Oczy jego wlepiły się w te dwie depesze, które trzymał urzędnik. Tym razem ze wzruszenia kolegi powziął pewność, że była to nareszcie katastrofa!
— Pan Dabadie tylko co tędy przechodził — odrzekł spokojnie.
I nigdy nie czuł się tak zimnym, tak przytomnym, tak gotowym do śmiałej obrony.
Teraz pewnym był siebie.
— O! właśnie nadchodzi — podchwycił.
Rzeczywiście, zbliżał się zawiadowca stacji.
Skoro tylko przebiegł oczyma depeszą, zawołał:
— Morderstwo popełniono na linji... Telegrafuje do mnie inspektor z Rouen.
— Jakto? — zapytał Roubaud — zamordowano kogoś z urzędników...
— Nie, nie, jakiegoś pasażera w wagonie... Ciało zostało wyrzucone, tuż po za tunelem Malaunay, na wiorście 153... I ofiarą jest jeden z członków naszej rady zarządzającej, prezes Grandmorrin.
Teraz znów pomocnik zawiadowcy wydał okrzyk.
— Prezesi o, biedna moja żona! to się dopiero zmartwi!
Okrzyk był tak naturalny, tak żałosny, że pan Dabadie zwrócił nań uwagą.
— A, prawda! kolega go znasz. Zacny człowiek, nieprawdaż?
Potem, wracając do drugiego telegramu, adresowanego do naczelnika strażników.
— To musi być od sędziego śledczego — dodał — zapewne polecenie jakieś... A teraz dopiero 25 minut na dziesiątą, więc jeszcze pana Cauche niema. Trzeba posłać czemprędzej do kawiarni kupieckiej. Tam go niezawodnie zastaną.
W pięć minut nadszedł pan Cauche, sprowadzony przez jednego z oficjalistów.
Był to dawny oficer, który uważając urząd swój jako emeryturę, nie przychodził na stację nigdy przed godziną dziesiątą, pochodził trochę i zaraz wracał do kawiarni.
Dramat ten, który spadł na niego między dwiema partyjkami pikiety, zdziwił go najprzód, gdyż interesa, które przechodziły przez jego ręce, były zwykle bardzo błahe.
Ale depesza pochodziła od sędziego śledczego z Rouen, a jeżeli przybyła w dwanaście godzin po znalezieniu trupa, to jedynie dlatego, że sędzia najprzód zatelegrafował do Paryża, do zawiadowcy stacji, ażeby się dowiedzieć, w jakich warunkach ofiara wyjechała; potem, otrzymawszy wiadomość o numerze pociągu i wagonu, wtedy dopiero posłał naczelnikowi straży rozporządzenie, ażeby zrewidował przedział, który się mieścił w wagonie nr. 293, jeżeli ten wagon znajdował się jeszcze w Hawrze.
Natychmiast zły humor, który pan Cauche okazywał, że go niepotrzebnie oderwano od pikiety, znikł zupełnie i ustąpił miejsca minie niezmiernie poważnej stosownie do wielkiej doniosłości, jaką przybierała cała sprawa.
— Ale! — wykrzyknął nagle, zaniepokojony, bo lękał się, ażeby go śledztwo nie ominęło — wagonu zapewne tu niema, musiał dziś zrana odjechać.
Wtedy Roubaud uspokoił go z miną zupełnie obojętną.
— Nie, nie, przepraszam pana... Przedział jeden zatrzymaliśmy na wieczór, wagon stoi tam w remizie.
I poszedł pierwszy, a za nim podążyli zawiadowca i naczelnik.
Widocznie wiadomość już się rozeszła, bo obsługa pociągowa ukradkiem porzucała robotę i także tam spieszyła, a we drzwiach ukazywali się urzędnicy z różnych biur i podchodzili do siebie nawzajem.
Kiedy zbliżano się do wagonu, pan Dabadie głośno uczynił uwagą.
— A jednak wczoraj przecie musiano oglądać wagony. Gdyby zostały ślady, zarazby o nich dano znać w raporcie.
— Zobaczymy! zobaczymy! — wtrącił pan Cauche.
Otworzył drzwiczki i wszedł do przedziału.
I w tejże chwili wykrzyknął, klnąc przez zapomnienie:
— A! kroćset sto tysięcy! a to jakby krew puszczono wieprzowi.
Szmer przerażenia przebiegł po obecnych, głowy się wyciągnęły naprzód, a pan Dabadie, jeden z pierwszych chciał zobaczyć i zawiesił się na stopniu, a za nim Roubaud, jak i inni, także wydłużał szyję.
Wewnątrz, w przedziale nie znać było nieładu.
Szyby były zapuszczone, wszystko zdawało się na właściwem miejscu.
Tylko przez otwarte drzwiczki rozchodził się okropny odór, a w środku, na jednej z poduszek stała kałuża czarnej krwi, kałuża tak głęboka, tak szeroka, że z niej jak ze źródła wypłynął strumyk, cieknąc po dywanie. Na suknie tu i owdzie ścięła się w gruzełki. I nic więcej prócz tej krwi cuchnącej.
Pan Dabadie uniósł się.
— Gdzie są ludzie, którzy wagon oglądali wczoraj wieczorem? Niech mi tu ich przyprowadzą!
Stali właśnie blisko, zbliżyli się, wyjąkali jakąś wymówkę, że w nocy niepodobna było widzieć, a przecie wszędzie szperali. Wczoraj, zaklinali się, nic nie poznali.
Tymczasem pan Cauche, stojąc w wagonie, notował ołówkiem szczegóły do raportu.
Wezwał Roubauda, u którego bywał chętnie i często obydwaj, zapaliwszy papierosy, przechadzali się wieczorem w wolnej godzinie wzdłuż stacji.
— Panie Roubaud, proszę, wejdź, pomożesz mi.
A kiedy pomocnik zawiadowcy stacji przeskoczył przez krew na dywanie, ażeby na nią nie nastąpić:
— Zobacz pan — rzekł — pod tamtą poduszką, czy tam co czasem nie wpadło?
Podniósł poduszki i szukał rękami ostrożnie, ale ze spojrzeniem zwykłej ciekawości.
— Nic niema.
Wtem zwróciła jego uwagę plama na suknie kanapki; pokazał ją naczelnikowi.
Czyż to nie było odciśnięcie skrwawionego palca?
Nie, zgodzono się wkońcu, że to tylko błoto.
Tłum ludzi cisnął się, ażeby przyjrzeć się tej rewizji, węsząc zbrodnię, tłocząc się ztyłu zawiadowcy, który z odrazy, właściwej takiemu delikatnemu człowiekowi, zatrzymał się na stopniu i nie posunął się dalej.
Nagle pan Dabadie zauważył głośno:
— Ale, panie Roubaud, pan jechałeś tym pociągiem, nieprawdaż?... Wszak wróciłeś wczoraj kurjerem... Możebyś pan nam mógł dostarczyć jakich wskazówek?
— A tak! prawda! — zawołał naczelnik straży — czyś pan czego nie zauważył?
Przez trzy, czy cztery sekundy, Roubaud pozostał niemy.
Właśnie nachylony przyglądał się dywanowi. Ale natychmiast prawie się podniósł odpowiadając głosem naturalnym, trochę szorstkim:
— Powiem panom, co wiem... Ze mną była żona. Jeżeli więc podane ma być w raporcie to, co mi wiadomo, wolałbym, ażeby ona tu przyszła i uzupełniła moje wspomnienia swojemi.
Bardzo rozsądnem wydało to się panu Cauche, a Pecqueux, który nadszedł, ofiarował się pójść po panią Roubaud. Pobiegł w podskokach; przez chwilę czekano.
Filomena, która towarzyszyła tu palaczowi, po dążyła za nim oczyma, zła, że się podjął takiego zlecenia.
Jednocześnie jednak ujrzawszy panią Lebleu, spieszącą o ile jej na to pozwalały spuchnięte nogi, poskoczyła ku niej, ażeby jej dopomódz i obie kobiety ręce podniosły ku niebu, wydawały okrzyki, roznamiętnione odkryciem tak ohydnej zbrodni.
Jakkolwiek nic jeszcze pewnego nie wiedziano, już koło nich krążyły różne pogłoski, a na twarzach i w ruchach przebijała zgroza. Filomena, panując swym głosem ponad zgiełkiem, chociaż od nikogo nic jeszcze nie słyszała, dawała słowo honoru, że pani Roubaud widziała mordercę.
Cisza też zapanowała zupełna, gdy Pecqueux powrócił, a z nim ukazała się żona pomocnika zawiadowcy.
— Patrzcie no jął! — mruknęła pani Lebleu. — Czyby kto powiedział, że to żona pomocnika zawiadowcy przy takiej minie, jak u jakiej księżny! Już zrana przed świtem była tak ubrana, uczesana i wykrygowana, jakby się wybierała na wizytę.
Seweryna zbliżała się drobnym, miarowym krokiem. Musiała przejść wzdłuż całej stacji, mając na siebie zwrócone spojrzenia wszystkich ludzi, ją wyglądających, ale nie słabła bynajmniej i tylko chusteczką przykładała do oczu z wielkiego zmartwienia, jakiego doznała, usłyszawszy nazwisko ofiary.
Ubrana w czarną suknię, bardzo elegancką, zdawała się nosić żałobą po swym opiekunie, ciemne włosy ciężkie lśniły na słońcu, bo nie myślała nawet o nakryciu głowy, pomimo zimna.
Oczy niebieskie tak łagodne, pełne boleści i tonące we łzach, czyniły widok jej wzruszającym.
— Nie bez racji tak płacze — odezwała się Filomena półgłosem. — Teraz, kiedy zabito ich protektora, wylecą stąd jak z procy.
Gdy Seweryna znalazła się pośród wszystkich, przed otwartemi drzwiczkami przedziału, p. Cauche i Roubaud wysiedli stamtąd i ten ostatni zaczął mówić, co wiedział.
— Nieprawdaż, moja droga, wczoraj zrana, zaraz po przyjeździe do Paryża, poszliśmy odwiedzić pana Grandmorrina... mogło być kilka minut po jedenastej, nieprawdaż?
Wpatrywał się w nią ostro, a ona powtarzała ulegle:
— Tak, kilka minut po jedenastej...
Ale oczy jej zatrzymały się na poduszce, poczerniałej od krwi i płacz spazmatyczny wydarł się jej z gardła.
Zawiadowca stacji wzruszony odezwał się do niej skwapliwie:
— Jeżeli pani nie może znieść tego widoku... Pojmujemy bardzo dobrze pani boleść.
— O, tylko dwa słowa — przerwał naczelnik straży. — Potem odprowadzimy panią do mieszkania.
Roubaud pytał prędko:
— Wtedy, gdyśmy już mówili o rozmaitych rzeczach, pan Grandmorrin oznajmił nam, że ma jechać nazajutrz do Doinville, do swej siostry. Widzę go jeszcze siedzącego przy biurku. Ja byłem też przy nim, a żona ot tam... Nieprawdaż, moja droga, powiedział nam, że pojedzie nazajutrz?
— Tak, nazajutrz.
Pan Cauche, który wszystko zapisywał pospiesznie ołówkiem, podniósł głowę:
— Jakto nazajutrz! kiedy pojechał wieczorem.
— Ależ czekaj pan! — odparł pomocnik zawiadowcy. — Dopiero kiedy się dowiedział, że wyjeżdżamy wieczorem, przyszedł mu projekt by jechać kurjerem z nami, gdyby żona moja zechciała mu towarzyszyć do Doinville i zabawić tam kilka dni u jego siostry, jak to już nieraz bywało. Ale żona, mając dużo w domu do roboty, odmówiła... Nieprawdaż, że odmówiłaś?
— Tak, odmówiłam.
— Bardzo był uprzejmy. Odprowadził nas aż do drzwi swego gabinetu! Nieprawdaż, moja droga?
— Tak, do samych drzwi.
— Wieczorem wyjechaliśmy... Przed wsiadaniem do wagonu, rozmawiałem z panem Vandorpe, zawiadowcą stacji. I nic nie wiedziałem. Zły byłem, bo myślałem, że w przedziale jedziemy sami, a w kącie siedziała już jakaś dama, której nie zauważyłem zrazu, w ostatniej zaś chwili wsiadły jeszcze dwie osoby, jakieś małżeństwo... Aż do Rouen nie zauważyłem nic szczególnego... To też w Rouen, kiedyśmy wysiedli dla wyprostowania nóg, jakież było nasze zdziwienie, gdyśmy zobaczyli o trzy czy cztery wagony od naszego, pana Grandmorrina, stojącego przed drzwiczkami przedziału... Jakto! pan prezes także jedzie? O, ani przypuszczałem, że podróżujemy z panem tym samym pociągiem. Powiedział nam, że otrzymał jakąś depeszą... Zagwizdano, prędko wsiedliśmy znów do swego przedziału, gdzie tym razem, przeciwnie, nie zastaliśmy nikogo, bo wszyscy nasi towarzysze podróży pozostali w Rouen, co nas bynajmniej nie zmartwiło... I oto wszystko, wszystko, nieprawdaż, moja droga?
— Tak, to wszystko.
Opowiadanie to, jakkolwiek tak zwyczajne, sprawiło silne wrażenie na słuchaczach.
Wszyscy mieli usta otwarte.
Pan Cauche, przestawszy pisać, wywoła! ogólne zdziwienie, zapytując:
— I jesteś pan pewnym, że w przedziale z panem Grandmorrinem nie było nikogo?
— O, co do tego jestem pewien zupełnie.
Dreszcz przebiegł po zebraniu.
Tajemnica, która się tworzyła, przejmowała strachem, każdy czuł ziębnięcie skóry.
Jeżeli podróżny był sam, któż go więc zamordował i wyrzucił z przedziału, o trzy mile dalej, przed samem zatrzymaniem się pociągu?
W ciszy, jaka zapanowała, usłyszano złośliwy głos Filomeny:
— No, to zabawne.
Roubaud, czując, że mu w twarz patrzy, spojrzał na nią, kiwnął głową, jakby chciał także potwierdzić jej zdanie.
Przy niej spostrzegł Pecqueux’a i panią Lebleu, którzy także kiwali głową.
Oczy wszystkich zwrócone były w jego stronę, spodziewano się jeszcze czego innego, chciano wydostać z niego nowe jeszcze szczegóły, szczegóły zapomniane, które rozjaśniłyby tajemnicę.
W tych spojrzeniach gorąco ciekawych nie było jednak żadnego oskarżenia; a jednak jemu się zdawało, że w nich kiełkuje już niewyraźne podejrzenie, wątpliwość, którą najdrobniejszy fakt przemieni w pewność.
— A to nadzwyczajne! — mruknął pan Cauche.
— Doprawdy nadzwyczajne — powtórzył pan Dabadie.
Wtedy Roubaud postanowił jeszcze dodać;
— A jestem jeszcze zupełnie pewny, że pociąg jechał z prawidłową szybkością, tak, że nie zauważyłem nic nienaturalnego... Mogę to powiedzieć, bo skoro znaleźliśmy się sami, opuściłem szybę dla palenia papierosa, wyglądałem na zewnątrz, zdawałem sobie sprawę ze wszystkich odgłosów w pociągu... Nawet w Barentin, poznawszy na stacji pana Bessier, zawiadowcę, mego następcę, zawołałem go, i zamieniliśmy z sobą trzy słowa, a wszedłszy na stopień uścisnął mi rękę. Nieprawdaż, moja droga, można go zapytać, pan Bessier poświadczy?
Seweryna, wciąż nieruchoma i blada, z twarzą tchnącą zmartwieniem, potwierdziła raz jeszcze słowa męża:
— Tak, poświadczy.
Odtąd wszelkie oskarżenie stało się niemożebnem, skoro Roubaud, wsiadłszy w Rouen do swego wagonu, był powitany w Barentin przez przyjaciela.
Cień podejrzenia, jaki pomocnik zawiadowcy zdawał się dojrzeć w oczach, zupełnie znikł, a zdziwienie wszystkich wzmagało się.
Sprawa nabierała coraz więcej tajemniczości.
— Ale — odezwał się pan Cauche — czyście państwo pewni, że w Rouen nikt nie mógł wsiąść do przedziału po tem, jakeście się rozstali z panem Grandmorrinem?
Oczywiście Roubaud nie przewidział tego pytania, bo po raz pierwszy zmieszał się, widocznie nie mając odpowiedzi przygotowanej zgóry. Spojrzał na żoną z pewnem wahaniem.
— O nie! nie sądzą. Zamykano drzwiczki, gwizdano, ledwie zdążyliśmy do wagonu... A zresztą przedział był specjalnie zastrzeżony i nikt obcy nie mógł wsiąść, zdaje mi sią...
Ale oczy jego żony rozszerzały się i stawały się tak wielkiemi, że lękał się przyświadczać.
— Ha! zresztą kto to może wiedzieć... Może też kto wsiadł. Tłok, zamieszanie było wielkie...
A w miarę jak mówił, głos jego stawał się wyraźniejszym, spokojniejszym, a do głowy przychodziły mu nowe pomysły do opowiadania.
— Wiecie, państwo, na uroczystość do Hawru wybrało się bardzo wiele osób... Musieliśmy bronić swego przedziału przed podróżnymi drugiej, a nawet trzeciej klasy... A przytem stacja była bardzo licho oświetlona, nie widać było prawie nic... popychane się, krzyczano, w gorączkowym pośpiechu, przed ruszeniem pociągu... Tak, bardzo być może, że ktoś nie wiedząc, gdzie ma się podziać, a nawet korzystając z zamieszania, gwałtem dostał się do przedziału w ostatniej sekundzie.
A przerywając sobie, wtrącił:
— Nieprawdaż, moja droga? tak się musiało stać.
Seweryna zupełnie zgnębiona, z chustką przy zaczerwienionych oczach, powtórzyła:
— Tak, tak się stać musiało z pewnością.
Odtąd trop został już wskazany.
Pan Cauche i zawiadowca stacji, nic nie mówiąc, spojrzeli po sobie ze znaczącą miną.
Tłum poruszył się cały, czując, że śledztwo się skończyło i każdy rad był popisać się przed innymi swojemi domysły.
Zaraz też różne przypuszczenia zaczęły krążyć, każdy opowiadał na swój sposób.
Od chwili niejakiej cała obsługa stacji jakby została zmieszana, cały personel został też przygnębiony wrażeniem dramatu.
Prawdziwą też niespodzianką było ukazanie się na stacji nadjeżdżającego pociągu o godz. 9 m. 38.
Zaraz też rzucono się do drzwiczek wagonów i fala podróżnych wypłynęła.
Zresztą prawie wszyscy ciekawi pozostali przy panu Cauche, który, powodowany skrupulatnością człowieka systematycznego, oglądał raz jeszcze zakrwawiony przedział.
Pecqueux, rozprawiając z panią Lebleu i Filomeną, spostrzegł w tej chwili swego mechanika Jakóba Lantier, który wysiadł z pociągu i nieruchomy zdaleka przyglądał się zbiegowisku.
Kiwnął na niego ręką wyraźnie. Jakób nie poruszył się wcale. Wreszcie poszedł krokiem powolnym.
— Cóż to? — zapytał swego palacza.
Ale sam wiedział dobrze, słuchał więc roztargnionem uchem wiadomości o morderstwie i tych przypuszczeń, jakie czyniono.
To go najbardziej dziwiło i wstrząsało dziwnie, że znalazł się wśród śledztwa, że widział znów ten wagon, dojrzany zeledwie w ciemności, przy błyskawicznym pędzie.
Wyciągnął szyję, spojrzał na kałużę krwi, zakrzepłej na poduszce, i znowu stanęła mu przed oczyma scena morderstwa, widniał trup złowrogi, leżący wpoprzek toru z rozciętem gardłem.
Potem, gdy odwrócił oczy, zauważył Roubaudów, gdy tymczasem Pecqueux opowiadał mu dalej, w jaki sposób ci ostatni zamieszani zostali do sprawy, opowiadał o ich wyjeździe z Paryża tym samym pociągiem, co i ofiara i ostatnie słowa, jakie z sobą zamienili w Rouen.
Roubauda znał, gdyż witał się z nim i ściskał za rękę, Roubaudową widywał tylko zdaleka i stronił od niej, jak i od innych z obawy chorobliwej.
Ale w tej chwili uderzył go jej widok, bo taka była zapłakana i blada, tyle słodyczy miała w oczach niebieskich, patrzących z pod gęstych czarnych włosów.
Nie spuszczał z niej wzroku i zapytywał się sam siebie w roztargnieniu, dlaczego Roubaudowie i on są tutaj, jakie okoliczności mogły ich sprowadzić razem przed wagon zbrodni, ich, po powrocie z Paryża w przeddzień i jego, tylko co przybyłego z Barentin.
— O! wiem, wiem — rzekł głośno, przerywając palaczowi. Właśnie znajdowałem się tam przy wyjściu z tunelu i zdaje mi się, że coś widziałem wtedy, gdy pociąg przejeżdżał.
Uczyniło to niezmierne wrażenie. Wszyscy go otoczyli.
A on sam zadrżał, zdziwiony, przerażony tem co powiedział.
Poco mówił, kiedy sobie tak solennie przyrzekł, że nic nie powie, że będzie milczał?
Tyle miał słusznych powodów do milczenia.
Słowa nieświadomie wymknęły mu się z ust gdy patrzył na tę kobietę.
Raptownie odjęła chustkę, ażeby w nim utkwić oczy załzawione, które się coraz bardziej rozszerzały.
Ale już pan Cauche prędko się do niego zbliżył z zawiadowcą stacji.
— Co? Cóżeś pan widział?
I Jakób pod spojrzeniem nieruchomem Seweryny, powiedział, co widział: przedział oświetlony, przebiegający wśród nocy pełną parą i niknące sylwetki dwóch ludzi, jednego przewróconego, drugiego z nożem w ręce.
Roubaud, stojąc przy żonie, słuchał, również wlepiwszy w niego duże oczy żywe.
— Więc — zapytał pan Cauche — będziesz pan mógł poznać mordercę?
— O! nie, nie sądzę.
— Czy miał na sobie paltot czy bluzę?
— Nie umiem powiedzieć. Pomyślcie panowie, pociąg biegł z szybkością osiemnaście kilometrów!
Seweryna, wbrew woli swej, zamieniła z Roubaudem spojrzenie, a on miał jeszcze siłę odezwać się:
— Rzeczywiście, na to potrzeba dobrych oczu!
— Mniejsza o to — oświadczył pan Cauche — ale to bardzo ważne zeznanie, sędziemu śledczemu pomoże do lepszego rozejrzenia się w tem wszystkiem...
— Panowie Lantier i Roubaud, podajcie mi swoje imiona, ażebym dokładnie was mógł zapisać.
Skończyło się. Gromadka ciekawych rozproszyła się powoli, służba kolejowa zabrała się znów czynnie do swych zajęć.
Roubaud zwłaszcza musiał podążyć dla doglądania pociągu towarowo-osobowego, do którego już wsiadali podróżni.
Uścisnął Jakóbowi rękę silniej niż zwykle, a ten, pozostawszy sam z Seweryną, po za panią Lebleu, Pecqueux’em i Filomeną, którzy się oddalili, szepcząc do siebie, uczuł się zniewolonym odprowadzić młodą kobietę pod werendę, aż do schodów mieszkań urzędniczych, nie wiedząc, o czem z nią ma mówić, a jednak nie odchodząc od niej, jakby już ich jaki węzeł skrępował.
Teraz wesołe światło dzienne wzmogło się już bardziej, słońce świeciło pokonawszy resztkę zasłony mgieł, a wiatr morski zaczerpnąwszy sił od przybierającego przypływu, przynosił orzeźwiający zapach soli.
A kiedy wreszcie rozstał się z Roubaudową, wymówiwszy jakieś czcze słówko, napotkał znowu jej rozszerzone oczy, których łagodność i błagalna prośba tak go wzruszyły głęboko.
Wtem odezwało się ciche gwizdnięcie.
To Roubaud dawał znak do odjazdu.
Lokomotywa odpowiedziała przeciągłym świstem i pociąg ruszył z miejsca, potoczył się szybciej, znikł wreszcie w dali, w złocistym pyle słońca.




IV.

Dnia tego, a było to drugiego tygodnia W marcu, pan Denizet sędzia śledczy, wezwał do swej kancelarji w gmachu sądowym w Rouen, kilku ważnych świadków w sprawie Grandmorrina.
Od trzech tygodni sprawa ta sprawiała wiele hałasu.
Wstrząsnęła całem Rouen, roznamiętniła Paryż, a dzienniki opozycji w gwałtownej wojnie, jaką prowadziły z cesarstwem, pochwyciły ją, jako broń dla nich dogodną, pożądaną.
Zbliżanie się wyborów powszechnych, których widoki panowały nad całą polityką, dodawały walce jeszcze większego rozgorączkowania.
W Izbie odbywały się posiedzenia burzliwe, a sprawa Grandmorrina nastąpiła jeszcze jakby dla obudzenia większej agitacji, opowiadania obiegały o niej najdziwaczniejsze, dzienniki podawały codzień nowe przypuszczenia, uwłaczające rządowi.
Z jednej strony dawano do zrozumienia, że ofiara, bywalec pałacu Tuilleries, dawny sądownik, kawaler legji honorowej, miljoner, oddawał się jaknajohydniejszej rozpuście, z drugiej strony, ponieważ śledztwo nie wyprowadzało tego najaw, zaczęto oskarżać policję i rząd o pobłażliwość, żartowano z tego legendowego zbrodniarza, co to nigdy go nie można odnaleźć.
Jeżeli było dość prawdy w tych napaściach, tem przykrzejsze stawały się do zniesienia.
Pan Denizet czuł też całą odpowiedzialność, na nim ciążącą.
Pan Denizet także się roznamiętniał, tembabdziej, że był neutralnym i że czekał z niecierpliwością na tego rodzaju sprawę, któraby wyprowadziła najaw wysokie przymioty sprytu i energji, jakie sobie przypisywał.
Syn zamożnego handlarza bydła, skończył kursa prawne w Caen i wstąpił do sądownictwa dosyć późno, gdzie pochodzenie jego wieśniacze, oraz bankructwo ojca, utrudniały mu awans.
Sekretarzem został w Bernay, potem w Dieppe w Hawrze, a teraz od ośmnastu miesięcy dopiero, mając już lat pięćdziesiąt, pełnił obowiązki sędziego śledczego w Rouen.
Bez majątku, nękany potrzebami, których nie mógł zaspokoić ze skromnej pensji, żył w tej zależności urzędowania źle płatnego, jakiej ulegają tylko miernoty, a w jakiej zdolniejsi trawią się sami przez się, aż się sprzedadzą.
On się odznaczał inteligencją bardzo żywą, uczciwością nawet, zamiłowaniem do zawodu, który go upajał władzą, bo czynił go w kancelarji sędziowskiej panem bezwzględnym wolności innych.
Tylko poczucie własnego dobra, powściągało jego zapał, bo miał wielką chęć dostać order i być przeniesionym do Paryża; dlatego też gdy w początkach zawodu sędziowskiego dawał się unieść miłości dla prawdy, teraz postępował z najwyższą przezornością, ażeby w czemkolwiek nie zaszkodzić sobie dla lepszej przyszłości.
Trzeba powiedzieć, że pan Denizet był z góry uprzedzony, bo zaraz na wstępie śledztwa jeden z przyjaciół poradził mu udać się do Paryża do ministerjum sprawiedliwości.
Tu długo rozmawiał z sekretarzem jeneralnym, panem Canny-Lamotte, osobistością bardzo wpływową, zwłaszcza przy rozdawaniu nominacji i będącą w ciągłych stosunkach z Tuilleries.
Był to bardzo przystojny człowiek, który jak on, także rozpoczął karjerę od skromnej sekretarki w trybunale, ale którego protekcja i ożenienie się wyniosły na deputowanego i kawalera legji honorowej.
Sprawa naturalnie dostała mu się już do rąk. Prokurator cesarski w Rouen, zaniepokojony tym procesem dramatu, którego ofiarą padł dawny sądownik, przesłał czemprędzej raport do ministra, który znów zdał wszystko na swego głównego sekretarza... A tu zaszedł dziwny zbieg okoliczności: pan Canny-Lamotte właśnie urzędował kiedyś pod prezesem Grandmorrinem, młodszy od niego o lat kilka, i zaprzyjaźnił się z nim dość blizko, tak, że znał go nawskroś, aż do jego grzechów.
Mówił też o śmierci tragicznej swego przyjaciela z głębokim smutkiem, a z panem Denizet rozprawiał tylko o gorącem pragnieniu wykrycia winowajcy.
Nie ukrywał jednak, że w Tuilleries niezadowoleni byli z tego przesadzonego hałasu, jaki sprawiła sprawa i dlatego zalecał mu postępowanie w tym razie z jaknajwiększą oględnością i taktem.
Słowem, sędzia zrozumiał, że nie powinien się nadto spieszyć, oraz nic nie przedsiębrać, bez uprzedniego porozumienia.
Powrócił do Rouen nawet przekonany, że sekretarz jeneralny wysłał od siebie agentów, chcąc także prowadzić śledztwo na własną rękę.
Chciano się dowiedzieć prawdy, ażeby ją lepiej jeszcze ukryć, w razie potrzeby.
Dnie tymczasem upływały, i pana Denizet, pomimo uzbrojenia się w cierpliwość, coraz bardziej złościły docinki gazet.
Zresztą budził się w nim policjant, węszący jak dobry pies. Ciągnęła go potrzeba odnalezienia prawdziwego śladu, nęciła go sława zwęszenia go wpierw, niż inni, choćby nawet później wszystko miał porzucić, według rozkazu.
I w oczekiwaniu od ministerjum listu, rady, prostej wskazówki, opóźniającej się jednak, zabrał się czynnie do śledztwa.
Dwa czy trzy aresztowania dokonane okazały się nieuzasadnione.
Nagle otwarcie testamentu prezesa Grandmorrina, obudziło w nim podejrzenie, które nawet go się imało już w początkach; podejrzenie względem Roubaudów.
Testament ten, pełen dziwnych legatów, zapisywał Sewerynie na własność dom w Croix-de-Maufras.
Odtąd cel morderstwa, daremnie poszukiwany, został znaleziony. Roubaudowie, usłyszawszy o zapisie, mogli zamordować swego dobroczyńcę, aby niezwłocznie wejść w posiadanie domu.
I to go jeszcze bardziej upewniło, że pan Canny-Lamotte jakoś dziwnie wyrażał się o pani Roubaud, mówiąc, że ją dawniej poznał u prezesa, gdy była młodą dziewczyną.
Ale ileż nieprawdopodobieństw, ileż niemożliwości materjalnych i moralnych!
Odkąd skierował poszukiwania w tę stronę, napotykał co krok fakty, które zawracały z tej drogi śledztwo, prowadzone z klasyczną rozwagą.
Nic się nie rozświetlało, w braku światła centralnego, w braku rozjaśniającej wszystko pierwszej przyczyny.
Wprawdzie istniał jeszcze także inny trop, którego pan Denizet nie stracił z oka, trop, wskazany przez samego Roubauda, że wśród tłoku mógł ktoś wsiąść do wagonu.
Z tego to właśnie mordercy, tradycyjnie niepochwytnego, legendowego, wyśmiewały się dzienniki opozycyjne.
Śledztwo najprzód starało się otrzymać wiadomość o tym człowieku w Rouen, skąd pojechał do Barentin, gdzie musiał wysiąść; ale nic dokładnego nie można się było dowiedzieć; jedni świadkowie nawet uważali za niemożebne takie zdobycie szturmem przedziału zastrzeżonego, inni dawali wiadomości jaknajsprzeczniejsze.
I trop zdawał się nie prowadzić do niczego, gdy sędzia, badając dróżnika Misarda, wpadł niechcący na dramatyczną historję Cabucha i Ludwiki, tego dziecka, które, uwiedzione przez prezesa, poszło konać pod dachem swego poczciwego przyjaciela.
Było to dla niego uderzenie piorunu, odrazu cały akt oskarżenia powstał w jego głowie, znajdował już w nim pogróżki zabójstwa, z jakiemi Cabuche dał się słyszeć względem swej ofiary, poprzednie okoliczności jaknajfatalniejsze, wprawdzie jeszcze niemożliwe do udowodnienia.
Pocichu, w chwili takiego natchnienia, kazał Cabucha porwać z domku, w którym mieszkał wgłębi lasu z lichej lepianki, w której znaleziono spodnie poplamione krwią.
I, broniąc się jeszcze przeciw przeświadczeniu, które go opanowywało, obiecując sobie nie zarzucać przypuszczenia co do Roubaudów, ręce zacierał na myśl, że on tylko miał spryt w wykryciu prawdziwego mordercy.
Właśnie dla nabrania zupełnej pewności, wezwał tego dnia do swej kancelarji kilku świadków, przesłuchanych już raz na drugi dzień po zbrodni.
O godzinie wpół do drugiej, jakkolwiek wezwanie było dopiero na drugą, Roubaudowie już się stawili.
Przyjechali z Hawru i zaledwie zjedli śniadanie w restauracyjce przy ulicy Wielkiej.
Oboje ubrani czarno, on w surducie, ona w sukni jedwabnej, jak poważna dama, mieli miny poważne i zmartwione, jak u małżeństwa, po stracie krewnego.
Seweryna usiadła na ławce, nieruchoma, nie mówiąc ani słowa, gdy Roubaud, stojąc, z założonemi wtył rękoma przechadzał się powoli przed nią.
Ale ilekroć zawracał, spojrzenia ich spotykały się i wtedy jakiś ukryty niepokój ukazywał się jak cień, na milczących ustach.
Zapis Croix-de-Maufras, jakkolwiek przejął ich radością, jednakże znów obudził, obawy; rodzina bowiem prezesa, a zwłaszcza córka, urażona dziwnemi legatami, tak licznemi, że wynosiły prawie połowę całego majątku, mówiła o zwaleniu testamentu, a pani de Lachesnaye, podburzona przez męża, szczególnie uwzięła się na dawną swą przyjaciółkę Sewerynę, którą obrzucała bardzo ciężkiemi podejrzeniami.
Z drugiej strony ciągły strach wzniecała na Roubaudzie obawa dowodu, o którym wprzód nie pomyślał: ów list który kazał żonie napisać, ażeby namówić Grandmorrina do podróży, list, który z łatwością mógł być znaleziony, jeżeli tylko nie zniszczył go ten, który go otrzymał, a odrazu przecie poznanoby charakter pisma.
Na szczęście, dnie mijały, a nic nie zaszło, list widocznie był podarty.
Jednakże każde nowe wezwanie do kancelarji sędziego śledczego, zawsze zimnym potem okrywało małżeństwo, przy ich poważnej postawie spadkobierców i świadków.
Druga godzina wybiła, wszedł Jakób. Przyjechał z Paryża.
Roubaud przystąpił doń zaraz z wyciągniętą ręką bardzo czule.
— A, i pan także... i pana oderwano od zajęć! U! doprawdy, już mi się przykrzy ta smutno sprawa, nigdy się nie kończąca!
Jakób, spostrzegłszy Sewerynę, wciąż siedzącą nieruchomo, odrazu się zatrzymał na miejscu.
Od trzech tygodni, co drugi dzień, przy każdym przyjeździe do Hąwru, pomocnik zawiadowcy stacji obsypywał go grzecznościami. Nawet pewnego razu musiał być u niego na obiedzie.
A przy młodej kobiecie czuł dreszcze na całem ciele, czuł dziwne jakieś pomieszanie.
Czyżby i ona budziła w nim żądzę?
Serce mu biło, ręce paliły, skoro tylko zobaczył białość jej szyi, ponad wycięciem stanika.
Postanowił też stanowczo stronić od niej jaknajdalej.
— I cóż tam w Paryżu mówią o sprawie? — podchwycił Roubaud — nic nowego, nieprawdaż? Tak, nic nie dojdą i nigdy się nie dowiedzą... Przywitaj się pan z moją żoną...
Pociągnął go i Jakób musiał się ukłonić Sewerynie, zakłopotanej, uśmiechającej się z minką zalęknionego dziecka.
Silił się na rozmawianie o rzeczach obojętnych, a mąż i żona nie spuszczali z niego oczu, jakgdyby starali się przeniknąć dalej nawet po za jego myśli, aż do jego marzeń błędnych, nad któremi sam nawet nie chciał się zastanawiać.
Dlaczego był tak sztywny? dlaczego ich unikał?
Czyżby wspomnienia wracały mu wyraźniej, a może wezwano ich po to, ażeby miedzy nim a nimi urządzić konfrontacje, ażeby stawić ich sobie do oczu?
Był to jedyny świadek, którego się lękali i świadka tego chcieli też sobie zjednać, związać się z nim ścisłem braterstwem, tak ścisłem, ażeby nie miał już odwagi przeciw nim świadczyć.
Pomocnik zawiadowcy, wciąż niespokojny, sam znów powrócił do sprawy.
— Wiec się pan nie domyślasz, w jakiej sprawie nas wzywają? Co, a może zaszło coś nowego?
Jakób skinął obojętnie.
— Pogłoski krążyły przed chwilą na stacji, kiedym przyjechał. Mówiono o jakiemś aresztowaniu.
Roubaudowie zdziwili się, niezmiernie wzruszeni.
Jakto, aresztowanie? nikt im o tem nie wspominał! Czy to już aresztowano kogo? czy dopiero mają aresztować?
Zarzucili go pytaniami, ale nic już więcej nie wiedział.
Wtem odgłos kroków na korytarzu zwrócił uwagę Seweryny.
— Berta z mężem — szepnęła.
Rzeczywiście, byli to Lachesnayowie.
Przeszli przed Roubaudami bardzo sztywnie, młoda kobieta nie raczyła nawet spojrzeć na dawną Koleżankę. I woźny natychmiast wprowadził ich do gabinetu sędziego śledczego.
— A tak! musimy się uzbroić w cierpliwość — rzekł Roubaud — będziemy tego mieli na dobre dwie godziny. Siadaj pan...
Sam usiadł po lewej stronie Seweryny, a ręką zapraszał Jakóba, wskazując mu miejsce po drugiej stronie przy niej.
Jakób przez chwilę stał jeszcze. Potem, gdy nań patrzyła spojrzeniem łagodnem i bojażliwem, usiadł machinalnie na ławce.
Między nimi wydawała się bardzo wątłą, odgadywał w niej czułość uległą i ciepło, jakie się rozchodziło w powietrzu od tej kobiety, podczas długiego oczekiwania, odrętwiało go powoli całego.
W gabinecie pana Denizet badanie miało się zacząć. Już śledztwo dostarczyło materjału na grube akta, z kilku zeszytów papierowych, przybranych w oprawę niebieską. Usiłowano zebrać wszystkie szczegóły o ofierze, od wyjazdu jej z Paryża.
Pan Vandorpe, zawiadowca stacji, zeznał, że pociąg wyruszył o wpół do siódmej wieczorem, że wagon nr. 293 dodany został w ostatniej chwili, że on sam zamienił kilka słów z Roubaudem, który wsiadł do swego przedziału, na krótko przed przyjściem prezesa Gradmorrina, że wreszcie tenże usadowił się w wagonie, niezawodnie sam.
Następnie konduktor pociągu, Henryk Dauvergne, badany, co się działo w Rouen podczas przystanku na dziesięć minut, nie mógł nic stanowczego powiedzieć.
Widział, jak Roubaudowie rozmawiali przed wagonem i pewny był, że powrócili do swego przedziału, którego drzwi zamknął jeden z dyżurnych; ale wszystko to widział niewyraźnie, wśród popychania się tłumu i przy zmroku na stacji. Co zaś do przypuszczenia, czy jaki człowiek, ów przysłowiowy morderca niepochwytny, mógł wskoczyć do przedziału, w chwili ruszenia pociągu, wydawało mu się to mało prawdopodobnem, co nie wykluczało jednak możebności, bo już za jego pamięci zdarzyło się to dwukrotnie.
Inni urzędnicy ze stacji w Rouen, pytani również w tych okolicznościach, zamiast rzucić choć trochę światła, tylko bardziej jeszcze zaciemniali rzecz sprzecznemi zeznaniami.
Jednakże stało się stwierdzonym faktem, iż Roubaud zwewnątrz wagonu uścisnął za rękę zawiadowcę stacji w Barentin, który stanął na stopniu; zawiadowca tej stacji, p. Bessier, zeznał to, jako rzecz pewną, i dodał, że kolega jego był sam z żoną, która, na wpół leżąc, wyglądała na śpiącą spokojnie.
Dalej odszukano nawet podróżnych, którzy jechali z Paryża w tym samym przedziale co i Roubaudowie.
Otyła jejmość i opasły jegomość, którzy, spóźniwszy się, wsiedli w ostatniej chwili, mieszczanie, oświadczyli, że zdrzemnęli się zaraz i nie umieją nic powiedzieć; co zaś do kobiety zawoalowanej, milczącej w swym zakątku, znikła jak cień, i żadną miarą niepodobna było jej odszukać.
Wreszcie skontrolowano wszystkich podróżnych, którzy wsiedli tego wieczora w Barentin, policzono bilety i poznano wszystkich pasażerów, z wyjątkiem jednego jakiegoś barczystego draba, z niebieską chustką na głowie, ubranego, według jednych, w paltot, według innych w bluzę.
O tym samym człowieku, przepadłym, znikłym, jak marzenie, było w aktach trzysta dziesięć opowiadań, tak pomieszanych, że jedno drugiemu przeczyło jaknajwyraźniej.
Akta pęczniały jeszcze od dokumentów urzędowych, był w nich bowiem protokół sekretarza, którego prokurator cesarski i sędzia śledczy sprowadzili na miejsce zbrodni, cały tom opisu miejscowości toru kolejowego, gdzie leżała ofiara, położenie ciała, opis ubrania, przedmiotów znalezionych w kieszeniach, które pozwalały stwierdzić tożsamość osoby; raport lekarza stanowił również dokument, w którym z terminami naukowymi opisana była rana w gardle, jedyna rana, okropne przecięcie od narzędzia ostrego, zapewne od noża; inne jeszcze protokóły, nowe jeszcze dokumenty, dotyczyły przeniesienia trupa do szpitala w Rouen i czasu, przez jaki tam pozostawał. Oznaki bardzo prędko następującego rozkładu ciała zmusiły władze oddać zwłoki rodzinie!
Z nowej tej kupy papierów, dwa czy trzy punkty pozostawały ważne.
Najprzód w kieszeniach nie odnaleziono ani zegarka, ani pugilaresu, gdzie miało być dziesięć tysięcy franków, suma, należąca się od prezesa Grandmorrina siostrze jego, pani Bonnehon, która też na nią czekała.
Zdawałoby się więc, że zbrodnia miała na celu kradzież, gdyby znów nie pozostał na palcu pierścionek z dużym brylantem.
Stąd cały szereg przypuszczeń.
Na nieszczęście, wcale nie znano numerów banknotów, ale zegarek był znany, zegarek spory, doskonale zbudowany, z dwiema na kopertach literami nazwiska prezesa a wewnątrz z cyfrą fabryk i numerem 2516.
Wreszcie broń, nóż, którego morderca użył, wywołał poszukiwania wzdłuż całego toru, we wszystkich zaroślach, wszędzie, dokąd mógł być wyrzucony; ale nie znaleziono nic, zabójca musiał schować nóż w tę samą dziurę, co i banknoty oraz zegarek.
Tylko, o paręset łokci od stacji Barentin natrafiono na kołdrę podróżną ofiary, porzuconą tam, jako rzecz kompromitującą, i ona też znajdowała się w liczbie dowodów rzeczowych.
Kiedy Lachesnayowie weszli, p. Danizet, stojąc przed biurkiem, odczytywał pierwsze badanie, które sekretarz wyszukał w aktach.
Był to mały człowieczek, dość silny, starannie wygolony, siwiejący.
Grube policzki, podbródek kwadratowy, nos szeroki, odznaczały się dziwną nieruchomością, którą powiększały jeszcze powieki ociężałe, nawpół przysłaniające duże jasne oczy.
Cała zaś mądrość, cały spryt, jaki sobie przypisywał, wskazywały usta, podobne do ust aktora, mającego popularność w mieście, wargi nadzwyczaj ruchome, które zwężały się, gdy stawał się dowcipnym.
Przebiegłość najczęściej prowadziła go na manowce, zbyt był przezorny, zbyt przemądrzały wobec prawdy najprostszej, najwyraźniejszej; z zawodu sędziego śledczego, podług ideałów swoich, czynił coś w rodzaju anatomji moralnej, obdarzonej podwójnym wzrokiem i niezmiernie sprytnej. Zresztą głupim wcale nie był.
W jednej chwili przybrał minę uprzejmą dla pani Lachesnaye, bo był z niego także urzędnik światowy, bywający w towarzystwach w Rouen i w okolicy.
— Miech pani raczy usiąść.
I przysunął krzesło młodej kobiecie, mizernej blondynce, niesympatycznej i brzydkiej w ubiorze żałobnym.
Dla pana de Lachesnaye był tylko grzeczny, a nawet trochę cierpki, bo człowieczek ten, blondyn, także chuderlawy, radca dworu przy latach trzydziestu sześciu, uorderowany, dzięki wpływowi teścia i zasługom, które ojciec jego położył, jako urzędnik do szczególnych poruczeń, przedstawiał w jego oczach urzędników z łaski, tych urzędników bogatych, którzy, przy całej miernocie umysłowej, szli wyżej dzięki swym stosunkom i majątkowi, gdy on, biedny, bez protekcji, skazany był na przyrośnięcie do jednego i tego samego urzędu.
Rad też był, że w tym ciasnym gabinecie mógł mu dać uczuć swoją władzę, władzę zupełną, jaką posiadał nad wolnością wszystkich, tak, że miał prawo jednem słowem zamienić świadka na oskarżonego i kazać go aresztować natychmiast, jak mu się spodoba.
— Pani mi wybaczy — podchwycił — że będę panią jeszcze udręczał tą bolesną historją. Wiem, że pani tak samo, jak my, pragnie wyświetlenia wszystkiego i ukarania winowajcy.
Znakiem uprzedził sekretarza, wysokiego chłopca, wyżółkłego i wyschłego, i zaczęło się badanie.
Ale od pierwszych, pytań zadanych jego żonie, p. de Lachesnaye, który sam usiadł, gdyż go nikt nie prosił, starał się w odpowiedziach zastępować żonę.
Całą żółć wylał na testament teścia. To trudne było do wiary! zapisy tak liczne, tak poważne, że stanowiły prawie połowę majątku, majątku, wynoszącego trzy miljony sześćkroć sto tysięcy: I to dla osób, których prawie nie znano, dla kobiet ze wszystkich warstw społecznych! Wymieniona była nawet mała kwiaciarką, wysiadująca w bramie przy ulicy Rocher. Na to niepodobna się było zgodzić i czekał tylko ukończenia śledztwa, ażeby spróbować, czy nie można będzie zwalić tego tak niemoralnego testamentu.
Kiedy rozwodził swe żale, z zaciśniętemi zębami, odsłaniając tem całą głupotę i chciwość, p. Denizet przypatrywał mu się oczyma jasnemi, nawpół przymkniętemi, a wielkie jego usta wyrażały pogardę zazdrosną, dla tego niedołęgi, którego nie zadawalały jeszcze dwa miljony, a który zdawał się w przyszłości zapowiadać wysokiego dygnitarza, dzięki wielkim pieniędzom.
— Mnie się zdaje, że nie miałby pan racji — wyrzekł wreszcie. — Testament mógłby być zakwestjonowany, gdyby zapisy przewyższały połowę spadku, a tak pewno nie jest.
Poczem, zwracając się do sekretarza, dodał:
— Wawrzyńcze, wszak tego nie zapisujesz do protokółu, nieprawdaż?
Sekretarz odpowiedział uśmiechem, z miną człowieka wiedzącego, co ma robić.
— No, to przynajmniej — odparł Lachesnaye tonem jeszcze bardziej cierpkim — niech sobie nikt nie myśli, że zgodzą się oddać Croix-de-Maufras tym Roubaudom — taki zapis dla córki służącego. A to z jakiego tytułu? Zresztą skoro dowiedzionem jest, że ręce maczali w zbrodni...
P. Denizet wracał do sprawy.
— Doprawdy? tak pan sądzi.
— A naturalnie, jeżeli wiedzieli o testamencie, mieli interes w śmierci naszego biednego ojca, to nie ulega najmniejszej wątpliwości... Zwróć pan uwagę przytem, że oni to ostatni z nim rozmawiali. Wszystko to wygląda bardzo podejrzanie.
Zniecierpliwiony tem zbijaniem jego nowego domysłu, sędzia zwrócił się do Berty:
— A pani, jak sądzi, czy dawna przyjaciółka pani zdolna jest do takiej zbrodni?
Zanim odpowiedziała, spojrzała na męża.
W ciągu kilkomiesięcznego pożycia, oboje nabrali wspólnej cierpkości i oschłości. Wzajemnie się psuli. On to właśnie podburzył ją przeciw Sewerynie, tak, że dla zatrzymania domu w swojem ręku, chętnie kazałaby ją aresztować natychmiast.
— Mój Boże! — odezwała się wreszcie — osoba, o którą mnie pan pyta, gdy była dzieckiem, miała bardzo złe popędy.
— Jakto? Czy, zdaniem pani, źle się prowadziła w Doinville?
— O! nie, panie, bo mój ojciec byłby jej nie trzymał!
W okrzyku tym odezwała się drażliwość mściwej mieszczanki, nie mającej sobie nic do wyrzucenia i poczytującej sobie za sławą, że mogła się uważać za najcnotliwszą kobietę w Rouen, godną bywać wszędzie i wszędzie być traktowaną z szacunkiem.
— Ale — mówiła dalej — kiedy kto przywyknie do lekkomyślności i marnotrawstwa! zresztą wiele rzeczy, które wówczas nie uważałabym za możliwe, wyda mi się dzisiaj pewnemi.
Pan Denizet znowu okazał niecierpliwość. Nie chciał iść wcale tym tropem, a ktokolwiek wpychał go tu, stawał się jego przeciwnikiem, zdawał się podawać w wątpliwość jego bystrość umysłu.
— Tak — zawołał — ale wszystko trzeba wyrozumować. Ludzie tacy, jak Roubaudowie, nie zabiją takiego człowieka, jak ojciec pani, po to, ażeby prędzej dostać spadek; a przynajmniej byłyby wskazówki takiego pośpiechu, wykryłbym wreszcie radość z posiadania spadku. Nie, pobudka ta całkiem nie wystarcza trzeba byłoby odkryć inną, a tymczasem niema nic, państwo sami o niczem więcej nie wiecie... Zresztą przyjrzyjmy się faktom, czyż nie rzucają się w oczy niemożebności fizyczne? Nikt nie widział, ażeby Roubaudowie wsiadali do tego przedziału, a nawet jeden z urzędników prawie zapewnia, że wsiedli do swego wagonu. A ponieważ pozostali w nim aż do Barentin, trzeba byłoby przypuścić chyba, że przeszli tam i napowrót ze swego wagonu do wagonu prezesa, od którego oddzielały ich jeszcze trzy inne, i to podczas kilku minut przejazdu, kiedy pociąg pędził z całą szybkością. Czyż to prawdopodobne? pytałem o to maszynistów i konduktorów. Wszyscy mi odpowiedzieli, że tylko wielka wprawa może dać tyle zimnej krwi i energji... W każdym razie żona nie odważyłaby się na to, mąż byłby ryzykował bez niej, ale właściwie po co? żeby zabić swego protektora, który go świeżo wybawił z wielkiego kłopotu?... Nie, nie, to niemożebne, przypuszczenie takie nie wytrzymuje żadnej krytyki, trzeba czego innego szukać... A! raczej to ten człowiek, który wsiadł w Rouen, a wysiadł na pierwszej stacji, i niedawno jeszcze groził śmiercią ofierze.
W roznamiętnieniu swem zmierzał do swego nowego tropu, byłby może zanadto wiele się wygadał, gdy drzwi się otworzyły, a w nich ukazała się głowa woźnego.
Zanim jednak tenże zdołał co powiedzieć, ręka w rękawiczce otworzyła te same drzwi narozcież i weszła jakaś pani, blondynka, ubrana w żałobie, bardzo elegancko, jeszcze ładna, pomimo lat przeszło pięćdziesięciu, pięknością podstarzałej bogini.
— To ja, kochany sędzio. Spóźniłam się, ale mi wybaczysz, nieprawdaż? Drogi są fatalne, trzy mile z Doinville do Rouen tyle znaczy dziś co sześć.
Pan Denizet powstał bardzo uprzejmie.
— Jakże się pani miewa od zeszłej niedzieli?
— Bardzo dobrze. A pan, kochany sędzio, czyś już ochłonął z przestrachu, jakiego cię nabawił mój stangret? Opowiedział mi on, że o mało pana nie wywrócił i to tuż pod zamkiem.
— O! małe tylko wstrząśnienie... nawet nie pamiętam... Niechże pani raczy usiąść i jak przed chwilą powiedziałem to samo pani de Lachesnaye, niech mi pani wybaczy, że obudzę boleść pani tą okropną sprawą...
— Ha! mój Boże!... kiedy nie może być inaczej!... Dzień dobry, Berto! dzień dobry Lachesnaye!
Była to pani Bonnehon, siostra ofiary.
Wdowa, od roku trzydziestego życia, po przemysłowcu, który jej zostawił duży majątek. Już sama i siebie bardzo bogata, mając do podziału ze swym bratem dobra Doirwille, pędziła dni bardzo mile podobno wsród częstych wzruszeń sercowych, ale umiała tak utrzymać pozory, tak zachować nieskalaną reputację, że była wyrocznią w towarzystwie rueńskiem.
Ze sposobności i z upodobania lubiła szczególnie świat urzędniczy i w zamku swym od lat trzydziestu pięciu przyjmowała cały świat sądowniczy który powozy jej przywoziły z Rouen i odwoziły jakby na bal nieustający.
Dziś jeszcze nie uspokoiła się całkiem, przypisywano jej uczucie macierzyńskie dla młodego urzędnika, syna radcy dworu, pana Chainmella pracowała nad awansowaniem syna, a ojca obsypywała zaproszeniami i grzecznościami. Zachowała też dobrego przyjaciela z dawnych czasów, radcę również, kawalera, pana Desbareilles, sławę literacka trybunału w Rouen, którego zręczne sonety były w modzie. Przez wiele lat miał on swój pokj w Doinville.
Teraz, chociaż minęła mu już sześćdziesiątka zawsze bywał na obiedzie, jako stary przyjaciel, któremu reumatyzm pozwala tylko poprzestawać na wspomnieniach.
Tak potrafiła utrzymać swoje panowanie przy pomocy wrodzonego jej wdzięku, pomimo grożącej starości, i nikt nie śmiał z nią współzawodniczyć nie czuła rywalki, dopiero ostatniej zimy znalazła ją w osobie pani Lebon, żony, także radcy.
Była to wysoka brunetka trzydziestoczteroletnia, a świat urzędniczy bardzo już sobie upodobał jej towarzystwo. To nadało twarzy pani Bonnehon nieco melancholji.
— Więc, jeżeli pani pozwoli — podchwycił pan Denizet — zadam pani kilka pytań.
Lachesnayów już nie miał o co pytać, ale ich jeszcze nie pożegnał; gabinet jego tak ponury, tak chłodny, przemienił się w salon towarzyski.
Sekretarz flegmatyk przygotował się znów do pisania.
Jeden ze świadków wspomniał o depeszy, którą brat pani otrzymał, a która go wzywała natychmiast do Doinville... Nie znaleźliśmy śladu tej depeszy... Czyby pani do niego pisała?
Pani Bonnehon z całą pewnością siebie, uśmiechnięta, zaczęła odpowiadać tonem przyjacielskiej pogawędki.
— Nie pisałam do brata, spodziewałam się go, wiedziałam, że ma przyjechać, ale dzień nie był oznaczony. Zwykle przybywał niespodziewanie a najczęściej pociągiem nocnym. Ponieważ mieszkał w domku samotnym w parku, a drzwi wychodzą na uliczkę pustą, nie słyszeliśmy nawet, jak przyjeżdżał. W Barentin wynajmował powóz, pokazywał się u nas dopiero nazajutrz, czasem bardzo późno... Tym razem czekałam jednak na niego, gdyż miał mi przywieźć dziesięć tysięcy franków, jakie mi przypadały z rachunku między nami. Te dziesięć tysięcy franków miał niezawodnie przy sobie. Dlatego też ja myślę, że go zabito poprostu dla okradzenia.
Sędzia pozwolił zapanować krótkiemu milczeniu, poczem, bystro spojrzawszy w oczy:
— Co pani myśli — rzekł — o pani Roubaud i o jej mężu?
Poruszyła się, jakby chciała zaprzeczyć.
— O! nie, kochany panie Denizet, nie myl się co do tych poczciwych ludzi... Seweryna była dobrą dziewuszką, bardzo łagodną, bardzo uległą, nawet i ładniutką, co wcale nie zawadzi. Ja myślę, ponieważ chcesz pan, ażebym wyjawiła swe zdanie, że, jak ona tak i jej mąż, niezdolni są do zbrodni.
Sędzia głową przytakiwał. Tryumfował teraz, rzucając spojrzenia ku pani de Lachesnaye.
Ta, urażona, nie wytrzymała, ażeby się nie wtrącić.
— Ciocia bardzo jest pobłażliwa.
Na to pani Bonnehon dała folgę swej otwartości.
— Daj spokój, Berto, my się nigdy co do tego nie zgodzimy... Ona zawsze była wesoła, lubiła się pośmiać, i bardzo słusznie. Wiem doskonale, co ty i twój mąż myślicie. Ależ doprawdy interes musiał wam zanadto głowę zawrócić, że się dziwicie tak bardzo, iż twój ojciec zapisał Croix-de-Maufras poczciwej Sewerynie. On ją przecie wychował, wyposażył, więc rzecz naturalna, że pamiętał o niej w testamencie. Czyż jej trochę nie uważał za swą córkę, nieprawdaż! A! moja droga, pieniądze tak mało znaczą przy szczęściu!
Ona rzeczywiście, będąc zawsze bogatą, okazywała się najzupełniej bezinteresowną. Nawet, jako kobieta piękna i uwielbiana zdawała się widzieć jedyny cel życia w piękności i w miłości.
— To Roubaud mówił o depeszy — wtrącił oschle pan de Lachesnaye. — Jeżeli nie było depeszy, to prezes nie mógł powiedzieć, że ją dostał. Dlaczegóż więc Roubaud skłamał?
— Ależ — zauważył pan de Denizet, roznamiętniając się — prezes być bardzo może zmyślił sam tą depeszę, ażeby wytłomaczyć swój nagły wyjazd Roubaudom. Według ich własnego zeznania, miał dopiero jechać nazajutrz, a ponieważ znalazł się w tym samym, co i oni pociągu, potrzeba było coś im powiedzieć, jeżeli nie chciał im wyjawić prawdziwej przyczyny, której zresztą nikt dotąd nie zna. Ta okoliczność niema żadnej wagi, to nie znaczy nic.
Nastąpiło nowe milczenie.
Kiedy się sędzia odezwał, był już bardzo spokojny i okazał się nader poważnym
— Teraz, proszą pani, przystępują do przedmiotu bardzo drażliwej natury i zgóry proszą mi wybaczyć to pytanie. Nikt bardziej odemnie nie szanuje pamięci brata pani... Ale krążyły wieści... mówiono, że miał kochanki...
Pani Bonnehon znów się uśmiechnęła, z niewinną pobłażliwością.
— O! drogi panie! w jego wieku! Mój brat właśnie owdowiał, a ja nigdy nie czułam się mieć prawa, do uważania tego za złe, czego on za złe nie uważał. Żył więc jak mu się podobało, a ja się w to nie mieszałam. Wiem tylko, że umiał być godnym swego stanowiska i pozostał do końca życia, jaknajprzyjemniejszym w towarzystwie.
Berta, dotknięta głęboko opowiadaniem przy niej o kochankach ojca, spuściła oczy, a mąż jej, również zakłopotany, stanął tyłem przy oknie.
— Niech mi pani wybaczy, że się nad tem rozwodzę — rzekł p. Denizet. — Podobno była jakaś historja z pokojówką u pani?
— A! tak, z Ludwiką... Ależ, mój panie, ta mała łotrzyca już w czternastym roku była zepsuta i to jak zepsuta! Chciano wyzyskać śmierć jej przeciw memu bratu. Krzycząca niegodziwość! zaraz to panu opowiem.
Niewątpliwie mówiła to wszystko w dobrej wierze.
Jakkolwiek wiedziała dobrze, co ma myśleć o obyczajach prezesa, zgon jego tragiczny nie zadziwiał jej wcale, jednakże czuła potrzebę bronić wysokiego stanowiska swej rodziny. Zresztą w tej nieszczęśliwej awanturze z Ludwiką, jeżeli brata uważała za zdolnego do takiej namiętności, przekonana była również o wielkiem zepsuciu dziewczęcia.
— Wyobraź pan sobie gapiątko! o! tak miłą, delikatną, blondyneczkę i różową jak aniołek a tak łagodną i skromną jak Nitouche... Acha! czternastu lat jeszcze nie miała, a już przyjaźniła się z pewnym hultajem, kamieniarzem, Cabuchem, który odsiedział pięć lat w więzieniu za zabicie człowieka w karczmie. Chłopak ten żył w stanie dzikim, w głębi lasu Becourt, gdzie ojciec jego, zmarłszy z zmartwienia zostawił mu chałupę, skleconą z chrustu i z ziemi! Tu wziął się do opuszczonych kamieniołomów, które niegdyś dostarczyły połowy kamieni, z których Rouen jest zbudowane. Otóż ona odnalazła tam w tych pieczarach swego wilkołaka, którego tak się w okolicy lękano, że sam zupełnie żył jak zadżumiony. Często odtąd spotykano ich razem, wałęsających się po lesie, trzymających się za ręce, ją drobną i miluchną jak dziecko, jego ogromnego, podobnego do zwierza. No, trudno wyobrazić sobie gorszą rozpustę!... Naturalnie o tem wszystkiem dowiedziałam się dopiero później. Ludwikę wzięłam do siebie prawie z litości, dla dobrego uczynku. Rodzice jej Misardowie, o których nędzy wiele słyszałam, nie pisnęli do mnie ani słowa, że już dobrze natłukli dziecko, a nie mogli go oduczyć od biegania do Cabucha, jak tylko zobaczyło drzwi otwarte... I wtedy stał się ten wypadek. Brat mój w Doinville nie miał własnej służby. Ludwika i jeszcze jedna kobieta robiły porządek w ustronnym pawilonie, gdzie mieszkał. Pewnego rana Ludwika znikła, gdy udałe się tam sama. Mnie się zdawało, że oddawna już nosiła się z myślą ucieczki, może kochanek na nią czekał i uprowadził!... Ale, co najgorsza, że pięć dni później, krążyć zaczęły wieści o śmierci Ludwiki ze szczegółami gwałtu, którego jakoby usiłował się dopuścić mój brat, wśród okoliczności tak potwornych, że dziecko ledwie żywe schroniło się do Cabucha i tam umarło na zapalenie mózgu. Co się rzeczywiście stało? Tyle opowiadano rozmaitych plotek, że trudno doprawdy wiedzieć. Co do mnie, sądzą, że Ludwika istotnie umarła na jakąś gorączką, co stwierdził też lekarz, a nabyła ją wałęsając się nocami po lesie i po błotach... Nieprawdaż, kochany sędzio, że niepodobna, ażeby mój brat pragnął takiej łobuzki, to ohydne, to niemożliwe.
Pan Denizet słuchał tego opowiadania, ani nie przytakując, ani też nie zaprzeczając.
Pani Bonnehon kończyła też z pewnem zakłopotaniem, wreszcie odważyła się powiedzieć:
— Mój Boże! nie mówią wcale, ażeby mój brat nie chciał czasem z nią pożartować. Lubił młodość, a przy pozornej powadze był bardzo wesoły. Dajmy nawet, że ją kiedy pocałował.
Na te słowa wzdrygnęła się wstydliwość Lachesnayów.
— O! moja ciotko! moja ciotko!
Ale pani Bonnehon wzruszyła ramionami. Poco kłamać przed sądem.
— Pocałował ją, a może połachotał. W tem niema jeszcze zbrodni... I tembardziej to przypuszczam, że plotki pochodzą od kamieniarza. Ludwika kłamczuch, musiała wszystko przesadzać, wszystkim nagadać niestworzone rzeczy, może dlatego, żeby ją kochanek zatrzymał, tak, że ten gamoń wreszcie uwierzył, iż mu zabito kochankę... W istocie, o mało co nie oszalał z wściekłości i wygrażał się po karczmach, że gdyby prezes wpadł mu w ręce rozprułby go jak wieprza.
— Powiedział tak i świadkowie mogliby to potwierdzić?
— O! kochany sędzio, znajdziesz ich, ilu chcesz... Tak, w każdym razie, była to bardzo niemiła sprawa, tyle z nią mieliśmy kłopotu. Na szczęście, stanowisko mojego brata stawiało go ponad wszelkie podejrzenia.
Pani Bonnehon zrozumiała, po jakim nowym tropie szedł teraz pan Denizet, i bardzo to ją zaniepokoiło, wołała nie zapędzać się zanadto przez wypytywania go ze swej strony.
Wstał i oświadczył, że nie chce nadużywać dłużej bolesnej cierpliwości rodziny.
Z polecenia jego, sekretarz odczytał protokół badań przed podpisaniem go przez świadków.
Zeznania te były tak przyzwoicie napisane, tak oczyszczone z wszelkich słów niepotrzebnych, drastycznych i kompromitujących, że pani Bonnehon, z piórem w ręce, spojrzała z wdzięcznem zdziwieniem na tego Wawrzyńca, bladego, kościstego, na którego dotąd nawet nie rzuciła okiem.
Potem, kiedy sędzia odprowadził ją do drzwi, zarówno jak synowicę i jej męża, uścisnęła go za ręce.
— Prędko się zobaczymy, nieprawdaż? Pan wie, że zawsze jesteś oczekiwany w Doinville. Bo przecie liczysz się jeszcze do wiernych mi przyjaciół.
Uśmiech jej przysłoniła melancholja, a tymczasem synowicą jej wyszła pierwsza, zlekka tylko się ukłoniwszy.
Pan Denizet, zostawszy sam, odetchnął swobodniej, stał przez chwilę zamyślony.
Dla niego sprawa stawała się jasną. Grandmorrin, który dał się już z tego poznać, niezawodnie dopuścił się gwałtu.
Śledztwo wprawdzie stawało się przez to o wiele drażliwszem, postanowił też podwójnie być ostrożnym, dopóki nie otrzyma spodziewanych wskazówek z ministerjum. Ale niemniej przedto tryumfował. Nareszcie, miał winowajcę.
Usiadł znów przed biurkiem i zadzwonił na woźnego.
— Poproś pan Jakóba Lantier.
Na ławce w korytarzu Roubaudowie czekali ciągle, z twarzami, jakby obojętnemi i sennemi ze zmęczenia, chwilami przecie drgającemi nerwowo.
Głos woźnego, wzywający Jakóba, jakby ich obudził, bo się wstrząsnęli.
Patrzyli za nim rozszerzonemi źrenicami, dopóki nie znikł w pokoju sędziego.
Potem znów wpadli w ten stan oczekujący, jeszcze bledsi, jeszcze bardziej milczący.
Cała ta sprawa od trzech tygodni przejmowała Jakóba żywym niepokojem, jakgdyby miała się przeciw niemu obrócić.
Było to niedorzecznością, gdyż nic nie miał sobie do wyrzucenia, przecie nic nawet nie zataił, a jednak wszedł do sędziego, drżąc, jakby winowajca, obawiający się, ażeby nie wykryto jego zbrodni, i bronił się przeciw pytaniom, pilnował się, bojąc się, ażeby nie powiedzieć zawiele.
On także mógłby był zabić!
Czyż tego niepodobna było wyczytać mu z oczu?
Nic przykrzejszego dlań nie było nad to stawanie u sędziego, doznawał jakby wściekłości, chcąc się czemprędzej uwolnić, od męczenia temi historjami, które go nic nie obchodziły.
Zresztą tego dnia panu Denizetowi chodziło tylko o rysopis mordercy.
Ponieważ tylko Jakób widział go na chwilę, od niego więc tylko spodziewać się można było w tym względzie wiadomości.
Ale on nie powiedział nic więcej ponadto, co przy pierwszem zeznaniu; powtarzał, że scena morderstwa była dlań tylko widzeniem, sekundę trwającem, widokiem tak przelotnym, że pozostał we wspomnieniach jego niepochwytnym, bezkształtnym.
Ot widział tylko człowieka, mordującego, drugiego człowieka, i nic więcej.
Przez pół godziny sędzia, z uporczywą wytrwałością dręczył go powoli, zadawał mu jedno i to samo pytanie, w wszelkiej możliwej formie: czy ten człowiek wielki był, czy mały? czy miał brodę, włosy długie czy krótkie? jak był ubrany? z jakiej sfery zdawał się pochodzić?
I Jakób zmieszany dawał odpowiedzi tylko niewyraźne.
— No, a gdyby go panu pokazano? — spytał nagle pan Denizet, patrząc mu bystro w oczy — czybyś go pan poznał?
Jakóbowi zadrgały zlekka powieki pod tem spojrzeniem, świdrującem mu czaszkę.
Sumienie odezwało się w nim głośno.
— Czybym go poznał... może.
Ale już zaraz dziwna obawa zaplątania samego siebie, narzuciła mu system wymijający.
— Nie nie sądzę, nigdy nie śmiałbym twierdzić.
— Niech pan tylko pomyśli, pociąg pędził z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Ruchem, pełnym zniechęcenia, sędzia miał mu polecić, ażeby poszedł do sąsiedniego pokoju, gdy raptem się rozmyślił.
— Zostań pan, usiądź.
I zadzwoniwszy znów na woźnego, rzekł:
— Wprowadź państwa Roubaud.
Odedrzwi, gdy spostrzegli Jakóba, wzrok ich się zamglił pod wrażeniem niepokoju.
Czy co powiedział? czy go zatrzymano po to, ażeby go z nimi skonfrontować?
Całą pewność siebie stracili, zobaczywszy go tutaj, odpowiadali też zrazu głosem zdławionym.
Ale sędzia ponowił tylko poprzednie ich badanie, potrzebowali więc tylko powtarzać te same zdania, prawie jednakowo brzmiące, a on ich słuchał, z głową spuszczoną, nawet nie patrząc na nich.
Wtem zwrócił się nagle ku Sewerynie:
— Pani powiedziała naczelnikowi straży, którego tu mam protokół, że, podług pani, jakiś człowiek wsiadł w Rouen do przedziału, kiedy już pociąg ruszał z miejsca.
Struchlała.
Dlaczego to przypominał? Czy to nie była zasadzka?
Czyżby chciał zestawić jej zeznania, ażeby dowieść kłamstwa?
Spojrzeniem poradziła się męża, który wtrącił zaraz przezornie.
— Nie sądzę, proszę pana, ażeby żona twierdziła to tak stanowczo.
— Przepraszam, kiedy pan uważałeś to za możliwe, pani się odezwała: „Ale z pewnością tak było“. Chciałbym otóż się dowiedzieć, na czem pani to opierała?
Do reszty się zmieszała, przekonana, że jeśli nie będzie się miała na baczności, to z odpowiedzi do odpowiedzi sędzia doprowadzi ją do wyznań.
A jednak nie mogła milczeć.
— O! nie, panie sędzio, powiedziałam tak, bez żadnego powodu... Musiałam to mówić, poprostu tylko rozumując, bo rzeczywiście trudno to sobie inaczej wytłómaczyć.
— Aleś pani nie widziała tego człowieka, nie możesz pani nic o nim powiedzieć?
— Nie, nie, panie, nic!
Pan Denizet zdawał się być skłonnym zaniechać badania w tym kierunku. Ale do tego samego przedmiotu powrócił zaraz z Roubaudem.
— A jakże to mogło być, żeś pan nie widział tego człowieka, jeżeli rzeczywiście wsiadł, bo z pańskiego zeznania wynika, żeś pan rozmawiał jeszcze z ofiarą, kiedy już zagwizdano na odjazd pociągu!
To natarczywe pytanie zastraszyło jeszcze pomocnika zawiadowcy i nie wiedział już czego się teraz trzymać? czy porzucić bajeczką o tym człowieku, czy też się przy niej upierać.
Jeżeli niema przeciw niemu poszlak, przypuszczenia o nieznajomym mordercy niepodobna było popierać, bo ono nawet pogarszało sprawą.
Chciał więc przedewszystkiem wyrozumieć, jak rzeczy stoją, i odpowiadał dlatego wymijającemi i niejasnemi objaśnieniami.
— Doprawdy, wielka to szkoda — podchwycił pan Denizet — że pańskie wspomnienia są tak niewyraźne, bo panbyś nam ostatecznie dopomógł do rozpoznania podejrzeń, które padają na różne osoby.
To już wydawało się Roubaudowi skierowanem tak wprost przeciw niemu, iż uczuł nieodzowną potrzebą usprawiedliwienia.
W mniemaniu, że został wykryty, powziął natychmiast plan.
To już rzecz sumienia! Człowiek się waha, pojmuje pan, że to naturalne. Gdybym się panu przyznał, że, jak mi się zdaje, naprawdę widziałem tego człowieka...
Sędzia uśmiechnął się tryumfująco, myśląc, że ten początek szczerości zawdzięcza zręczności swojej.
Wmawiał w siebie, że wie z doświadczenia, z jaką trudnością nieraz świadkowie spowiadają się z tego, co mają do powiedzenia, i to mu pochlebiało, że ich pomimo to zniewolił do wyznań.
— Mówże pan... Jakże wyglądał? Mały był, duży, może pańskiego wzrostu?
— O! nie, nie, daleko większy. Przynajmniej takie sprawił na mnie wrażenie, bo jestem prawie pewny, że się o niego otarłem, biegnąc z powrotem do naszego wagonu.
— Poczekaj pan — rzekł pan Denizet.
I, zwracając się do Jakóba, zapytał go:
— Czy człowiek, którego pan widział z nożem w ręku, większy był od pana Roubaud?
Mechanik, który się niecierpliwił, bo poczynał się obawiać, że nie będzie mógł odjechać pociągiem o godz. piątej, spojrzał na Roubauda.
I wydało mu się, że nigdy przedtem nań nie patrzył, zdziwił się, że Roubaud wygląda tak krępo, barczysto, ze szczególnym profilem twarzy, który gdzieś już widział, czy też który mu się śnił.
— Nie — szepnął — był nie większy, prawie tego samego wzrostu.
Na to pomocnik zawiadowcy żywo zaprotestował:
— O! daleko wyższy, przynajmniej o głowę.
Jakób tymczasem wpatrywał się w niego szeroko rozwartemi oczyma, a on pod tem spojrzeniem, w którem czytał rosnące zdumienie, poruszał się niespokojnie, jakby chciał się otrząsnąć ze swej powierzchowności; jednocześnie żona jego także zlodowaciała, śledziła niemą pracę pamięci, pracę, którą znać było na twarzy młodzieńca.
Widocznie zdziwiło go z początku niejakie podobieństwo między Roubaudem i mordercą; później nabrał nagle pewności, że Roubaud jest mordercą, jak o tem krążyły pogłoski; obecnie, wydawał się cały wzruszony tem odkryciem, roztworzył usta i niewiadomo było, co chce uczynić, a on sam także nie wiedział.
Jeżeli powie, oboje małżonkowie będą zgubieni.
Oczy Roubauda napotkały jego wzrok i obaj spojrzeli sobie aż do głębi duszy.
Zapanowała cisza.
— Więc nie zgadzacie się panowie na jedno? — odezwał się pan Denizet. — Jeżeli panu wydał się niższym, to zapewne dlatego, że się niezawodnie schylił w walce z ofiarą.
Sędzia patrzył także na tych dwóch ludzi.
Wprzód nie pomyślał wcale o zużytkowaniu tej konfrontacji, ale instynktem, nabranym w zawodzie, czuł, w tej chwili, że prawda wisiała w powietrzu.
Nawet jego pewność co do tropu Cabucha została zachwiana.
Czyżby Lachesnayowie mieli słuszność? czyżby winowajcami, pomimo wszelkiego prawdopodobieństwa, byli rzeczywiście, ten urzędnik uczciwy i jego młoda żona, tak łagodna?
— A czy człowiek ten nosił brodę tak, jak pan? — zapytał Roubauda.
Ten miał siłę odpowiedzieć, głos wcale mu nie drżał:
— Czy brodą nosił? nie! nie! Zdaje mi sią, że wcale nie miał brody.
Jakób zrozumiał, że to samo pytanie będzie i jemu zadane.
Co powie? bo onby przysiągł, że człowiek ów miał brodę i to długą.
Zresztą ludzie ci nie obchodzili go wcale, dlaczegóżby więc nie powiedzieć prawdy?
Ale, odwracając oczy od męża, napotkał spojrzenie żony, a w spojrzeniu tem wyczytał tak gorące błaganie, taką gotowość oddania całej siebie, że całkiem go to wzruszyło.
Po ciele przebiegł mu znów dawniej doświadczany dreszcz: czyżby on ją kochał, i to kochał prawdziwą miłością, bez potwornej żądzy morderstwa?
I w tejże chwili pod szczególnem działaniem tego niepokoju, pamięć mu się zamroczyła, już nie odnajdywał mordercy w Roubaudzie.
Widzenie zamgliło się znowu, ogarnęła go wątpliwość, tak dalece, że przez życie całe byłby żałował, gdyby już był co powiedział.
Pan Denizet właśnie zadał mu pytanie:
— Czy ten człowiek nosił brodę, jak pan Roubaud?
Wtedy odpowiedział w dobrej wierze:
— Doprawdy, proszę pana, nie umiem powiedzieć. Powtarzam, że mi się tylko mignęło w oczach. Nie wiem nic, nie chcę nic wiedzieć.
Ale pan Denizet się uparł, bo pragnął skończyć już raz z podejrzeniami względem pomocnika zawiadowcy.
Nalegał nań, nalegał usilnie, bo już otrzymać zdołał od pierwszego rysopis zupełny mordercy, wiedział, że wysoki był, barczysty, bez brody, słowem zgoła inaczej wyglądał niż Roubaud; tymczasem z Jakóba zdołał teraz wydobyć tylko wymijające półwyrazy, które wprawdzie potwierdziły poniekąd, co utrzymywał tamten.
I wobec tego sędzia powracał do pierwszego przekonania; na dobrym tropie był; portret, który opisywał świadek, był tak dokładny, że każdy nowy rys, czynił go wyraźniejszym.
Teraz widział, że to małżeństwo, niesłusznie posądzone, przyczyni się zeznaniem swojem do spadnięcia głowy winowajcy.
— Wejdźcie tam państwo — rzekł do Roubaudów i do Jakóba, przeprowadzając ich do sąsiedniego pokoju, gdy już podpisali protokół zeznań — zaczekajcie, państwo, aż was wezwę.
Natychmiast też polecił, ażeby przyprowadzono aresztowanego; był tak uszczęśliwiony, że dobry humor posunął, aż do powiedzenia swemu sekretarzowi:
— Mamy go, Wawrzyńcze.
Drzwi się otworzyły i ukazało się dwóch żandarmów, prowadzących wysokiego chłopa lat dwudziestu pięciu do trzydziestu.
Na znak sędziego, oddalili się i Cabuche pozostał sam na środku gabinetu, oszołomiony, z błędnem spojrzeniem dzikiego zwierzęcia, pochwyconego.
Był to drab o szyi potężnej, pięściach ogromnych, blondyn, z bardzo białą cerą, brodą rzadką, jedwabistą, złotawo połyskującą.
Twarz duża, czoło nizkie, znamionowały gwałtowność istoty pierwotnej, poddającej się niezwłocznie każdemu uniesieniu; ale zarazem znać było chęć serdecznej uległości w tych szerokich ustach i nosie kwadratowym, jak u poczciwego psa.
Pochwycony znienacka i gwałtem w głębi swej kryjówki, bardzo wczesnym rankiem, zrozpaczony oskarżeniami, których nie rozumiał, miał już przy osłupieniu i podartej bluzie złowrogą minę obwinionego, ten wstrętny wygląd łotrowski, jaki więzienie nadaje najporządniejszym ludziom.
Noc zapadała w pokoju, a on zacisnął się w kąt, w cień najgłębszy. Woźny przyniósł dużą lampę bez klosza, rażący jej blask oświetlił mu twarz.
Wtedy, widoczny już, pozostał nieruchomy.
Pan Denizet natychmiast utkwił w nim jasne duże oczy o powiekach ociężałych.
Nie widział jednak nic; był to początek zapasów, pierwsza próba siły, przed rozpoczęciem dzikiej wojny, pełnej przebiegów, zasadzek i tortur moralnych.
Człowiek ten był winowajcą, wszystko przeciw niemu świadczyło, miał tylko prawo przyznać się do zbrodni.
Badanie zaczęło się bardzo powoli.
— Czy wiecie, o jaką zbrodnię jesteście obwinieni?
Cabuche, głosem zdławionym przez gniew bezsilny, wybąkał:
— Nic mi jeszcze nie mówiono, ale już się domyślam. Tyle o tem gadają.
— Znaliście pana Grandmorrina?
— O! o! znałem go zanadto! — Pewna dziewczyna, Ludwika, kochanka wasza, służyła za pokojówkę u pani Bonnehon?
Wybuch gniewu porwał kamieniarza. Od złości w oczach mu się zaczerwieniło.
— O! na Boga! ci, co to powiadają, podli są, kłamią najbezczelniej! Ludwika nie była moją kochanką.
Sędzia z ciekawością przyglądał się jego gniewowi i odezwał się podchwytliwie:
— Bardzo gwałtowni jesteście! wszak skazani byliście na piąć lat więzienia, za zamordowanie człowieka w kłótni.
Cabuche spuścił głowę. Wyrok ten był dla niego upokorzeniem. Wyjąkał tylko:
— On pierwszy uderzył... Siedziałem tylko cztery lata, darowano mi rok.
— Zatem — podchwycił pan Denizet — utrzymujecie, że Ludwika nie była waszą kochanką?
Cabuche znowu zacisnął ręce.
Potem głosem cichym, urywanym, wymówił:
— Niechże pan zrozumie, że to było dopiero dziecko, czternastu lat nie miała, kiedy powróciłem stamtąd... Odemnie wszyscy uciekali, kamieniami rzucano na mnie. A ona, w lesie, gdzie ją zawsze spotykałem, zbliżyła się do mnie, chodziła ze mną, rozmawiała, była tak grzeczna dla mnie, o! tak, grzeczna... I zostaliśmy przyjaciółmi, za ręce trzymaliśmy się, gdy chodziliśmy razem... Jakże to dobre były te czasy... Ona rosła, to prawda, a ja myślałem już o niej, tego się nie zapieram. Ale tak ją kochałem, że gotów byłem oszaleć. Ona mnie także bardzo kochała, i byłoby się pewnikiem skończyło tem, o czem pan mówił, kiedy ją odemnie rozłączono, oddając do służby u tej pani w Doinville... Potem, pewnego wieczora, wracając z kamieniołomów, znalazłem ją pod memi drzwiami nawpół oszalałą, a gorączka aż paliła jej ciało. Nie śmiała powrócić do rodziców... marzyła o mnie! O! na Boga! ten łotr! a powinienem był zaraz mu krwi upuścić!
Sędzia przygryzał delikatne wargi, zdziwiony szczeremi słowy tego człowieka.
Widocznie trzeba było rzecz prowadzić bardzo przebiegle.
— Tak, znam tę okropną historję, którą wymyśliliście sobie z ową dziewczyną, zwróćcie tylko uwagę, że cała przeszłość pana Grandmorrin stawiała go nad oskarżenia wasze.
Oszołomiony, z wytrzeszczonemi oczyma i drżącemi rękoma, kamieniarz wyjąkał.
— Jakto! myśmy wymyślili? To już sami kłamią, nas oskarżają o kłamstwa!
— E, nie udawajcie niewiniątka... Badałem już Misarda, który jest mężem matki waszej kochanki. Skonfrontuję was razem, w razie potrzeby. Zobaczycie, co on myśli o waszej historji... A myślcie też wy, co mówicie, prawdę powiedzcie, mamy tu swiadków, wiemy wszystko, lepiej będzie gdy się przyznacie.
Była to jego taktyka straszenia, chociażby nic nie wiedział i nie miał świadków.
— Cóż? będziecie zaprzeczali, że krzyczeliście wszędzie publicznie, że chcecie krwi upuścić panu Grandmorrinowi?
— O! co to, to mówiłem. I mówiłem ze szczerego serca, tak, bo ręka świerzbiała mnie okropnie!
Zdziwienie opanowało pana Denizet, który spodziewał się ciągłych zaprzeczeń.
Jakto! obwiniony przyznawał się do pogróżek!
Jakiż się krył w tem fortel?
W obawie, czy się zanadto nie zapędził w badaniu, sędzia namyślił się trochę, poczem spytał go obcesowo:
— Cóżeście robili w nocy z 14 na 15 lutego?
— Położyłem się o zmierzchu o godzinie szóstej, wieczorem... Byłem trochę słaby, i mój krewniak Ludwik zrobił mi nawet grzeczność, zawożąc wóz z kamieniami do Doinville.
— Tak, widziano waszego krewniaka z wozem, przejeżdżającego przez tor kolejowy. Ale krewniak wasz na badaniu mógł tylko powiedzieć jedno: żeście się z nim rozstali w południe i że odtąd już się z wami nie widział... Dowiedźcie mi wiec, żeście się położyli spać o godzinie szóstej.
— No, to trochę głupie, bo jakże ja mogę dowieść. Mieszkam w domu sam jeden, wśród lasu... Byłem tam.
Wtedy pan Denizet postanowił zadać stanowczy cios.
Twarz jego pod działaniem woli stawała się zupełnie martwą, ale usta natomiast się ożywiały.
— To ja wam powiem, coście porabiali w nocy 14 lutego... O godzinie trzeciej wsiedliście w Barentin na pociąg do Rouen, w celu, jakiego śledztwo nie mogło jeszcze ustanowić. Powrócić mieliście pociągiem z Paryża, który zatrzymuje się o godzinie dziewiątej minut trzy i byliście na peronie, pośród tłumu, kiedy zobaczyliście naraz pana Grandmorrina, siedzącego w przedziale. Zwróćcie na to uwagę, że przypuszczam jaknajzupełniej, iż wcale nie było zasadzki, że myśl zbrodni zjawiła się wam dopiero wtedy. Wdarliście się do przedziału, dzięki zamieszaniu. czekaliście, aż się znajdziecie w tunelu Malaunay, ale źleście się obrachowali z czasem, bo pociąg już wyjechał z tunelu, kiedy wyście to robili... I wyrzuciliście trupa, poczem wysiedliście w Barentin, pozbywszy się również kołdry podróżnej... Oto coście porabiali!
Śledził najlżejsze poruszenia na rumianej twarzy Cabucha i porządnie się zirytował, kiedy ten, i początku, słuchając uważnie, w końcu parsknął szczerym śmiechem.
— Co pan opowiada? a to co?... Gdybym zrobił, tobym powiedział.
Potem dodał spokojnie:
— Nie zrobiłem, ale powinienem był zrobić. Dalibóg, żałują tego bardzo.
Więcej pan Denizet nie mógł z niego wydobyć.
Daremnie ponowił zapytania, daremnie wracał dziesięć razy do jednego i tego samego przedmiotu, na różne sposoby. Nic! zawsze nic! To nie on.
Cabuche wzruszał tylko ramionami i nazywał to głupiem.
Przy aresztowaniu go, zrewidowano całą jego norę, ale nie znaleziono ani broni, ani biletów bankowych, ani zegarka; zabrano tylko spodnie, poplamione kilkoma kropelkami krwi, dowód potępiający.
Znowu zaczął się śmiać: a to zabawne! to przecie królik, zduszony pod łeb, pokrwawił mu nogi! Nie on więc, ale sędzia, zanadto upierając się przy myśli o zbrodni, tracił grunt pod nogami, przeholowawszy swą przebiegłość zawodową, gmatwając najprostszą prawdę.
Ten ograniczony człowiek, niezdolny walczyć sprytem, ale niezłomnej siły, kiedy mówił, niepomału go zniecierpliwił; on go miał tylko za winowajcę i każde nowe zaprzeczenie oburzało go, jako upór w dzikości i kłamstwie.
Koniecznie chciał go na czem pochwycić.
— Więc zaprzeczacie?
— A tak, bo to nie ja...
Pan Denizet gwałtownie zerwał się z miejsca; sam poszedł otworzyć drzwi od małego pokoiku sąsiedniego.
I, przywoławszy Jakóba:
— Czy poznajesz pan tego człowieka? — zapytał.
— Znam go — odpowiedział mechanik zdziwiony. Widywałem go dawniej u Misarda.
— Nie, nie... Czy poznajesz go pan. jako tego człowieka w wagonie, mordercę?
Jakób już się miał na baczności.
Zresztą nie poznawał go wcale, tamten wydawał mu się czarniejszym i krótszym.
Miał to już oświadczyć, gdy się namyślił, iż możeby tem zagalopował się zanadto. Postanowił więc mówić wymijająco.
— Nie wiem... nie mogą powiedzieć... Zaręczam panu, że nie umiem powiedzieć.
Pan Denizet, nie czekając dłużej, przywołał obojga Roubaudów.
I zadał im pytanie.
— Czy poznajecie państwo tego człowieka?
Cabuche wciąż się jeszcze uśmiechał.
Nie dziwił się wcale, kiwnął przyjaźnie głową Sewerynie, którą znał jeszcze, kiedy, będąc małą dziewczynką, mieszkała w Croix-de-Maufras.
A ona i mąż jej drgnęli na jego widok.
Zrozumieli: więc to był człowiek, o którego aresztowaniu mówił im Jakób, ten obwiniony, który usprawiedliwił nowe ich badanie.
I Roubaud zdumiony był i przestraszony podobieństwem tego chłopca z urojonym mordercą, którego wymyślił rysopis: wprost sprzeczny ze swoim.
Był to szczególny traf, jednak tak go przeraził, że wahał się z odpowiedzią.
— No, poznajesz go pan?
— Mój Boże! panie siędzio, powtarzam panu, to było poprostu przemijające uczucie... ktoś mnie potrącił... Tak, rzeczywiście, jest tak wielki, jak tamten i także blondyn i także bez brody.
— No, więc go pan poznajesz?
Pomocnik zawiadowcy, przyparty tem pytaniem stanowczem, drżał cały od walki wewnętrznej Instynkt samozachowawczy wziął w nim górą.
— Nie chcą nic twierdzić... Ale jest coś podobnego w nim, coś bardzo podobnego.
Tym razem Cabuche kląć począł.
Już go niecierpliwiły te wszystkie historje! Ponieważ nie on to był, chciał odejść. I pod wpływem fali krwi, która mu napłynęła do mózgu, zacisnął pięści; wyglądał tak strasznie, że aż wezwani żandarmi musieli go uprowadzić.
Ale to uniesienie, to zerwanie się dzikiego zwierzęcia, miotającego się wściekle, było dla pana Denizeta tryumfem.
Teraz przekonanie miał już wyrobione i dał to po sobie poznać.
— Czyście zauważyli jego oczy? Ja ich poznaję po oczach... O! z nim już rzecz skończona! mamy go!
Roubaudowie nieruchomi spoglądali po sobie.
Jakto? już się skończyło? ocaleni byli, ponieważ sąd miał już w swem ręku winowajcę!
To ich oszołomiło nieco, świadomość bolesna roli, jaką okoliczności zmusiły ich odegrać.
Ale zarazem radość ich ogarniała, brała górą nad ich skrupułami, i uśmiechali się do Jakóba, czekali, spragnieni świeżego powietrza, aby sędzia pożegnał ich wszystkich troje, gdy wtem woźny przyniósł list panu Denizet.
Sędzia żywo wrócił do biórka, ażeby przeczytać list uważnie. Zapomniał o świadkach.
Był to list z ministerjum ze wskazówkami, na jakie miał czekać przed posunięciem dalej śledztwa. A to, co czytał, musiało ostudzić jego tryumf, bo twarz pomału mu bladła i przybierała zwykłą nieruchomość ponurą.
Nagle podniósł głową, spojrzał ukośnie na Roubaudów, jakby mu ich przypomniało coś z tego listu.
Ci także, straciwszy krótkotrwałą radość, byli znów niespokojni.
Dlaczego na nich tak spojrzał? Czyżby w Paryżu odnaleziono te trzy wiersze, ten list nieszczęsny, o którym myśl trapiła ich strachem?
Seweryna znała dobrze pana Canny-Lamotte, widziała go bowiem nieraz u prezesa i wiedziała, że on miał porządkować papiery nieboszczyka.
Roubaud żałował teraz niezmiernie, że nie posłał żony do Paryża, ażeby tam poczyniła potrzebne wizyty, a przynajmniej, ażeby sobie zapewniła protekcje sekretarza rady zarządzającej, w razie gdyby zarząd, sprzykrzywszy sobie rzucone nań podejrzenia, zechciał mu dać dymisję. I oboje już nie spuszczali oczu z sędziego, czując, jak ich niepokój rośnie, w miarę jak się zachmurzał pan Denizet, któremu ten list widocznie popsuł wszelkie szyki, obracając wniwecz wszystko, co mu się udało tego dnia pozyskać.
Wreszcie sędzia położył list i przez chwilę siedział zamyślony z oczyma, wpatrzonemi w Roubaudów i Jakóba.
Potem, jakby coś postanowiwszy, odezwał się do siebie głośno:
— No, tak, zobaczymy, zobaczymy... możecie państwo odejść.
Ale kiedy wszyscy troje wychodzili, zdjęła go chęć wyjaśnienia tego punktu ciężkości, który obalał poprzedni jego system.
Nie mógł się chęci tej oprzeć, jakkolwiek w liście polecono mu nic nadal nie przedsiębrać, bez uprzedniego porozumienia.
— Nie, nie, zostań pan jeszcze, mam się pana jeszcze o coś zapytać — rzekł do Jakóba.
Roubaudowie zatrzymali się na korytarzu. Drzwi były otwarte, ale nie mogli odejść, coś ich tu zatrzymywało, trwoga o to, co się działo w gabinecie sędziego.
Nie mogli odejść, nie dowiedziawszy się, o co chciał sędzia zapytać Jakóba.
Zawrócili napowrót, przestępując z nogi na nogę, dreptali w miejscu. I znaleźli się znów przy ławce, gdzie czekali tyle godzin; usiedli ociężale, nic do siebie nie mówiąc.
Kiedy mechanik się pokazał, Roubaud podniósł się z trudnością.
— Czekaliśmy na pana, powrócimy na stację razem. Dobrze?
Ale Jakób odwrócił głowę, zakłopotany, jakby chciał uniknąć wzroku Seweryny, który W niego utkwiła.
— Sędzia nic już nie wie, kręci się w kółko — odezwał się nareszcie — albo się błąka w domysłach. Teraz, naprzykład, pytał mnie, czy czasem przy morderstwie nie były dwie osoby. A ponieważ mówiłem w Hawrze o jakiejś masie czarnej, która przykrywała nogi starego, i o to mnie wypytywał... Jemu się zdawało, że to musiała być kołdra... Posłał szukać kołdry... i nic nie znaleziono... Więc mnie znów wypytywał... Mój Boże! może to była kołdra.
Roubaudowie drżeli.
Wpadnięto na ślad, jedno słowo tego chłopca mogło ich zgubić.
On musiał o wszystkiem wiedzieć i w końcu się wygada.
I wszyscy troje, kobieta i dwóch mężczyzn, w milczeniu opuścili gmach sądowy.
Wtem pomocnik zawiadowcy odezwał się:
— Ale, mój kolego, żona moja będzie musiała pojechać do Paryża na dzień jeden, za interesami. Może będziesz łaskaw jej pomódz tam, jeżeli będzie czego potrzebowała.




V.

O godzinie kwadrans na dwunastą, punktualnie trąbka na moście Europejskim dwukrotnym sygnałem zwiastowała przybycie pociągu pospiesznego z Hawru.
Pociąg wyjeżdżał właśnie z tunelu Batignolles; wkrótce zwrotnice zostały nastawione i pociąg wjechał na stację, gwizdnąwszy krótko, chrzęszcząc i skrzypiąc osiami, dymiąc, ociekając wodą, od Rouen bowiem deszcz nie przestawał smagać ani na chwilę.
Konduktorzy jeszcze nie poodkręcali klamek u wagonów, kiedy drzwiczki jednego z przedziałów otworzyły się prędko i Seweryna wyskoczyła żywo na podjazd, przed zatrzymaniem się pociągu.
Wagon jej znajdował się na końcu, musiała się więc spieszyć, ażeby dostać się czemprędzej do lokomotywy, wśród popychającego się tłumu podróżnych, którzy powysiadali z wagonów, wśród dzieci i pakunków.
Jakób w stał na platformie, czekając na wjechanie do remizy, a Pecqueux tymczasem wycierał miedź ścierką.
— Więc zgoda — rzekła, wspinając się na palce. — Będę o godzinie trzeciej przy ulicy Cardinet, a pan będzie łaskaw przedstawić mnie naczelnikowi, ażebym mogła mu podziękować.
To Roubaud wymyślił ten pretekst do podziękowania naczelnikowi magazynów za jakąś drobną kiedyś przysługę. W ten sposób powierzona zostanie opiece mechanika, będzie mogła bardziej zacieśnić węzły przyjaźni i bardziej na niego oddziałać.
Ale Jakób, poczerniały od węgla, przemokły od deszczu, zmęczony wiatrem i ulewą, patrzył na nią ostro, nic nie odpowiadając.
Mężowi nie odmówił, wyjeżdżając z Hawru, na myśl jednak, że się z nią znajdzie sam na sam, wszystko się w nim burzyło, bo czuł dobrze, że pragnie ją teraz.
— Nieprawdaż? — podchwyciła uśmiechnięta, ze słodkiem spojrzeniem pieszczącem, pomimo zdziwienia i pewnego wstrętu, jakiego doznawała, widząc go tak brudnego, zaledwie podobnego do człowieka — dobrze? liczę na pana.
Kiedy się jeszcze wspięła, opierając się ręką w rękawiczce o klamrę żelazną, Pacqueux ostrzegł ją grzecznie:
— Niech pani uważa, bo się pani powala.
Jakób musiał wreszcie odpowiedzieć.
Odezwał się z przymusem:
— Tak, na ulicy Cardinet... Byleby ten wściekły deszcz nie roztopił mnie do reszty... Co za psi czas!
Wzruszył ją ten stan opłakany, w jakim się znajdował, i dodała, jakby to dla niej tak się nacierpiał;
— O! jakżeś pan był biedny! kiedy mnie było tak dobrze! Doprawdy, wie pan, myślałam o panu, i martwił mnie niezmiernie ten potopi... A gdyśmy wyjeżdżali tak się cieszyłam, myśląc, że pan mnie odwozi zrana i z powrotem przywiezie pociągiem wieczornym!
Lecz ta serdeczna poufałość, tak miła, zdawała się go tylko jeszcze bardziej niepokoić.
Widocznie się też ucieszył, gdy jakiś głos zawołał:
„Wtył!“.
Sięgnął prędko po gwizdawkę, a palacz odsunął młodą kobietę.
— O trzeciej!
— Tak, o trzeciej!
Lokomotywa ruszyła z miejsca, a Seweryna została i wyszła z podjazdu.
Po wyjściu z dworca, na ulicy Amsterdamskiej, kiedy otwierała parasolkę, ucieszyła się, zobaczywszy, że deszcz już nie pada.
Udała się na plac Hawru, zastanowiwszy się, że najlepiej będzie zaraz zjeść śniadanie.
Było wpół do dwunastej, weszła do restauracji, na rogu ulicy św. Łazarza, i kazała sobie podać jajek na miękko i kotlet. Potem, jedząc powoli, pogrążyła się w myśli, które ją trapiły już od tygodnia, a twarz jej blada, zmęczona, nie miała teraz właściwego sobie uśmiechu łagodnego i powabnego.
Roubaud poprzedniego dnia, w dwa dni po badaniu ich w Rouen, uważając dłuższe wyczekiwanie za niebezpieczne, postanowił ją wysłać, dla zobaczenia się z panem Camy-Lamotte nie w ministerjum, lecz w jego własnem mieszkaniu przy ulicy Rocher, gdzie miał pałac, sąsiadujący właśnie z pałacem Grandmorrina.
Wiedziała, że go tam zastanie o pierwszej i nie spieszyła się, namyślała się, co ma mu powiedzieć, starała się przewidzieć, co on jej odpowie, ażeby się niczem nie zmieszać.
W przeddzień nowy powód do niepokoju przyspieszył jej podróż. Dowiedzieli się z plotek na stacji, że pani Lebleu i Filomena opowiadały wszystkim, iż zarząd da niezawodnie dymisję Roubaudowi, jako skompromitowanemu, a co najgorsza, p. Dabadie, wprost zapytany, nie zaprzeczył wcale, co nadawało znaczenia tej wiadomości.
Pilnem więc było niesłychanie, ażeby jechała czemprędzej do Paryża, dla obrony swej sprawy, a szczególniej dla pozyskania protekcji osoby tak wpływowej, jak przedtem był prezes.
Po za tą jednak potrzebą, tłomaczącą przynajmniej wyjazd, było jeszcze niepowściągnione pragnienie, pragnienie palące, które zbrodniarza popycha do oddania się w ręce sądu, byleby tylko w niepewności nie pozostawał.
Niepewność ich zabijała, odkąd czuli, że są odkryci, odkąd Jakób powiedział, że sąd podejrzewa o zbrodnie dwie osoby. Gubili się w domysłach, czy to list znaleziony wykrył wszystko, czy jakie fakty inne, na które dopiero teraz zwrócono uwagę; co chwila spodziewali się nowych badań i aresztowania, a przerażenie ich tak się wzmogło, że najdrobniejsze fakty dokoła nich wydawały im się tak groźnemi, iż w końcu woleliby nawet katastrofę, niż te ciągłe alarmy.
Mieć już pewność f dłużej nie cierpieć.
Seweryna zjadła kotlet tak zamyślona, że ocknęła się potem nagle jakby ze snu, ze zdziwieniem, że się znajduje w miejscu publicznem.
Wszystko jej się wydawało gorzkiem, jedzenie nie chciało przejść przez gardło, wstręt nawet czuła do kawy.
Daremnie jednak jadła powoli, zaledwie kwadrans był po dwunastej, kiedy wyszła z restauracji.
Trzeba jeszcze było zabić trzy kwadranse czasu!
Ona, co ubóstwiała Paryż, która tak lubiła chodzić po ulicach swobodnie, ile razy tylko przyjechała, teraz czuła się niepewną siebie, zalęknioną, niecierpliwiła się, ażeby raz już się upewnić i ze wszystkiem skończyć.
Chodniki wysychały, wiatr ciepły kończył rozpędzać chmury.
Poszła przez ulicę Tunehet, znalazła się na targu kwiatów marcowych, pierwiosnków i azalij, jakie dają blade dnie schyłku zimy.
Przez pół godziny krążyła wśród tych zwiastunów spieszącej wiosny, ogarnięta znów zadumą, myśląc o Jakóbie, jako o nieprzyjacielu, którego powinna była rozbroić.
Zdawało jej się, że była już po wizycie przy ulicy Rocher, że wszystko tam dobrze poszło, że pozostawało jej tylko zapewnić sobie milczenie tego chłopca; zadanie było trudne i pracowała myślą nad układaniem planów romantycznych. Ale czyniła to bez znużenia, bez zgrozy, z udaną łagodnością.
Poczem nagle spostrzegła godzinę na zegarze w kiosku; dziesięć minut po pierwszej.
Złożenie wizyty znaglało już ją teraz, rzeczywistość przypomniała się jej dotkliwie, pospieszyła czemprędzej na ulicę Rocher.
Pałac pana Camy-Lamotte znajdował się przy zbiegu tej ulicy z Neapolitańską i Seweryna musiała przejść obok pałacu Grandmorrina, pustego, niemego z zapuszczonemi roletami.
Oczy podniosła i przyspieszyła kroku.
Przypomniała się jej pierwsza tu wizyta, dom ten wielki wydał się jej strasznym.
A gdy nieco dalej obróciła się ruchem instynktownym, patrząc wtył, jakby była ścigana przez kogo, ujrzała na chodniku sędziego śledczego z Rouen, pana Denizet, który również podążał tą ulicą.
Zdrętwiała.
Czy zauważył ją, jak spoglądała na ten dom?
Ale on szedł spokojnie i dała mu się wy przedzie; sama teraz postępowała za nim z wielkim strachem.
I znowu serce jej zabiło mocno, gdy zobaczyła, że na rogu ulicy Neapolitańskiej zadzwonił do Dana Camy-Lamotte.
Jeszcze większy ją strach owładnął.
Teraz już nie ośmieli się tam wejść.
Zawróciła minęła ulicę Edymburską i udała się aż na most Europejski.
Tu dopiero czuła się bezpieczną.
I, nie wiedząc już, dokąd iść i co czynić, stanęła nieruchomo przy balustradzie, patrząc miedzy żelaznemi belkami na rozległa przestrzeń stacji gdzie pociągi manewrowały bezustannie.
Ścigała je przerażonemi oczyma, a jednocześnie myślała, że sędzia niezawodnie poszedł tam dla ich sprawy i że ich los rozstrzygał się właśnie w tej chwili.
Wtedy taka ją zdjęła rozpacz, że dręczyła ją chęć, zamiast powrócić na ulicę Rocher, rzucić się natychmiast pod pociąg.
Właśnie wychodził jeden z wielkiej szachownicy pokrzyżowanych szyn, patrzyła nań jak zbliżał się i przejechał tuż przed nią, wyrzucając z siebie aż do jej twarzy ciepły kłąb pary białej...
Potem znowu bezużyteczność jej podróży, cierpienie straszne, jakieby z sobą przywiozła z powrotem, gdyby nie miała dość siły, ażeby pójść dla nabrania pewności, tak żywo przedstawiły się w jej umyśle, że pozostawiła sobie jeszcze piąć minut, dla zdobycia się na odwagą.
Lokomotywy gwizdały; oczyma goniła jedną z nich, niewielką, prowadzącą pociąg za rogatką miejską, a gdy wzrok jej zwrócił się nalewo, rozróżniła po za gmachem ekspedycji, wgórze okno matki Wiktorji, to okno, gdzie widziała się jeszcze opartą i wyglądającą wraz z mężem, przed okropną sceną, która sprowadziła ich nieszczęście.
To w niej obudziło poczucie niebezpieczeństwa i taki ostry ból ją przejął, że uczuła się gotową zwierzyć się już ze wszystkiem, byleby raz już skończyć.
Dźwięki trąbki, turkot przeciągły, ogłuszały ją, gdy gęste dymy zasłaniały widnokrąg, wzlatując ku wielkiemu pogodnemu niebu Paryża.
Znów skierowała się na ulicę Rocher, idąc tam jakby dla samobójstwa, przyspieszonym krokiem, w nagłej obawie, że nikogo już tam nie zastanie.
Kiedy Seweryna pociągnęła za gałkę od dzwonka, zmroził jej mózg przestrach.
Ale już lokaj wprowadził ją do przedpokoju i posadził, zapytawszy o nazwisko. A przez drzwi, zlekka uchylone, słyszała bardzo wyraźnie żywą rozmowę dwóch głosów. Naraz cisza nastąpiła, głęboka, zupełna.
Rozróżniała już tylko bicie głuche krwi w swych skroniach, mówiła sobie jednak, że sędzia naradza się jeszcze i że będzie musiała zapewne czekać długo; to czekanie wydawało jej się nieznośnem, trudnem do wytrzymania.
Jakiej wiec doznała niespodzianki, gdy lokaj wezwał ją i wprowadził.
Sądzia niewątpliwie wcale nie wyszedł. Odgadywała, że czai się za drzwiami.
Był to wielki gabinet z czarnymi meblami, zasłany grubym dywanem, obwieszony cieżkiemi portjerami, tak zaopatrzony troskliwie, że nie przemknął tu żaden odgłos zzewnątrz. Jednakże przy całej powadze surowej, znajdowały się tu kwiaty, blade róże w koszyku bronzowym. Znamionowało to jakby wdzięk ukryty, upodobanie do przyjemnego życia, poza pozorami surowości.
Pan domu stał w starannie zapiętym surducie, z miną także surową na twarzy szczupłej, którą rozszerzały trochę siwiejące faworyty; znać było w nim jeszcze elegancje dawnego światowca i pięknego mężczyzny, pozostała mu jeszcze zręczność w ruchach, a w wymuszonej sztywności urzędowej przebijała żywa dystynkcja.
W półświetle pokoju wyglądał bardzo po pańsku.
Seweryna, wchodząc, odurzoną została owem ciepłem powietrzem, zaduszonem wśród obić; widziała przed sobą tylko pana Camy-Lamotte, który patrzył, jak się zbliżała.
Wcale nie prosił jej siedzieć i jakby umyślnie nie otwierał ust pierwszy, ażeby mu sama wytłomaczyła powód wizyty.
Przedłużyło to ciszę, aż pod działaniem gwałtownej reakcji nagle zapanowała zupełnie nad sobą, stała się bardzo spokojną i bardzo przezorną.
— Wybaczy pan — rzekła — ośmielam się przypomnieć życzliwości pańskiej. Wiadomo panu, jaką poniosłam niepowetowaną stratę, i w opuszczeniu, w jakiem się znajduję teraz, ośmieliłam się pomyśleć o panu, ażeby nas pan bronić zechciał i użyczył choć trochę takiej protekcji, jak pański przyjaciel, a mój nieodżałowany protektor.
Wtedy pan Camy-Lamotte nie mógł już nie prosić, aby usiadła, bo powiedziane to zostało tonem tak doskonałym, bez zbytniej uniżoności ani przesadzonego zmartwienia, dzięki subtelnej sztuce obłudy kobiecej.
Nic jednak nie rzekł jeszcze, tylko usiadł, czekając co powie.
Mówiła więc dalej, widząc, ze ma rzecz całą przedstawić.
— Pozwalam sobie odświeżyć wspomnienia pańskie, przypominając panu, że miałam zaszczyt widywać pana w Doinville! A! szczęśliwe to były dla mnie czasy! Dziś złe czasy nastały, pan tylko nam pozostałeś i przychodzą błagać pana w imieniu tego, którego straciliśmy, pana, który go tak kochał, dokończ dobrego uczynku jego, zastąp go pan przy mnie.
Wahał sią, przypatrywał się jej i wszystkie podejrzenia rozchwiały się w nim, tak mu się wydawała naturalną i ujmującą w żalu swym i prośbach.
Liścik, znaleziony przez niego w papierach Grandmorrina, te dwa wiersze niepodpisane, mogły, jak myślał, pochodzić tylko od niej, której względy, dla prezesa znal dobrze, i przed chwilą jeszcze samo oznajmienie jej wizyty bardziej go jeszcze upewniło. Przerwał rozmowę z sędzią po to tylko, ażeby utrwalić ostatecznie swe przeświadczenie.
A tu jakże ją uważać za winowajczynią, gdy taka spokojna i łagodna.
Lecz postanowił się przekonać. I, zachowując nadal minę surową, rzekł:
— Niech pani mówi jaśniej... Pamiętam doskonale i jaknajchętniej pragnę być pani użytecznym, jeżeli nic nie stanie na przeszkodzie.
Seweryna wtedy opowiedziała mu wręcz, jak mąż jej zagrożony jest dymisją. Zazdroszczono mu bardzo prawdziwych jego zasług i wysokiej protekcji, która go dotąd osłaniała.
Teraz, kiedy go uważano za pozbawionego obrony, miano nadzieję zatryumfowania i podwojono zabiegi. Nikogo zresztą nie wymieniała, mówiła ogólnie, pomimo groźnego niebezpieczeństwa.
Już to samo, że przyjechała do Paryża, świadczyło, jak musiała być przekonana o potrzebie szybkiego przeciwdziałania. Może jutro byłoby tuż zapóżno.
Wszystko to wypowiedziała z taką obfitością logicznych szczegółów, z tak rozsądnem rozumowaniem, tak przekonywująco, iż doprawdy wydawało się niepodobnem, ażeby się trudziła w innym celu.
P. Camy-Lamotte przyglądał się jej bacznie, nie pomijając nawet lekkich drgnień jej warg, wreszcie zadał pierwszy cios:
— Ale dlaczegóż zarząd miałby dać dymisję mężowi pani? Przecież niema mu nic poważnego do zarzucenia.
Ona także nie spuszczała z niego oczu, śledząc najdrobniejsze zmarszczki na twarzy, pytając się w myśli, czy znalazł list, i pomimo niewinnego napozór pytania jego, nagle nabrała pewności, że list był tu, w gabinecie, w którejś szufladzie, i on dobrze wiedział, skoro zastawiał na nią zasadzkę, pragnąc zobaczyć, czy ośmieli się mówić o prawdziwych przyczynach dymisji. Zresztą zanadto ton głosu zaakcentował, a uczuła zarazem, jak sięgają głąb jej duszy blade oczy znużonego człowieka.
Odważnie stawiła czoło niebezpieczeństwu.
— Mój Boże, to prawdziwa potworność, proszą pana, posądzają nas, żeśmy zabili naszego dobroczyńcą dla tego nieszczęśliwego testamentu. Nie mieliśmy kłopotu z wykazaniem naszej niewinności. Ale zawsze coś pozostaje z tych oskarżeń ohydnych, a zarząd lęka się zapewne skandalu.
Znów zdziwiony został i zbity z tropu tą otwartością, mającą nawet akcent szczerości.
Zresztą pierwszem spojrzeniem osądziwszy ja lekceważąco, jako pospolitą kobietę, teraz zaczynał zmieniać to zdanie.
Wydawała mu się już niezmiernie powabną, przy uległej łagodności oczu niebieskich, pod ciemnemi włosami, nadającemi jej równocześnie wyraz pewnej energji.
I myślał o swym przyjacielu Grandmorrinie, zdjęty zazdrością podziwu: ten człowiek o dwadzieścia lat od niego starszy, miał aż do śmierci takie istoty, kiedy on musiał się już wyrzec takich klejnocików, ażeby nie stracić resztek zdrowia.
Wyglądała rzeczywiście bardzo ładnie, bardzo ujmująco; na ustach jego zjawił się też uśmiech amatora teraz bezinteresownego, wraz z zimną miną urzędnika, mającego fatalną sprawę na karku.
Lecz Seweryna przez zuchwalstwo, właściwe kobiecie, czującej swą przewagę, jaknajniefortunniej dodała:
— Ludzie tacy, jak my, nie zabijają dla pieniędzy. Innej pobudki byłoby potrzeba, a pobudki takiej nie było...
Spojrzał na nią i widział, jak usta jej zadrgały w kącikach.
To ona. Odtąd przekonanie miał jaknajzupełniejsze.
I ona także zrozumiała niezwłocznie, iż sama się zgubiła, poznała to po zniknięciu uśmiechu i nerwowem zaciśnięciu jego warg.
Uczuła się tak słabą, jakby ją życie opuszczało.
Jednak siedziała prosto na krześle, słyszała swój głos, jak wymawiał niezmienionym tonem wyrazy, jakie powiedzieć było trzeba.
Rozmowa trwała dalej, ale już nie mieli sobie nic do powiedzenia, chociaż w słowach ich błahych o przedmiotach obojętnych, przebijały te myśli, których nie chcieli wygłosić.
On miał list, a ona list ten napisała.
To dawało się zrozumieć nawet z chwilowego milczenia.
— Tak, pani — odezwał się wreszcie — nie odmawiam wstawienia się do zarządu, jeżeli rzeczywiście pani na to zasługujesz. Spodziewam się właśnie dziś wieczorem naczelnika eksploatacji w innym interesie. Ale! będę potrzebował kilku notatek. O! proszę! napisz pani nazwisko, wiek, stan służby swego męża, wreszcie wszystko, co może się przydać.
I przysunął do niej mały stoliczek, przestając na nią patrzeć, ażeby jej zanadto nie przestraszyć.
Wstrząsnęła się cała, chciał mieć kartkę z jej pismem, ażeby je porównać z listem.
Przez chwilę z rozpaczą starała się wymyślić jaki powód, który uchroniłby ją od pisania. Potem się zastanowiła.
Poco? skoro wiedział?
Nie w ten, to w inny sposób, zawsze może mieć kilka wierszy jej pisma.
Więc już bez widocznego zmieszania, z miną, jaknajspokojniejszą w świecie, pisała, czego żądał, a on, stojąc za nią, poznawał wybornie pismo, śmielsze, choć mniej drżące, niż w owym liście.
I uznał ostatecznie za bardzo odważną tę kobietę delikatną i znowu się uśmiechał, teraz, kiedy nie mogła tego widzieć, uśmiechał sią, jak człowiek, którego mogą jeszcze wdzięki wzruszyć, przy gruntownem doświadczeniu we wszystkich rzeczach.
Wistocie, jak sądził, nie warto było się trudzić dla sprawiedliwości.
Dbał tylko o przyzwoitość względem systemu rządowego, któremu służył.
— Pani mi to da, a ja się dowiem, postaram się, ażeby było jaknajlepiej.
— Bardzo wdzięczna jestem panu. Teraz przy pańskiem poparciu spokojna być mogę o męża... i mogę uważać całą sprawę jako już załatwioną, nieprawdaż?
— O! nie! ja się do niczego nie obowiązuję... Muszę najpierw zobaczyć i namyślić się.
Rzeczywiście wahał się, nie wiedząc, jak ma postąpić z Roubaudami.
I ona jedno tylko miała na myśli, jedną troskę, odkąd się zdała na jego łaskę: to jego wahanie mogło ją ocalić lub zgubić, choćby nawet nie odgadła pobudek jakiemiby się kierował.
— O! niech pan pomyśli o naszym niepokoju. Pan mi nie pozwolisz odejść bez tego, że mnie upewnisz.
— Niestety, moja pani, nie mogę nic twierdzić teraz. Niech pani czeka.
Popychał ją ku drzwiom.
Odchodziła strapiona, strwożona, zmieszana, prawie gotowa przyznać się do wszystkiego głośno, byleby go tylko zmusić do powiedzenia, co zamierza z nimi uczynić.
Chciała jeszcze chwilę poczekać, spodziewając się, że wymyśli jaki fortel i zawołała:
— A zapomniałam, chciałam pana jeszcze prosić o radę względem tego nieszczęsnego testamentu... Jak pan sądzi, czy się mamy zrzec zapisu?
— Prawo jest po stronie państwa — odparł poważnie. — Rzecz to więc własnej chęci i okoliczności.
Na progu już była, ale jeszcze raz starała się spróbować.
— Błagam pana, niech mi pan nie da tak odejść, niech mi pan powie, że mogę mieć nadzieję.
I jakby przez zapomnienie ujęła go za rękę.
Usunął dłoń swą. Ale tak na niego spojrzała pięknemi oczyma, tak namiętnemi w tej prośbie, że go wzruszyła.
— No, to niech pani przyjdzie o piątej, będę mógł co pani powiedzieć.
Odeszła, opuściła pałac bardziej jeszcze zakłopotana, niż przed przyjściem.
Położenie się wyjaśniło, a los jej pozostał w zawieszeniu, pod groźbą niezwłocznego aresztowania.
Jak tu wytrzymać do godziny piątej?
Nagle przypomniała sobie Jakóba, o którym już zapomniała poniekąd; i on także mógłby ją zgubić, gdyby ją aresztowano!
Chociaż było dopiero kwadrans na trzecią, pospieszyła przez ulicę Roche na ulicę Cordinet.
Pan Camy-Lamotte, pozostawszy sam, zatrzymał się przed biurkiem.
Bywalec zaufany w Tuilleries, dokąd go powoływały prawie codziennie obowiązki głównego sekretarza ministerjum sprawiedliwości, również wpływowego jak sam minister, wtajemniczony w sprawy nawet najdrażliwsze, wiedział dobrze, jak proces Grandmorrina drażnił i niepokoił najwyższe sfery.
Dzienniki opozycyjne w dalszym ciągu prowadziły hałaśliwą kampanję, jedne oskarżały policje, że tak się zajęła dozorem politycznym, iż nie miała czasu na schwytanie morderców, inne szperały w życiu prezesa, dając do zrozumienia, że należał także do dworu, znanego z najnikczemniejszego zepsucia, a ta ciągła walka gazeciarska stawała się coraz szkodliwszą, w miarę zbliżania się wyborów.
Dlatego sekretarzowi głównemu wyrażono pragnienie, ażeby z tem wszystkiem jaknajprądzej skończyć w jakikolwiek bądź sposób.
Ponieważ minister zdał na niego całą tą delikatną sprawę, czuł się jej zupełnym panem, i wszystko, co chciał, przedsiębrał, pod własną naturalnie odpowiedzialnością.
Wymagało to oczywiście zbadania rzeczy, bo wcale sobie nie życzył zapłacić za wszystkich swoją osoba, gdyby się pokazał niezręcznym.
Zamyślony wciąż, p. Camy-Lamotte otworzył drzwi od sąsiedniego pokoju, gdzie p. Denizet czekał.
Ten, który słyszał wszystko, zaraz wykrzyknął wchodząc:
— A co? czy nie mówiłem panu! teraz widać już, jak niesłusznie podejrzewano tych ludzi... ta kobieta myśli tylko o ocaleniu męża od spodziewanej dymysji. Ani jednego słowa nie powiedziała podejrzanego.
Sekretarz główny nie odpowiedział natychmiast.
Zatopiony w sobie, ze wzrokiem na sędzi, którego twarz ociężała, przy ciężkich wargach, uderzała go, myślał teraz, że ci urzędnicy, których miał przed sobą przedstawiciela, są jeszcze tak pełni godności przy swem ubóstwie i odrętwieniu rutynicznem.
Ale sędzia, mający się za bardzo przebiegłego, roznamiętniał się wielce, gdyż sądził, że doszedł prawdy.
— Zatem — podchwycił pan Canny-Lamotte — pan stanowczo widzisz winowajcę w tym Cabuchu?
Pan Denizet spojrzał ze zdziwieniem.
— O! stanowczo. Wszystko przeciw niemu. Wyliczyłem panu dowody, powiedziałbym, że są klasyczne, bo ani jednego nie brak... Śledziłem bacznie, czy miał za spólnika kobietę w przedziale, jak mi pan dał do zrozumienia. Zdawało się to zgadzać z zeznaniem mechanika, który w przelocie widział scenę morderstwa; ale zręcznie przezemnie badany, człowiek ten nie zapierał się, przy pierwszem zeznaniu, a nawet przyznał, że tą czarną masą, o której mówił, musiała być kołdra podróżna... O! tak, Cabuche jest z pewnością winowajcą, bo jeżeli go nie mamy, to nie mamy nikogo.
Dotychczas sekretarz główny czekał z zapoznaniem sędziego z dowodem piśmiennym, który posiadał, lecz kiedy przekonanie jego było ustalone, bardziej się jeszcze ociągał z wyjaśnieniem prawdy.
Poco miał niszczyć fałszywy trop śledztwa, skoro prawdziwy ślad mógł doprowadzić do większych kłopotów.
Nad tem wszystkiem potrzeba było wprzód się zastanowić.
— Mój Boże! — odezwał się z uśmiechem zmęczonego człowieka — chętnie chcę przypuszczać, że po pańskiej stronie jest prawda... Wezwałem pana tylko po to, ażeby razem rozejrzeć się w kilku ważnych punktach. Ta sprawa jest wyjątkową, z stała się teraz polityczną, czujesz pan to, nieprawdaż? Być może więc, iż zmuszeni będziemy postępować tu, jako członkowie rządu... No, powiedz pan otwarcie, czy pańskie badania wykazały naprawdę, że ta dziewczyna, kochanka Cabucha, była uwiedzioną?
Sądzia przybrał minę człowieka przebiegłego, a jednocześnie oczy znikły mu nawpół za powiekami.
— Tak, zdaje mi się, że prezes obszedł się z nią bardzo źle... a to z pewnością okaże się z przebiegu procesu... Dodaj pan, że jeżeli obrona powierzona zostanie adwokatowi z opozycji, spodziewać się można rozmazania przykrych historji, a tych nie brak wcale w naszych stronach.
Pan Denizet nie zawsze był głupi, gdy przestawał słuchać rutyny, panującej bezwzględnie w zakresie jego przenikliwości.
Zrozumiał, dlaczego go wezwano nie do ministerjum sprawiedliwości, lecz do prywatnego mieszkania sekretarza głównego.
— Tak — dokończył, widząc, iż sekretarz wcale się nie zmarszczył — będziemy mieli paskudną sprawą.
Pan Canny-Lamotte poprzestał na kiwnięciu głową.
W tej chwili rozważał następstwa innego procesu, procesu Roubaudów.
Tak, nie ulegało wątpliwości, że gdyby mąż stanął przed sądem przysięgłych, powiedziałby wszystko, powiedziałby o stosunku prezesa do jego żony i o szalonej zazdrości, która popchnęła go do morderstwa, a w tym razie nie chodziło już o służącą i o dawniej już znanego przestępcę, ale o urzędnika ożenionego z ładną kobietą, i skandal ten wzburzyłby całe mieszczaństwo i cały świat kolejowy.
A czy podobna było wiedzieć, co jeszcze może wyjść najaw, gdy rozmazywać się będzie takiego człowieka, jakim był prezes?
Może rozdeptane będą jeszcze obrzydliwsze rzeczy.
Nie, sprawa Roubaudów, prawdziwych winowajców, była jeszcze trudniejszą.
Już powziął postanowienie usunąć ją niezawodnie.
Jeżeli chodziło o wybór, wolał mieć do czynienia ze sprawą niewinnego Cabucha.
— Podzielam pańskie zapatrywania — rzekł wreszcie do p. Denizeta. — Rzeczywiście, silne są poszlaki przeciw temu kamieniarzowi, skoro chciał się słusznie zemścić... Ale, jakie to wszystko jest smutne, mój Boże!... Jakie to błoto trzeba poruszyć. Wiem dobrze, ze sprawiedliwość musi być obojętną, że nie może się krępować ustępstwami, że musi być ponad prywatnymi interesami...
Przerwał, dokończył tylko gestem, a sędzia, teraz milczący, czekał posępnie na rozkaz, który przeczuwał.
Z chwilą, gdy przyjmowano podawane przezeń dowody, gotów był dla wymagań rządowych poświęcić ideę sprawiedliwości.
Lecz sekretarz, pomimo właściwej mu zręczności przy takich działaniach, pospieszył się trochę zanadto, powiedział trochę zaprędko, jakby oczekując bezwzględnego posłuszeństwa:
— Urządź pan rzeczy tak, ażeby, sprawa była zupełnie przyciszona.
— Przepraszam pana — oświadczył pan Denizet — nie jestem już panem sprawy, zależy ona od mego sumienia.
Pan Canny-Lamotte uśmiechnął się, odzyskując natychmiast zimną krew i przybierając ton grozy, który zarazem wydawał się drwiącym i lekceważącym wszystkich.
— Zapewne. Ja też odwołują się do pańskiego sumienia. Niechże pan poweźmie sobie postanowienie, jakie ono panu podyktuje, bo jestem pewny, że pan równoważy za i przeciw, mając na względzie tryumf zasad i moralność publiczna... Lepiej pan wiesz, niż ja, że nieraz większem bohaterstwem bywa przyjąć, niżli wpaść w gorsze... Zresztą na pana patrzą tylko, jako na dobrego obywatela i poczciwego człowieka. Nikt nie myśli krępować pańskiej niezależności, i dlatego też powtarzam, że jesteś panem bezwzględnym sprawy, jak zresztą chce tego prawo.
Sędzia, zazdrosny o tę władzą nieograniczoną, zwłaszcza, że blizki był użycia jej na złe, przyjmował każde ze słów, zadowolonem kiwaniem głowy.
— Zresztą — mówi1 dalej drugi ze zwiększoną uprzejmością, której przesada zakrawała na ironję — wiemy, z kim mamy do czynienia. Oddawna już przyglądamy się pańskiej pracy i pozwalam sobie powiedzieć panu, że powołamy go natychmiast dc Paryża, skoro się tylko otworzy wakans.
Pan Denizet aż się poruszył.
Jakto? Gdyby wyświadczył żądaną przysługę, miano zaspokoić jego ambicję, marzenie jego o posadzie w Paryżu.
A pan Canny-Lamotte, zrozumiawszy dobrze, jeszcze dodał:
— Nominacja pańska już czeka i to tylko kwestja czasu... A ponieważ się już wygadałem czuję się szczęśliwym zwiastować panu, że przedstawiony pan jesteś do orderu Krzyża na 15 października.
Sędzia na chwilę zamyślił się. Wolałby był awans, obliczał bowiem, że byłby on połączony z podwyższeniem pensji o jakie sto sześćdziesiąt franków miesięcznie, a przy takiej nędzy, w jakiej żył, byłby to większy dobrobyt, ubranie mógłby mieć lepsze, Helena jego byłaby lepiej żywiona, a tem samem mniej przykra.
Ale dobrze byłoby mieć i krzyż. Zresztą już mu obiecano.
I on, wychowany w tradycjach świata urzędniczego ubogiego i uczciwego, on, któryby się nigdy nie był sprzedał, ustępował natychmiast dla tej tylko nadziei, dla bardzo niepewnej obietnicy, że wyższa administracja będzie go protegowała.
— Bardzo mnie to wzruszyło — szepnął — niech pan to raczy powiedzieć panu ministrowi.
Wstał, czując, że teraz wszystko, co mogliby sobie powiedzieć, tylkoby ich kłopotało.
— A zatem — dodał, z oczyma zagasłemi i twarzą nieruchomą — skończę śledztwo, mając na uwadze pańskie względy. Naturalnie, jeżeli nie będziemy mieli faktów dowiedzionych przeciw Cabuchowi, lepiej będzie nie narażać się na niepotrzebny skandal procesu... Wypuści się go na wolność i ustanowi się nad nim dozór.
Sekretarz główny jeszcze na progu nie omieszkał być wielce uprzejmym.
— Panie Denizet, zdajemy się najzupełniej na pański takt i wysoką uczciwość.
Pan Canny-Lamotte, gdy znalazł się sam, przez ciekawość, jakkolwiek teraz zbyteczną, zabrał się do porównania pisma Seweryny z niepodpisanym liścikiem, który znalazł w papierach prezes# Grandmorrina.
Podobieństwo było zupełne.
Złożył go troskliwie i schował, bo chociaż nie pisnął o nim ani słowa sędziemu, myślał jednak, że taką broń należy skrzętnie zachować.
Że zaś jednocześnie nasunęła mu się przed oczy twarzyczka tej kobiety, wzruszył ramionami pobłażliwie i drwiąco.
— Oj! te kobietki, ile one mogą, kiedy zechcą!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.