nie chciało przejść przez gardło, wstręt nawet czuła do kawy.
Daremnie jednak jadła powoli, zaledwie kwadrans był po dwunastej, kiedy wyszła z restauracji.
Trzeba jeszcze było zabić trzy kwadranse czasu!
Ona, co ubóstwiała Paryż, która tak lubiła chodzić po ulicach swobodnie, ile razy tylko przyjechała, teraz czuła się niepewną siebie, zalęknioną, niecierpliwiła się, ażeby raz już się upewnić i ze wszystkiem skończyć.
Chodniki wysychały, wiatr ciepły kończył rozpędzać chmury.
Poszła przez ulicę Tunehet, znalazła się na targu kwiatów marcowych, pierwiosnków i azalij, jakie dają blade dnie schyłku zimy.
Przez pół godziny krążyła wśród tych zwiastunów spieszącej wiosny, ogarnięta znów zadumą, myśląc o Jakóbie, jako o nieprzyjacielu, którego powinna była rozbroić.
Zdawało jej się, że była już po wizycie przy ulicy Rocher, że wszystko tam dobrze poszło, że pozostawało jej tylko zapewnić sobie milczenie tego chłopca; zadanie było trudne i pracowała myślą nad układaniem planów romantycznych. Ale czyniła to bez znużenia, bez zgrozy, z udaną łagodnością.
Poczem nagle spostrzegła godzinę na zegarze w kiosku; dziesięć minut po pierwszej.
Złożenie wizyty znaglało już ją teraz, rzeczywistość przypomniała się jej dotkliwie, pospieszyła czemprędzej na ulicę Rocher.
Pałac pana Camy-Lamotte znajdował się przy zbiegu tej ulicy z Neapolitańską i Seweryna musiała przejść obok pałacu Grandmorrina, pustego, niemego z zapuszczonemi roletami.
Oczy podniosła i przyspieszyła kroku.
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 1.djvu/162
Wygląd
Ta strona została przepisana.