Człowiek który zapomniał swego nazwiska/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Człowiek który zapomniał swego nazwiska | |
Podtytuł | Powieść sensacyjna | |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści” | |
Data wyd. | 1933 | |
Druk | Drukarnia W. Piekarniaka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ST. A. WOTOWSKI
CZŁOWIEK KTÓRY
ZAPOMNIAŁ SWEGO
NAZWISKA
Powieść sensacyjna
WARSZAWA
WYDAWNICTWO: „NAJCIEKAWSZE POWIEŚCI”
Druk. W. Piekarniaka
Warszawa, Ordynacka 3
|
Potoki zachodzącego, majowego słońca, złociły drzewa i trawniki ogrodu. Park był duży, otoczony wysokim murem i sprawiał wraz ze znajdującemi się w nim budowlami wrażenie więzienia. Znajdował się wpobliżu małej stacyjki, w podmiejskich okolicach Warszawy, umyślnie zdala od innych siedzib ludzkich, aby jego mieszkańcy mieli jaknajmniej zetknięcia z zewnętrznym światem.
A przy bramie, wiodącej do parku, widniała duża tablica z napisem: „Zakład dla nerwowo chorych, Dr. W. Trettera“, dalej zaś: „Obcym wstęp surowo wzbroniony“.
Śród drzew, z poza których przebijały czerwone gmachy samego zakładu, stały dwie młode dziewczyny, w białych fartuchach pielęgniarek, obserwując chorych.
Tuż przed niemi, tam i z powrotem chodził po ścieżce starszy, niskiego wzrostu mężczyzna, łysy, źle ogolony i wymachując gwałtownie rękami, wciąż gadał do siebie. Dalej nieco, kręciła się w średnim wieku kobieta, uróżowana, w dużym, niemodnym kapeluszu, z niemodną, wypłowiałą torbą w dłoni i czyniąc przeróżne miny, przemawiała do otaczających ją sosen, niby do nadskakujących jej adoratorów. Inna natomiast, stała nieruchomo pośrodku piaszczystej alei, z wzrokiem uporczywie wlepionym w dal, rzekłbyś, wypatrując kogoś.
Ale uwaga pielęgniarek nie skupiała się na znajdujących się w ich pobliżu warjatach. Przywykły dobrze do widoku i łysego mężczyzny — wynalazcy, który wciąż bredził o swych odkryciach i do damy, ubranej niemodnie, która postradała zmysły, gdy okradł ją i porzucił daleko młodszy kochanek i do spokojnej melancholiczki, nieprzytomnej od czasu śmierci córki, nie wierzącej w tę śmierć i oczekującej wciąż, że z dalekiej podróży przybędzie z powrotem.
Wzrok pielęgniarek biegł w innym kierunku. W głębi parku spacerował samotnie wysoki, młody człowiek, najwyżej lat trzydziestu. Ubrany był w garnitur, bezwzględnie pochodzący od pierwszorzędnego krawca, a na jego bladej, bez zarostu, przystojnej twarzy, odbijała się dobra rasa. Chodził, opuściwszy głowę do dołu, niby nad czemś mocno zamyślony, nie zwracając uwagi na otaczających go obłąkanych i jakby umyślnie unikając ich.
— Spójrz na tego — rzekła niższa z pielęgniarek, trącając towarzyszkę i wskazując jej wysokiego młodego człowieka, którego wysmukła sylwetka rysowała się ostro na tle zieleni drzew — wygląda zupełnie normalnie! A gdy go o coś zapytać, odpowiada wcale do rzeczy!
Wyższa, jakoś dziwnie spojrzała na swą towarzyszkę i zniżywszy głos, odparła:
— Tajemnicza historja... Tyś z nim rozmawiała. Przecież doktór Tretter zabronił surowo zwracać się do niego! Opiekuje się chorym sam, wraz z zaufanym pielęgniarzem.
— Dla tego właśnie, że wydaje mi się to wszystko bardzo niezwykłe, upolowałam chwilę, kiedy nas nikt nie widział i zadałam mu jakieś banalne zapytanie.
— No i...
— Odpowiedział mi z ukłonem, niczem najgrzeczniejszy światowiec. Wprost, pomieścić mi się nie chce w głowie, że jest warjatem. A doktór uprzedzał, że bardzo niebezpiecznym, który świetnie umie się maskować.
— Tak... tak... — bąknęła wyższa. — Tak twierdzi doktór, tylko...
— Tylko?
— Nie!
Ale, tamta, nie dała za wygraną.
— Słuchaj! — szepnęła. — Daleko więcej wiesz, niż chcesz powiedzieć! Obawiasz się doktora? Przysięgam, że cię nie zdradzę! O naszym doktorze różnie bardzo gadają, a z tym młodym człowiekiem naprawdę cała sprawa wygląda podejrzenie. Kto tu przywiózł go? Kim jest? Przecież, w księgach zakładu nie oznaczono go nawet nazwiskiem! Figuruje, jako Nr. 210! Doktór twierdził, że podobnej tajemnicy żądała rodzina.
— Kłamie! — wyrwało się nagle wyższej. — Albo macza ręce w jakiejś brudnej aferze...
— W jakiej? — zabrzmiało niecierpliwe zapytanie.
— Dobrze! — poczęła opowiadać. — Skoro i ty domyślasz się, że tu coś nie w porządku, powtórzę ci moje spostrzeżenia. Zdobyłam je zupełnie przypadkowo. Przed kilku tygodniami, nie mogłam w nocy zasnąć. Postanowiłam udać się do kancelarji, obok której mieści się apteczka, aby przynieść jakiś środek nasenny. Ubrałam się i wyszłam. Jak wiesz, aby z domku, w którym znajdują się nasze pokoje znaleźć się w głównym gmachu, trzeba przejść aleję, prowadzącą do wjazdowej bramy. Już zdala uderzył mnie warkot samochodu i wnet spostrzegłam, ze Tretter, niby kogoś oczekując stoi na ganku, wraz z Antonim, tym swoim zaufanym pielęgniarzem. „Słuchaj-no, Antoni, — rozległ się przyciszony głos doktora — otworzysz bramę sam i wszystko tak urządzisz, aby nikt nie wiedział, kto tu przyjechał“!
Rozumiesz, że to mi wystarczyło. Zaczaiłam się za drzewem i oczekiwałam, co dalej będzie, a godzina dochodziła druga, w nocy.
— Ach!
— Wkrótce — brzmiało dalej opowiadanie — rozwarła się brama i do naszego zakładu wjechał prywatny samochód. Kiedy przystanął przed gankiem, zauważyłam w nim trzy osoby. Jakąś elegancką, bogato ubraną panią, której twarzy nie mogłam rozróżnić, obok niej w średnim wieku mężczyznę, nie mniej dostatnio ubranego, ale o niemiłym i odpychającym wyrazie twarzy, no i... tego młodego człowieka. Siedział, a raczej na pół leżał na przedniem siedzeniu nieruchomo i w pierwszej chwili sądziłam, że nie żyje...
— Do samochodu podbiegł Antoni i wraz z szoferem wynieśli stamtąd naszego tajemniczego pacjenta. Gdy go nieśli, zwisała mu głowa i nadal czynił wrażenie nieboszczyka. Ponieśli go w stronę separatek, któremi opiekuje się, wyłącznie, Tretter. „Czy mogę na to liczyć, panie doktorze — rozległ się głos owej wytwornej damy, gdy pozostała na ganku z Tretterem i swym towarzyszem, owym mężczyzną o nieprzyjemnym wyrazie twarzy, — czy mogę liczyć, że prędko stąd nasz gagatek się nie wydostanie?“ „Może, pani hrabina, — zabrzmiała odpowiedź — być o to całkowicie spokojna“!
— Hrabiną, ją nazwał?
— Tak! Słuchaj dalej! — „Więc, nieprędko się stąd wydostanie? — powtórzył nieznajomy mężczyzna o niemiłym wyrazie twarzy. — A jeśli odzyska przytomność?“ — „Tem gorzej — mruknęła dama, którą doktór przed chwilą tytułował hrabiną — wtedy jego dni są policzone“!
— Boże!
— Więcej, nic nie posłyszałam, gdyż właśnie powracali z góry Antoni wraz z szoferem, umieściwszy chorego w oddzielnym pokoju i stojący na ganku umilkli. Hrabina pożegnała się uprzejmie z Tretterem, zajęła miejsce w aucie obok swego towarzysza, szofer siadł przy kierownicy i samochód odjechał również tajemniczo, jak przybył, niezauważony przez nikogo.
— Co to wszystko znaczy?
— Wiem, tyle, co i ty i przeróżne snuć można domysły. W każdym razie, słowa owej hrabiny, że skoro młody człowiek odzyska przytomność, jego dni są policzone, niezbyt brzmią zachęcająco...
— Po kilku tygodniach, spędzonych w separatce, pod wyłączną opieką doktora i Antoniego. Dziś po raz pierwszy, doktór zezwolił na spacer w parku, ale i tak swoboda jest względna, bo zauważ, że z za krzaka wygląda Antoni i pilnuje go. Cudem wprost, udało ci się zbliżyć do tajemniczego młodzieńca i wyobrażam sobie, jaki Tretter byłby wściekły, gdyby się o tem dowiedział. Oczywiście, spostrzeżeniami tamtej nocy, nie podzieliłam się z nikim i ty pierwsza je z moich ust słyszysz. Radzę, milcz, jak grób. Dziś o posadę niełatwo.
— Kiedy... Jeśli tu coś potwornego się dzieje?...
— Cicho! Idzie Tretter... Nie patrz się nawet lepiej w tamtą stronę...
Istotnie, zdala zarysowała się okazała sylwetka właściciela zakładu. Wysokiego, tęgiego mężczyzny, silnego bruneta, o długiej brodzie, w dużych amerykańskich okularach.
Szedł powoli, niby nie patrząc na nikogo, a jednocześnie lustrując bacznie wszystko i wszystkich. Niedbale kiwnąwszy głową, minął milczące obecnie pielęgniarki, poczem, niby odniechcenia obrzucił wzrokiem aleję, po której spacerował młody człowiek. Wydawało się, że nie poświęca mu większej uwagi, ale błysk, jaki padł z za okularów, świadczył, iż sprawdził doskonale, że za krzakiem czuwa, z ukrycia Antoni.
Natomiast, młody człowiek, nagle podniósł głowę i spostrzegł lekarza. Jakiś skurcz przebiegł po jego twarzy.
— Zapytam go się... Zapytam! — szepnął. — Może teraz zechce mi odpowiedzieć.
Niby poruszony niewidzialną sprężyną, rzucił się w stronę Trettera. Prawie biegł ku niemu. Doktór widocznie drgnął, lecz nie unikał spotkania. Stał zdala od pielęgniarek i chorych, więc rozmowy z młodym człowiekiem nikt nie mógł posłyszeć.
— Panie doktorze! — wyrzucił ten ze siebie, jakimś błagalnym tonem, kiedy się zbliżył. — Zaklinam pana...
Pozornie dobrotliwy uśmiech rozlał się po twarzy Trettera. Uśmiech, jakim doświadczeni lekarze witają napastujących ich warjatów.
— Cóż się stało?
— Panie doktorze! — mówił młody człowiek. — Ja naprawdę, tu oszaleję? Skąd się tu wziąłem? Gdzie jestem? Któż mnie tu umieścił? Przecież to zakład dla obłąkanych.
— Zakład, dla ludzi, którym potrzebny jest spoczynek! — wymijająco odparł Tretter.
— Ależ, panie doktorze! — prawie krzyczał. — Nie jestem warjatem! Nie jestem, nie jestem...
— Wszyscy warjaci tak o sobie mówią! — mruknął przez zęby Tretter.
Młody człowiek raptem pochwycił się za głowę.
— Straszne! Okropne! — szeptał. — Nic nie pamiętam! Nie pamiętam nawet, jak się nazywam!
— Jest pan jeszcze chory! — nagle z jakimś błyskiem w oczach wymówił Tretter.
— Nie prawda! Byłem chory, ale nim nie jestem! To pan we mnie wmawia, doktorze! Ale, zaklinam — chciał pochwycić Trettera za rękę, którą ten odsunął raptownie — zaklinam, pana, powiedz mi wszystko? Wiem, że długo chorowałem, prawdopodobnie na zapalenie mózgu. Teraz, odzyskałem przytomność... Doskonale zdaję sobie sprawę, co się dokoła dzieje. Znajduję się w jakimś szpitalu, przeznaczonym dla szaleńców. Lecz, nie pamiętam mojej przeszłości... Kim byłem? Co robiłem? Skąd się tu znalazłem? Jak mam na imię i jak brzmi moje nazwisko? Toć nawet ktoś z mojej bielizny powycinał litery.
— Jest pan chory! — znów powtórzył Tretter i uczynił ruch, jakby pragnąć się oddalić.
Ale młody człowiek zagrodził mu drogę.
— Doktorze! — zawołał prawie groźnym tonem — ja pana tak nie puszczę! Więc dobrze, jestem chory... Ale, przecież pan wie, jak się nazywam, kim jest moja rodzina, kto mnie tu umieścił? W książkach zakładu muszą figurować dane. Tymczasem odkąd od kilku dni powróciła mi przytomność, ale nie pamięć, pan nic powiedzieć mi nie chce, zbywa półsłówkami moje zapytania. A ten przeklęty drab Antoni, milczy, niczem zaklęty. Toć, pańskim obowiązkiem, doktorze, jest mi to powiedzieć!
Tretter, z poza swych szkieł ogarnął młodego człowieka poważnym wzrokiem. Żaden muskuł nie drgnął na jego twarzy, gdy bezczelnie kłamał.
— Niestety — wymówił — nie mogę panu służyć wyjaśnieniami! Znaleziono pana, gdy leżał nieprzytomny, koło plantu kolejowego i przyniesiono do mojego zakładu. Wiem, tyle, co i pan! Czyli nie wiem, ani kim pan jest, ani jak się nazywa.
— Niemożebne!
— A jednak prawdziwe! Opiekuję się panem zupełnie bezinteresownie i mam nadzieję, że rychło go wyleczę. Co do reszty dopomóc nie mogę i o ile pamięć sama nie powróci, będzie pan w dość niemiłej sytuacji. Teraz, powtarzam! Jest pan chory i powinien unikać wszelkich wzruszeń. Rozumie pan to, chyba?... Tedy, przerwijmy tę bezcelową rozmowę...
— Doktorze...
Ale Tretter machnął tylko ręką, odwrócił się i jął spiesznie się oddalać. Rychło, jego masywna postać znikła śród gęstych drzew. Młody człowiek z rozpaczy załamał ręce, a z jego piersi wydarł się jęk:
— Oszaleję... Oszaleję, otoczony temi warjatami i bijąc się wciąż z myślami własnemi! A może... Sam już zaczynam przypuszczać, że jestem warjatem!
Znów niespokojnie jął krążyć po alei. A tak był zatopiony w swe smutne dumania, że nawet nie spostrzegł, iż zdala z za zieleni kwitnących krzewów śledziły go jakieś kobiece, pełne współczucia oczy.
— Biedny, biedny! — szeptała dziewczyna w białym fartuchu pielęgniarki. — Co oni chcą z nim zrobić? Jasne jest, że Tretter zamyśla jakieś okropne łajdactwo! Ale, jak go ratować?
Raptem rozległo się uderzenie gongu. Sygnał, że chorzy mają powrócić do swych sal, aby po spożytej kolacji udać się na spoczynek.
Rozległy się nawoływania pielęgniarzy.
Dziewczyna drgnęła i rzuciwszy młodemu człowiekowi ostatnie, jakby przepojone żalem spojrzenie, zwróciła się w stronę, powierzonych jej pieczy chorych, zakochanej damy, w niemodnym kapeluszu i cichej melancholiczki. Widziała jeszcze, jak do młodego człowieka, zbliżył się Antoni i oświadczywszy mu coś energicznie, jął go prowadzić w stronę separatek, będących pod wyłącznym dozorem dr. Trettera.
— Biedak! — powtórzyła w myślach.
W parę godzin później, gdy w zakładzie zapanowała kompletna cisza i chorzy znaleźli się, zgodnie z przepisami, w łóżkach, właściciel zakładu, dr. Tretter odbył tajemniczą konferencję z pielęgniarzem Antonim, w swym gabinecie.
— Antoni! — rzekł do zausznika. — Czy przyrządziłeś, dla pacjenta Nr. 210 — w ten sposób oznaczono w zakładzie tajemniczego młodego człowieka — odpowiednią miksturę?
— Tak jest, panie doktorze!
— Wypił ją?
— Prawdopodobnie! Przecież codziennie ją pije i święcie wierzy, że po tem „lekarstwie“ prędko mu pamięć powróci!
Wykonał nieokreślony gest ręką. Zapewne myślał o tem samem, o czem myślała obecnie młoda pielęgniarka. O słowach, rzuconych pamiętnej nocy przez tajemniczą hrabinę, która pacjenta Nr. 210 tu odwiozła. Wszak mówiła ona wtedy — „gdy przytomność odzyska, jego dni są policzone!“...
Pacjent Nr. 210 leżał w swym pokoiku. Pokoik ten, aczkolwiek przyzwoicie umeblowany, był podobny do więzienia i ten, kto tam się znalazł, czuł się, niby więzień.
Na oknie więc znajdowały się grube kraty, drzwi obito grubym materacem, a od zewnętrznej ich strony umieszczono mocne rygle. Z separatki tej, przeznaczonej zazwyczaj dla furjatów, nie sposób było się wydostać i dr. Tretter wiedział, że jego pacjent jest tam zamknięty bezpiecznie. Mógł z nim robić wszystko co chciał, gdyż dzięki grubym murom i materacom na drzwiach, najsłabszy odgłos nie przedostawał się do innych pokojów.
To też, wieczorem nie zajrzał do młodego człowieka. Odwiedził go tylko, po raz ostatni przed snem, pielęgniarz Antoni, a widząc, że na nocnym stoliku, stojącym obok łóżka, stoi w dalszym ciągu nietknięta szklanka z miksturą przyrządzoną przez doktora, z niezadowoleniem zapytał:
— Dlaczego pan nie wypił?
Pacjent Nr. 210 spojrzał niepewnie na pielęgniarza, drżał w łóżku, naciągnąwszy kołdrę aż pod brodę.
— Bo... bo... — bąknął — nie smakuje mi to lekarstwo. Jest gorzkie, niemiłe... Poza tem, mam wrażenie, że nie pomaga mi, a szkodzi. Czuję po niem szum w uszach, zawrót w głowie, a pamięć jakby znowu słabła...
— Nie trzeba rezonować — burknął opryskliwie Antoni, nie starając się ukryć swego rozdrażnienia — a spełniać zalecenia doktora! Głupstwa pan plecie! Tylko, dzięki miksturze, powróci pan jako tako do zdrowia...
— Kiedy...
— Proszę wypić!
Słowa te padły z ust Antoniego takim rozkazującym tonem, że młody człowiek zrozumiał, iż o ile natychmiast rozkazu nie spełni, zawartość szklanki przymusowo mu zostanie wlana do gardła.
— Ja piję! — szepnął, z widocznym przestrachem, patrząc na swego oprawcę — Piję!
Pochwycił długiemi, rasowemi palcami szklankę i odwróciwszy się nieco na bok, krztusząc się, jął sączyć płyn do dna. Czynił to powoli, z widocznym wstrętem i nieraz zachłysnął się porządnie. Wreszcie szklanka była pusta.
— Proszę! — wskazał ją Antoniemu i postawił z powrotem na nocnym stoliku.
Pielęgniarz mruknął coś niewyraźnie, poczem odwrócił się i nie życząc nawet pacjentowi dobrej nocy opuścił pokój.
— Będzie spał, jak zabity! — mamrotał, zasuwając ciężkie rygle — a jutro będzie chodził ogłupiały. Jeśli, wogóle, wstanie z łóżka... Ja, zato dziś mogę sobie pofolgować, bo napewno nie zbudzi mnie w nocy...
Młody człowiek pozostał sam.
Chwilę leżał nieruchomo, zamknąwszy oczy i niby nadsłuchując, czy nie powróci Antoni. Wreszcie, gdy żaden szmer, po dłuższym upływie czasu, nie zwiastował tego powrotu, porwał się ze swego posłania. Zdziwiłby się bardzo teraz pielęgniarz, gdyby mógł spostrzec, że jego pupil jest całkowicie ubrany.
— Wszystko tu straszne! — szeptał. — Nie podoba mi się w tym zakładzie! I ten Antoni, z miną zbója i ten doktór, który choć twierdzi, że nie wie kim jestem, wyraźnie unika mego wzroku! I to lekarstwo, po którem bezwzględnie mi gorzej... Nie odzyskuję po niem pamięci, a raczej ją tracę... To też, postanowiłem dziś uczynić próbę. Wylałem je za poduszkę...
Spojrzał na dużą, mokrą plamę, doskonale teraz widoczną na łóżku, z poza odsuniętej kołdry.
— Zrobiłem próbę! — szepnął dalej. — Przekonam się, jak się poczuję, bez lekarstwa... Bo, kim jestem? Jak się nazywam? Czemu mnie tu osadzono? Straszne, potworne, okropne...
W podnieceniu, przeszedł się kilkakrotnie po pokoiku, poczem zbliżył się do okna i przywarł rozpalonem czołem do zimnych, osłaniających je krat. Zdala widniało niebo usiane gwiazdami, a po niem płynął jasno księżyc, niby korab po bezkresnych dalach morza.
Ale młodego człowieka nie zaprzątał teraz obraz pięknej, letniej nocy.
— Kim byłem? — powtarzał z rozpaczą. — Chwilami, wydaje mi się, że mieszkałem na wsi w jakimś pałacu. Chwilami, że w mieście, w marnej izdebce... Wydaje mi się, że zaszły tam rzeczy straszne... Ktoś okropnie uderzył mnie w głowę, chciał zamordować... Lecz może to tylko sen, bo dziwne sny wciąż mnie trapią? Czy, obecnie jestem człowiekiem normalnym, czy warjatem... Wszak znajduję się w domu zdrowia... Jeśli nie zwarjowałem, to zwarjuję... Przecież, przypomina mi się, jak przez mgły, że czytałem w jakiejś książce, iż najpewniejszym sposobem doprowadzenia zdrowego człowieka do obłędu, jest umieścić go wśród warjatów...
W bezsilnej rozpaczy, szarpnął kratami, o które stał wsparty.
— Co dalej? Co dalej?
Może długo jeszcze snułby swe niewesołe rozmyślania, gdyby wtem nie przerwał ich niespodziewany wypadek.
Z za drzwi, rozległ się cichy skrzyp. Powoli odsuwanych rygli.
— Boże! — jęknął z przerażeniem. — Jeżeli Antoni spostrzeże, że jestem ubrany i nie wypiłem lekarstwa, będę zgubiony!
Jednym susem, znalazł się z powrotem na swem posłaniu i wysoko naciągnął kołdrę pod brodę. Jednocześnie starał się zakryć sobą plamę, widniejącą na poduszce.
Wpijał się wzrokiem w drzwi. Zdziwiło go tylko, że rygle ktoś odsuwa ostrożnie, a nie ze zgrzytem, jak zwykle to czynił pielęgniarz. Nagle, zdumienie rozlało się na jego twarzy.
W otwartych drzwiach ukazała się postać kobiety, — młodej dziewczyny, w białym fartuchu. Mógł ją doskonale rozróżnić, dzięki umieszczonej wysoko pod sufitem, nieco tylko na noc przyciemnianej, elektrycznej lampce. Widział przed sobą wcale przystojną pielęgniarkę, na której twarzy rysował się wyraz niepokoju i współczucia.
— Zmieniła pani Antoniego? — zapytał z zadowoleniem, sądząc, iż miast ponurego draba, wyznaczył mu do opieki dr. Tretter tę ładną i sympatyczną osóbkę.
Ale dziewczyna położyła palec na ustach.
— Cs... — szepnęła. — Niechaj pan mówi ciszej. Nie przybywam tu w oficjalnym charakterze! Przybywam, aby go ratować!
— Mnie ratować?
Zamknęła drzwi za sobą i zbliżywszy się do łóżka, tłumaczyła zniżonym głosem:
— Wiem, że zagraża panu poważne niebezpieczeństwo! Jak pan się nazywa? Gdzie mieszkają pańscy krewni, lub przyjaciele?
Z rozpaczą załamał ręce.
— Pani! — zawołał do młodej osóbki, nabrawszy do niej całkowitego zaufania. — Gdybym ja to wiedział! Od kilku dni, kiedy odzyskałem przytomność, stwierdziłem z rozpaczą, że straciłem całkowicie pamięć. Sam nie wiem, ani jak się nazywam ani kim jestem! A ten przebrzydły doktór twierdzi, że nie może mi w tej sprawie dopomóc, bo znaleziono mnie przypadkowo w pobliżu toru kolejowego.
Dziwny cień przebiegł po twarzy przystojnej pielęgniarki. Podobne zaniki całkowitej pamięci, nie były z literatury jej obce, a to co posłyszała, potwierdzało całkowicie jej poprzednie przypuszczenia.
— Tretter kłamie! — wymówiła z podrażnieniem, — kłamie świadomie, gdyż uczestniczy w jakimś uknutym przeciw panu spisku. Przywiozła tu pana prywatnem autem jakaś pani, którą tytułowano hrabiną.
— Nie znam żadnej hrabiny!
— Towarzyszył jej mężczyzna, o niemiłym wyglądzie i drapieżnej twarzy...
— Również nie znam nikogo!
Zwątpienie przemknęło w jej oczach.
— Nic sobie pan nie przypomina? Osoby, które opisałam nie budzą żadnych wspomnień z poprzedniego pańskiego życia?
— Nie... nie... — zawołał. — Nie... Najmniejszego wątku... Hrabina... Mężczyzna... Wszystko mi to jest całkowicie obce... Powtarzam pani, wciąż doznaję uczucia, że na moim mózgu, co do ubiegłych wypadków, leży jakaś mgła, której nie jestem w stanie przebić...
Chwilę zaległo milczenie.
— Ha, trudno! — szepnęła po pauzie. — Jeśli pan nawet nic nie pamięta, inaczej należy sobie dać radę. Przekonałam się ostatecznie, że jest pan całkowicie normalny, a tu, w tym zakładzie, nie wolno panu pozostawać ani chwili...
— I ja — przywtórzył — wyczuwam nieuchwytnie niebezpieczeństwo!
— Proszę uważać dalej! Owa hrabina, ktoś podsłuchał rozmowę — nie wspominała, że otrzymała te informacje od swej koleżanki — oświadczyła wyraźnie Tretterowi, że gdy pan odzyska przytomność, pańskie dni będą policzone... A Tretter ją zapewnił, że żywy pan się z tego zakładu nie wydostanie...
— Rozumiem! — wykrzyknął, przypominając sobie ową miksturę. — Wszystko pojmuję! Wie pani, dlaczego jestem ubrany i z nią rozmawiam. Sam powziąłem podejrzenia. Pielęgniarz Antoni, z polecenia doktora, zmuszał mnie prawie siłą do przyjmowania jakiegoś lekarstwa — wskazał na pustą szklankę, znajdującą się na nocnym stoliku — a po tem lekarstwie, stale mi było gorzej, nie lepiej i znów zanikała pamięć. Dziś, gdy podsuwał tę miksturę, udałem, że ją piję, a w rzeczy samej wyplułem ją zręcznie za poduszkę... Ot, jeszcze tu znajduje się plama...
Teraz, nie potrzebuje się dłużej ukrywać, porwał się z łóżka. Obrzuciła wzrokiem jego zgrabną postać, stwierdzając z zadowoleniem, że w każdej chwili może być gotowy do wyjścia.
— Zagraża mi więc niebezpieczeństwo — mówił tymczasem — i moje dni są policzone. Jak się ratować, co czynić? Nie wszystko to jeszcze, że nie połknąłem trującej mikstury... Jutro, nie wiem, czy uda mi się ten podstęp...
— Co czynić? — rzuciła krótko — Uciekać!
— Uciekać? — powtórzył. — Toć ten zakład to istne więzienie! Łatwo stąd się nie wydostanę?
Ona położyła dłoń na jego ramieniu. Patrzyła nań, jak patrzy na nieszczęśliwego brata, szczerze przywiązana, dobra siostra.
— Przewidziałam wszelkie trudności — oświadczyła — i teraz, zdarza się taka okazja, jaka nie prędko się powtórzy, Antoni, sądząc, że pan zażył lekarstwo i zasnął, zaryglował pana starannie, a sam upił się do nieprzytomności, bo czuje stały pociąg do butelki. Leży w sąsiednim pokoju i chrapie, nawet anioł nie zbudziłby go na Sąd Ostateczny. Dlatego, swobodnie mogłam przedostać się do pana, bo przyznaję się, że zaciekawił mnie jego los...
— Co prawda, nie sądziłam, że pan całkowicie stracił pamięć, ale gdy tu szłam, już powzięłam zamiar dopomożenia mu do ucieczki. Powtarzam, Antoni chrapie, w oknach mieszkania doktora Trettera jest ciemno i oddawna śpi na górze. Będziemy mogli prześlizgnąć się swobodnie... Wyprowadzę pana boczną furtką... Jest pan ubrany, wszystko znakomicie się składa...
Przyszedł mu nagle skrupuł do głowy.
— Ale, — zapytał — czy panią nie spotka za to duża przykrość?
— Najmniejsza! — odrzekła. — Tretter nabierze przekonania, że to Antoni zapomniał zasunąć rygle, po pijanemu. Antoni przeżyje kilka niemiłych chwil, co mu zresztą, oddawna należy... Nie traćmy czasu i chodźmy...
— Chodźmy! — powtórzył młody człowiek z radosnym błyskiem w oczach. — Pani jest, doprawdy aniołem!
Nie zwróciła uwagi na ten szczery wykrzyknik, podeszła do drzwi i otworzyła je. Obrzucił, po raz ostatni wzrokiem swój niewielki pokoik, jakby sprawdzając, czy czego nie zapomniał, lecz wnet się uśmiechnął. Prócz ubrania, kapelusza i chusteczki do nosa, przecież nie posiadał innego majątku.
Raźno podążył za swą wybawicielką.
Następny pokój był ciemny, lecz dobiegło z niego głośne chrapanie. W półmroku dojrzał rozwalonego na ceratowej otomanie pielęgniarza, który spał z otwartemi ustami.
Później jeszcze jakiś pokój, w którym pachniało chloroformem. Potem schody — i ręka młodej dziewczyny pochwyciła go za ramię.
— Ostrożnie! Kilka stopni! Już jesteśmy na dole!...
Nacisnęła klamkę i znaleźli się w parku. Owiało ich ciepłe powietrze majowej nocy, a drzewa otaczające dom zdawało się, szeptały radośnie:
— Bogu dzięki... Bogu dzięki...
Najcięższa część zadania została spełniona. Ale, należało jeszcze, dotrzeć do furtki, otwierającej całkowitą drogę do swobody. I to powiodło się znakomicie, nawet żwir nie skrzypiał pod ich stopami, gdy szli do parkanu, okalającego zakład dr. Trettera. W oknach domku stróża było ciemno, a kręcący się tam pies, widocznie dobrze znając pielęgniarkę, począł się do niej łasić.
Klucz, na szczęście, tkwił od wewnątrz, w zamku furtki. Lekko skrzypnął jeno, gdy przekręcała go powoli.
— Jest pan wolny — szepnęła, szeroko otwierając furtkę i wskazując na dróżkę, ciągnącą się śród pól. — Za tą ścieżką, znajduje się lasek. Gdy pan go minie, ujrzy pan zdala światła kolejowej stacji... A później, sama nie wiem, co mu radzić...
— Pojadę do Warszawy — rzekł, aby ją pocieszyć, pojmując, iż choć odzyskał wolność, sam nie wie teraz, co począć ze sobą. — Tylko...
Zrozumiała. Wyjęła z kieszeni fartuszka jakiś zwitek i prawie siłą wetknęła mu go do ręki.
— Zabrałam to ze sobą na wszelki wypadek! — wymówiła. — Toć nie ruszy się pan nigdzie bez pieniędzy...
Zawahał się.
— Doprawdy, pani... Jak mogę przyjmować podobnej ofiary od nieznajomej... Chociaż, nie jest pani dla mnie nieznajomą... Znamy się zaledwie godzinę, a uczyniła więcej, niż rodzona siostra... Kiedy i czem odpłacę się jej za to...
Mimo mroku nocy, spostrzegł, że czerwień lekko zabarwia jej policzki.
— Głupstwo! — szepnęła. — Skromna pożyczka! Żałuję, że nie mam więcej! Odda mi pan, kiedy zechce! Nie potrzebne mi są te pieniądze...
Milczał chwilę, ujęty niezwykłą szlachetnością jej postępowania.
— Pani — wymówił wreszcie, przypomniawszy sobie, że nawet nie zna jej nazwiska, ani imienia. — Czy wolno choć wiedzieć, komu zawdzięczam moje ocalenie?
— Nazywam się Janina Korycka! — zabrzmiała odpowiedź. — Czy panu tak koniecznie do szczęścia potrzebna była ta wiadomość?
— Ależ wciąż o tem tylko myślę, jak...
— A ja myślę — przerwała — w jaki sposób pan sobie w Warszawie da radę? Nie łatwa sprawa... Proszę sobie zapamiętać, co powiem. Gdyby panu było bardzo ciężko i źle, na Czerniakowskiej pod Nr. 308 mieszka moja matka. Odwiedzam ją stale w niedzielę, gdyż te dnie mam wolne...
— Pani Korycka! Czerniakowska 308! — powtórzył.
— Tak! Może pan zapamięta! Dziś mamy poniedziałek, raczej wtorek, bo już północ minęła... Za pięć dni więc będę u matki. Wtedy, znów służę wszelką pomocą...
— Panno Janino! Panno Janeczko! — stawię się napewno! Choć po to, aby panią zobaczyć...
Może jeszcze zamieniliby kilka słów, lecz wtem jakiś podejrzany szmer zwrócił ich uwagę. Na szczęście, tylko gałąź opadła z któregoś drzewa, ale szelest ten przypominał im, że niezbyt jest bezpiecznie, przedłużać w obecnych warunkach rozmowę.
— Niech pan już idzie! — szepnęła.
Ucałował jej drobną rączkę i począł się oddalać z żalem. Jakże bliską mu była ta śliczna dziewczyna, jego nieoczekiwana wybawicielka.
Ona tymczasem, ostrożnie zamknęła furtkę i cicho przekręciła z powrotem klucz w zamku. Poczem, skręciła umyślnie w boczną, ciemną aleję, by niespostrzeżenie dostać się do domku, w jakim znajdował się jej pokój.
— Jak sobie poradzi? — rozważała. — Wszak nie pamięta nic! Bez nazwiska, bez przyjaciół, bez pieniędzy? Toć wetknęła mu do ręki zaledwie grosze... Może do niedzieli coś wymyślę, a on do tego czasu nie zginie...
Nie spostrzegła nawet panna Janeczka, że osoba nieznajomego młodego człowieka, poczynała ją interesować coraz więcej.
I to nie ze względu, że dopomogła mu do uniknięcia prawie pewnej śmierci, — a przez wzgląd na jego bladą, smukłą twarz i wielkie, niebieskie, marzące oczy.
— Zobaczymy! — szepnęła, rozbierając się powoli i kładąc do łóżka, gdy niespostrzeżenie dla nikogo, bez żadnych przeszkód, powróciła do swego pokoiku; znajdującego się w pawilonie pielęgniarek — Zobaczymy!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tymczasem, młody człowiek — były pacjent Nr. 210 zakładu dr. Trettera — szybkim krokiem podążał w stronę stacji.
Szczęśliwie minął dość gęsty, sosnowy lasek, później dużą łąkę, tonącą w poświacie srebrzystych promieni księżyca — i wnet zarysował się przed nim szeroki kolejowy tor, a tuż przy nim niewielki, drewniany, słabo oświetlony budynek.
— Kochana dziewczyna! — pomyślał z rozrzewnieniem, chowając zpowrotem banknoty i srebro do kieszeni. — Złota Janeczka! Może to jej całomiesięczny zarobek? Sobie, lub matce od ust odjęła, by mnie ratować? Czem się odpłacę za tyle dobroci i poświęcenia?
Przystanek! Wdrapał się na nasyp, przeskoczył przez szyny i zatrzymał się w pobliżu pierwszej napotkanej latarni. Wyciągnął zwitek, wetknięty mu prawie siłą do ręki przez pielęgniarkę, pannę Janinę i przeliczył pieniądze. Były tam cztery papierki dwudziestozłotowe i dwie srebrne dziesięciozłotówki, razem sto złotych.
Chwilę stał w zadumie, poczem jakby przypomniawszy sobie, że nie wolno mu poddawać się słabości, drgnął i energicznie ruszył naprzód. Śmiałym krokiem wszedł do stacyjnego budynku i rozejrzał się po małej salce, zawieszonej rozkładami jazdy oraz różnobarwnemi reklamowemi plakatami. Była całkowicie pusta, a w jej głębi jasno migało okienko — z napisem „Kasa“.
— Czy prędko odchodzi — zapytał, możliwie obojętnie zaspanego kasjera — pociąg do Warszawy?
— Osobowy! Za dziesięć minut! posłyszał odpowiedź.
— Chwała Bogu! Za dziesięć minut! — mało nie wykrzyknął głośno. — A o której przybywa na miejsce?
Kasjer spojrzał na ścienny zegar. Ten wskazywał kwadrans po północy.
— Jedzie się niecałe pół godziny! — mruknął. — Będzie pan przed pierwszą!
— Proszę o bilet drugiej klasy!
Z biletem w kieszeni, wyszedł przed budynek i odetchnął głęboko. Obawiał się najwięcej, że może na najbliższy pociąg przyjdzie mu czekać wiele godzin, a przez ten czas jego ucieczka zostanie zauważona.
— Tylko, dziesięć minut! — powtórzył w duchu z radością. — Dziesięć minut, a później...
W podnieceniu, oczekując na pociąg, jął się przechadzać wzdłuż szyn kolejowych. W rzeczy samej, ruch, jaki niezadługo zapanował na stacyjce świadczył, że rychło nadejdzie pociąg. Gdy przedtem wydawała się całkiem obumarła i pusta, teraz pojawił się dróżnik z zaświeconą latarką a kędyś z mroku wypłynął starozakonny kupiec, w długim chałacie w towarzystwie grubej, otulonej w chustkę żydówki, oboje z ogromnemi koszami. Dalej, od strony pola, wesoło pogwizdując, wędrowało trzech jakichś podmiejskich andrusów, zapewne, by przez ciekawość asystować przy odejściu pociągu.
— Poczęstowałby nas hrabia, papierosem! — odezwał się jeden z nich, kiedy z nim się zrównali. — Hrabia jedzie do Warszawy, to tam se kupi! A my palim ostatnie i nie dostaniem już na tej stacyjce, bo bufet zamknięty!
— Nie mam papierosów! — odciął krótko, gdyż istotnie ich nie posiadał.
— Te! Taki fajno ubrany, a taki skąpy...
Odszedł o kilka kroków dalej, nie chcąc być narażonym na dalsze zaczepki. Andrusy popatrzyli za nim w ślad, lecz widocznie, wywnioskowawszy z jego miny, że nie przydadzą się na nic natarczywe nawet prośby, pozostawili go w spokoju i usiedli na ławce, może w oczekiwaniu innej ofiary.
— Jenszy frajer dulcem wygodzi... Nie ten, wydymany...
Puścił mimo uszów epitet i wyglądał pociągu. Jeszcze kilka minut, a zniknie stąd bezpowrotnie i nigdy nie ujrzy przeklętego zakładu dr. Trettera. Jeszcze kilka minut, a znajdzie się w przedziale pociągu, by rozpocząć z życiem nową walkę.
— Lecz, cóż to?
Gdy wydawało mu się już, iż zdala połyskują olbrzymie ślepia zbliżającego się pociągu, wtem drugi szczegół zwrócił jego uwagę.
Noc była jasna, księżycowa. Zdala spostrzegł, iż łąka, ta sama, którą on przebył, udając się na stację, biegnie jakiś człowiek. Biegnie, wymachując rękami, a jego postać dziwnie mu jest znana.
— Tretter? — mało nie wykrzyknął z przerażeniem. — Czyżby się mylił? Nie, napewno. Tretter!
Zadygotało w nim wszystko. Więc, gdy ledwie kilka minut dzieliło go od ocalenia, znów miał wpaść w szpony doktora? Zauważył ucieczkę i sam tu biegnie, aby go pochwycić. Co czynić? Zrezygnować z zakupionego biletu i śród mroków nocy szukać ocalenia? Lecz Tretter, nie da za wygraną, narobi na stacji alarmu, rzucą się za nim.
— Co robić?
Tymczasem, Tretter zbliżał się coraz bardziej. Istotnie, sam rzucił się w pogoń, gdy odwiedziwszy w nocy, celę pacjenta Nr. 210, zastał ją pustą, a obok niej pijanego do nieprzytomności, pielęgniarza. Rzucił się, jak stał, bez marynarki i kapelusza, nie chcąc tracić sekundy czasu i nie zabrawszy nikogo do pomocy ze sobą z zakładu. Może nie chciał w drażliwą sprawę wtajemniczać innych, może sądził, że i tak sobie poradzi. Tedy, biegł na pół ubrany, zziajany, z rozwianemi włosami i brodą, niby sam oszalał, a na jego twarzy odbijało się przerażenie, że z rąk może mu się wymknąć ofiara.
— Łapajcie! Trzymajcie! — ryczał zdala i snać musiał poznać młodego człowieka, bo wyciągał rękę w jego kierunku.
— Co począć?
Tretter już przeskakuje przez szyny kolejowe i wnet tu się znajdzie. A z drugiej strony, teraz naprawdę nadchodzi pociąg, słychać dudnienie kół i odległy gwizd maszyny. Ale Tretter przybędzie przed pociągiem, zanim zdąży doń wskoczyć...
— Co robić?
Czuł, jak chłodny pot rosi mu czoło. Lecz, raptem niespodziewana myśl, niczem błyskawiczna, przemknęła w jego głowie.
— Słuchajcie! — zawołał, podbiegając do siedzących na ławce trzech andrusów. — Chcecie zarobić pieniądze?
Andrusy, którzy mierzyli go dotychczas wzgardliwemi spojrzeniami, ożywili się nagle, a jeden z nich nawet powstał z ławki.
— Pieniądze? — mruknął — Czemu nie? Zawsze przyda się forsa!
— Widzicie — prędko tłumaczył, wskazując na biegnącego wzdłuż plantu Trettera — widzicie tego mężczyznę z potarganą czupryną i zwichrzoną brodą? To warjat! Mój pacjent! Uciekł z zakładu dr. Trettera! Słyszeliście pewnie o tym zakładzie? Jestem tam lekarzem.
— Co nie mamy znać? To pan tam je doktór?
— Tak! tak!... Uciekł, bo inaczej nie pojmuję, skąd znalazł się na wolności! A ja nie mam czasu nim się zająć i muszę natychmiast jechać do Warszawy! Tedy dam wam dwadzieścia złotych — mignął, wyciągniętym z kieszeni banknotem — zwiążcie go i odstawcie do sanatorjum! A gdyby stawiał opór, nie krępować się... — wykonał energiczny ruch ręką, niby kogoś porządnie zdzielał po łbie.
— To si wi! — z porozumiewawczym błyskiem w oczach przytwierdziły andrusy.
— Niebezpieczny warjat! — szybko rzucał dalej. — Wszystkich nazywa warjatami. A sam siebie uważa za naczelnego lekarza, dr. Trettera! Ciągle się rzuca i ludzi goni! O, słyszycie, jak wrzeszczy?
W rzeczy samej, dr. Tretter pędem biegł w ich stronę, wydając głosem okrzyki. Jakże nie miał pędzić, gdy jego zbieg, stał o kilkanaście kroków przed nim, rozmawiając z jakiemiś oberwusami. Dziwiło tylko doktora, że mimo, iż ten spostrzegł, nie ucieka, a spokojnie nań oczekuje. Utwierdziło to Trettera jednak w mniemaniu, że tem łatwiej uda się go pochwycić.
— Trzymajcie! — ryczał, ile w piersi starczyło sił. — Trzymajcie warjata!
Wygląd doktora na tyle był niezwykły, iż andrusom na chwilę nawet nie przyszło do głowy, że nie jest on szaleńcem. Wszak widzieli mężczyznę, pędzącego bez marynarki, z potarganą czupryną i wykrzywioną z wściekłości twarzą, nienaturalnie wymachującego rękami — podczas, gdy obok nich stał wytwornie ubrany pan, całkowicie zasługujący na zaufanie. A banknot dwudziestozłotowy wywierał nieodparty, magiczny wpływ.
— Co będziem czekać? — syknął wyższy z łobuzów, prawie wyrywając papierek z dłoni młodego człowieka. — Jazda, chłopaki, na warjata...
Dr. Tretter prawie znajdował się przy nich. Jego ręka już wyciągała się, by pochwycić za kołnierz zbiega...
— Łapcie, łapcie... — wołał.
Wtem stała się rzecz nieoczekiwana. Jeden z andrusów podstawił nogę i szanowny właściciel zakładu dla nerwowo chorych, runął na ziemię, jak długi. W tejże chwili, dwaj inni, siedli mu na piersiach, unieruchamiając go całkowicie.
— Czyście oszaleli? — zdążył wybełkotać, zaskoczony niespodziewaną napaścią.
Tymczasem młody człowiek wołał:
— Nie zważajcie na to, co będzie gadał! Będzie w was wmawiał, że jest dr. Tretterem! Odprowadźcie go siłą do lecznicy, tam was dodatkowo wynagrodzą... Pielęgniarz Anto...
Reszta zdania utonęła w potężnym hałasie. To pociąg z szumem i świstem wpadł na stację.
— Wsiadać! — rozległ się głos konduktora. — Pół minuty tylko zatrzymuje się pociąg.
Tretter rzucał się niby ryba na piasku.
— Puście! Puście! — wył prawie. — Przecież on...
Młody człowiek już wskoczył do przedziału drugiej klasy. Zatrzasnął za sobą drzwiczki. Przedział był pusty. Szybko opuścił okno.
— Kłaniajcie się odemnie pielęgniarzowi Antoniemu! — krzyknął w stronę skłębionej grupy.
Rozległ się gwizd. Pociąg ruszył, a twarz młodego człowieka po raz pierwszy od wielu dni rozjaśnił uśmiech.
— Wyobrażam sobie, co tam będzie się działo! — szepnął.
Znikł już pociąg w nocnym mroku, a dr. Tretter wciąż szarpał się i wyrywał z rąk swoich oprawców.
— Dranie! Skurczybyki! Zbóje! — ryczał. — Coście narobili! Uciekł mi warjat! Jestem doktór Tretter!
Ale oświadczenie to wywołało tylko chóralny śmiech andrusów.
— Gadaj zdrów! — kwiczeli z radości. — Warjat odstawia doktora! Nie zbujasz nas, bratku! Idziesz sam do zakładu, czy mamy po szyi przyłożyć?
— Psubraty! Łajdaki! — dalej ryczał. — Jestem, naprawdę dr. Tretterem! Puście mnie w tej chwili! Choć telegraficznie zarządzę pogoń!
Lecz, próżne były wszelkie tłumaczenia i protesty. Nawet dróżnik, przyglądający się tej scenie, uśmiechał się tylko, przekonany, że łobuzy ciągną do zakładu zbiegłego z tamtąd warjata, chcąc zań otrzymać sowite wynagrodzenie. Dr. Trettera nie znał, a nawet gdyby go znał, nie poznałby go w tym wytarzanym w piasku mężczyźnie.
Wreszcie, dr. Tretter, otrzymawszy szereg porządnych szturchańców i bez żadnego respektu ciągnięty za swą wspaniałą sino-czarną brodę, wciąż rycząc i broniąc się, niesiony prawie przez trzech silnych, młodych chłopaków, znalazł się w swym zakładzie.
— Dranie! Dranie! — wył, gdy wyjaśniła się sytuacja. — Za dwadzieścia złotych, daliście uciec prawdziwemu warjatowi, a mnie wytarzaliście w piasku! Toć dałbym wam dwieście, gdyby stało się odwrotnie.
Łobuzom przeciągnęły się miny. Nie śmieli już żądać, przyobiecanej im przez rzekomego „lekarza“, dodatkowej nagrody za „dostarczenie do zakładu warjata“.
Rychło znalazł się na ulicy Marszałkowskiej. Było po pierwszej, lecz dzięki pięknej, letniej nocy, snuli się tam jeszcze liczni przechodnie. Jaskrawo strzelały ku gwieździstemu niebu reklamy świetlne, a szeroko otwarte wejścia do barów, niby zapraszały do siebie. W pobliżu Dworca krążyły dziewczyny uliczne o umalowanych, bezczelnych twarzach, polujące na przyjezdnych, a potajemni handlarze wódki, pocichu proponowali swój towar. Pulsowała stolica swem odrębnem życiem nocy i ludzi mroku.
Wyminął obojętnie i zaczepiające go dziewczyny i zaczepiających przekupniów. Mimowoli skręcił w Aleję Jerozolimską, a dopiero, gdy owiał go letni, biegnący od Wisły wiaterek, cicho szepnął:
— Warszawa... Warszawa...
Szedł powoli, uważnie przyglądał się kamienicom. Wszystko wydawało mu się dziwnie znane, a jednocześnie nieznane. I te światła neonowe, umalowane twarze dziewczyn. Wydawało mu się, że jest w jakiemś mieście, widzianem we śnie i że z tego mglistego obrazu zatarły się bliższe szczegóły.
— Chyba byłem tutaj?
Raptem, dojrzał przecinającą jego drogę boczną ulicę.
— Bracka! — prawie głośno zawołał.
Podbiegł do znajdującej się na rogu tabliczki i z radością stwierdził, że się nie mylił.
— Więc Bracka... A później Nowy Świat... Tak, Nowy Świat... Tedy, znam Warszawę...
Lecz poryw nadziei rychło zgasł i próżno dalej natężał swój umysł. Jeśli, w pierwszej chwili sądził, że skoro rozpoznaje ulice, wnet sobie przypomni w jakich okolicznościach tu bawił, przypomnienie to nie następowało i znów z rozpaczą stwierdzał, że nie jest w stanie nic pochwycić ze swego poprzedniego życia. A jednak, przysiągłby, że nieraz chodził właśnie tą drogą, śród okalających chodniki drzew, odwiedzał znajdujące się tu cukiernie i restauracje, w pobliskich sklepach czynił zakupy. A dalej... nic...
Luka... Przeklęta luka...
— Boże! — jęknął — Co za męka? Kim jestem? Co robiłem? Jak się nazywam?
Wtem, przystanął. W związku z temi dręczącemi myślami, nasuwała się nowa troska.
Uciekł z zakładu dr. Trettera, nie mogąc ani chwili dłużej, w obawie o swe życie, tam pozostać. Uciekł do Warszawy. Lecz, cóż dalej pocznie on, człowiek bez nazwiska, posiadający w kieszeni ledwie kilkadziesiąt złotych.
— Dokąd się udać?
Gdyby miał jakikolwiek dowód osobisty, najprostsze byłoby teraz wynaleźć hotelik i w nim zamieszkać. Wszak z setki, otrzymanej od panny Janeczki pozostanie prawie złotych osiemdziesiąt, a sumka ta, przy skromnem życiu, starczyłaby na pewien czas, póki nie znalazłaby się inna rada. Ale, nie posiadając żadnego dokumentu, nie mógł się udać nawet do najgorszego zajazdu, czy też ostatniorzędnych pokojów umeblowanych. Odmówionoby mu noclegu i wzbudziłby podejrzenia. A władze? Władze, zapewne, uwierzyłyby nie jemu i jako zbiegłego warjata, odstawionoby go do zakładu dr. Trettera zpowrotem.
Co pocznie? Dokąd się obróci? Bez znajomych przyjaciół? Czyż jego sytuacja, w tej ludnej stolicy nie przypomina zupełnie położenia rozbitka, który znalazł się sam, pośród burzliwych wód oceanu i nie ma, do kogo wyciągnąć ręki o pomoc?
Znów, chłodny pot zrosił czoło, jak wówczas, gdy ujrzał dr. Trettera, biegnącego w stronę małej stacyjki, aby go pochwycić.
— Co dalej?
Przyszłość przedstawiała się beznadziejnie, a trudności które wydawały się łatwe do pokonania i nad któremi się nie zastanawiał, kiedy uciekał, wyrastały obecnie, niczem niezwalczona przeszkoda.
Wtem, znów zbawienna myśl nawiedziła jego głowę. Nie podda się zwątpieniu, lub rozpaczy. Jest wyjście. Skoro tyle zawdzięcza pannie Janeczce, niechaj jej dobroć wykorzysta do końca. Uda się jutro do matki, dobrze zapamiętał adres — Czerniakowska 308 — i wszystko wyzna. Będzie błagał o ratunek. Musi być równie dobra i szlachetna, jak i córka. Wejdzie w jego położenie, dopomoże w odnalezieniu mieszkania, chwilowej, bezpiecznej kryjówki. Toć stan nie może przedłużać się wiecznie i pamięć kiedyś powróci. Jak przypomina sobie ulice w Warszawie, przypomni sobie i kim był i co robił. A musiał wszak coć znaczyć na świecie, skoro jakiejś hrabinie aż tak zależało na jego śmierci, że oddała go do zakładu dr. Trettera, w niedwuznacznym celu pozbawienia życia.
Tedy, głupstwo! Chodzi tylko o dzisiejszą noc! A jutro!
Lecz, co teraz czynić? Trudno, spacerować ulicami całą noc, lub na ławce, jak włóczęga, szukać spoczynku. Z wielu względów, byłoby to niebezpieczne.
Jego wzrok padł na jasno oświetlone wejście jakiejś restauracji, którą właśnie mijał. Działo się to na Nowym Świecie, dokąd bezwzględnie skręcił z Aleji Jerozolimskiej. Restauracja była pierwszorzędna, zapewne, otwarta do rana, taka właśnie, jakiej szukał i w której mógł posiedzieć jaknajdłużej.
Bez wahania, wszedł do rzęsiście oświetlonego hall‘u, a stamtąd, po schodach do wielkiej, białej ze złoceniami, sali na pierwszem piętrze.
Uderzył go gwar licznych głosów i skoczna muzyka, a zewsząd witały go uniżone ukłony służby. Nic dziwnego. Garnitur miał w stanie jeszcze wcale niezłym i skrojony przez pierwszorzędnego krawca, a w twarzy i ruchach przebijała się piękność i jakby przyzwyczajenie do rozkazywania. Dziwniejsze było natomiast, że gdy wszedł, kilka osób jęło mu się przypatrywać niemal natarczywie, a na czerwonych wargach jakiejś eleganckiej, świetnie uszminkowanej damy, wyraźnie zawisło zapytanie:
— Czyżby go już zwolnili? Ośmielił się pokazać po tem wszystkiem?
Ale młody człowiek nie spostrzegł weń uporczywego spojrzenia umalowanej damy. Nie zwracając na nikogo uwagi, zajął ostatni wolny stolik, w głębi sali. Dopiero, gdy wybrał jakąś potrawę z karty i zamówił butelkę mineralnej wody, rozejrzał się po obecnych.
— Dziwne... — szepnął.
Zaiste, dziwnego nadal doznawał uczucia. Jakby zbudził się z jakiegoś snu. I ta biała sala ze złoceniami i ta skoczna muzyka i ci nadskakujący kelnerzy...
— Byłem tu kiedyś? Czy nie byłem? — myślał. — Naprawdę, niezwykłe!
Wsparł głowę na ręku i tak siedział zamyślony za stolikiem. Nikogo szczególnie nie uderzyło jego tu pojawienie się, a służba, widząc iż gość nie ma zamiaru robić większego rachunku, przestała się nim interesować. Tylko uszminkowana dama nadal z niego nie spuszczała oka. W jej wzroku malowało się teraz nietylko zdumienie, ale i nienawiść.
— On? On?
Lecz, nasz młody człowiek nie widział tego, przepojonego gniewem wzroku. Nadal siedział, daleki od restauracyjnego gwaru i tego sztucznego, nocnego, wesołego życia, jakie panowało dokoła. Siedział obojętny i na wdzięki roześmianych kobiet i na przeginające się w tańcu lubieżnie pary. I długo, zapewne, pozostawałby tak, bo jedynie jego celem było spędzić w tym dancingu jaknajwiększą liczbę godzin, by najmniej ich oddzielało go od ranka, gdyby wtem nie nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda.
Na progu sali stanął nowy gość.
Średniego wzrostu, gruby, starszawy, łysy pan, o czerwonej twarzy, ozdobionej niewielkim uczernionym wąsikiem. Ubrany był prawie z przesadną elegancją, a na jego palcu połyskiwał wielki, kosztowny brylant.
Typowy bywalec nocnych restauracyj, miłośnik niewybrednej tam zabawy i łatwo dostępnych kobiet jednem słowem jegomość, któremu dobrze powodzi się w życiu i który z tego życia potrafi wyciągnąć odpowiednie rozkosze. Bożyszcze kokot i dancingowych kelnerów.
Pan ten stał i rozglądał się po sali w poszukiwaniu stolika, a znajdujący się obok niego „dyrektor“ dancingu, również sokolim wzrokiem badał, gdzieby można było tak znakomitego gościa umieścić.
Niestety, wszystkie stoliki były zajęte, gruby birbant widocznie, nie znajdował na sali znajomych, a na jego twarzy poczynał się zarysowywać wyraz niezadowolenia, że opuścić będzie musiał zakład, w którym w najlepsze rozpoczynała się zabawa.
— Panie dyrektorze! — szepnął do wyelegantowanego grubasa szef recepcji. — Szkoda, że pan dyrektor wcześniej nas nie uprzedził, że tu przybędzie... Zatrzymalibyśmy stolik... Ale, gdyby, pan dyrektor, zechciał, znalazłaby się rada...
— Jaka? — mruknął nowy gość, tytułowany dyrektorem. — Wszystko zajęte... Przecież, nie będę się łączył z obcemi towarzystwami? Mogą się nie zgodzić.
— Tak... ale... — zarządzający dancingiem wskazał na stolik, zajęty przez młodego człowieka. — Siedzi tam jeden... Zdaje się, urzędnik państwowy... Przy sznyclu i wodzie sodowej! — w głosie zarządzającego zabrzmiała niekłamana wzgarda i oburzenie. — Porządny jakiś facet, ale goły... Wyrzucić go nie mogę, ale gdyby pan dyrektor zechciał...
Grubas skierował swój wzrok na młodego człowieka. Lustrował go oczami dłuższą chwilę, a w tem spojrzeniu, na pozór dobrodusznem, rysowała się teraz jakaś podejrzliwość i zdolność przenikania ludzi do dna, wielu latami praktyki zdobyta. Wpijał się w młodego człowieka, niby ten mu kogoś przypominał, lecz, widocznie, nie łączył jego twarzy z żadnym wspomnieniem, bo nawet na czerwonem obliczu siadł poprzedni beztroski uśmiech. Młody człowiek miał inteligentny wyraz twarzy, był ubrany przyzwoicie i śmiało można było zasiąść w jego towarzystwie.
— Niech go pan się zapyta! — rzekł do zarządzającego.
Ten wzruszył ramionami, jakby dając do zrozumienia, że w tym wypadku, wobec tak „pętackiego gościa“, wszelkie długie ceremomje są zbyteczne.
Podbiegł do stolika.
— Szanowny panie! — oświadczył młodemu człowiekowi, który nieco drgnął, posłyszawszy jego głos i podniósł nań zdziwione oczy. — Szanowny pan, zapewne, prędko odejdzie?
— Dlaczego? — rzucił mimowolnie ostro, zdziwiony niegrzecznem zapytaniem.
Zarządzający zakładem po raz pierwszy dopiero przyjrzał się twarzy młodego człowieka. Wyczytał z niej, że nie należy do kategorji, których można ostatecznie lekceważyć.
— Bo... bo... — jął bąkać, zmieniając na uprzejmiejszy swój ton. — My, wcale pana nie wypraszamy... — nie śmiał dodać, że zbyt małą sumę wyniesie rachunek młodego człowieka. — Tylko... Jest tu jeden pan dyrektor, nasz stały gość, szuka stolika! A wszystkie zajęte! Gdyby pan się zgodził? To taki elegancki człowiek...
— Rozumiem! — odparł, pojąwszy tę całą dyplomatyczną grę. — Rozumiem i zgadzam się! Niechże pan poprosi tu tego swego dyrektora! Mam nadzieję, nie będziemy sobie przeszkadzali nawzajem!
Zarządzający, uśmiechnął się z zadowoleniem i już sunął w podskokach w stronę wyelegantowanego „dyrektora“.
Rychło ten znalazł się przy stoliku.
— M-ski! — mruknął dość niewyraźnie swe nazwisko, przedstawiając się naszemu bohaterowi.
— B-ski! — również niewyraźnie odparł w odpowiedzi, czerwieniejąc się lekko i przypomniawszy sobie teraz dopiero, że jest człowiekiem, bez nazwiska.
Tak bez nazwiska...
Tymczasem dyrektor zamawiał napoje i przekąski, a jego obstalunek nie był podobny do obstalunku naszego młodego człowieka.
Wnet na stoliku pojawił się koniak „Henesy‘ego“, kawior i łosoś, a później inne, wyszukane potrawy. Ale dyrektor, choć wypił jeden kieliszek i drugi, a nawet przegryzł kawałkiem łososia, miast przysmaków, lub obserwowaniu tańczących par, nie spuszczał oka ze swego przygodnego towarzysza.
Młody człowiek, siedział tak, jak i przedtem, wsparłszy głowę na ręku i prawie całkowicie twarz zakrywszy dłonią. Ledwie przez chwilę, gdy się przedstawiał, mógł go „dyrektor“ dobrze obejrzeć. Lecz ta chwila wystarczyła. Teraz wyraźnie na obliczu dyrektora rysowało się to samo zapytanie, które wyczytać niedawno było można w oczach umalowanej damy:
— On? Czy nie on?
Sam dziwił się teraz sobie, że go wcześniej nie poznał. Gdy podchodził do stolika, a nawet, gdy stał przy drzwiach, obok zarządzającego dancingiem. Ale, w takim razie, poco ta cała komedja? Czemu zasłania się od niego dłonią i wita, niby spotkali się w życiu po raz pierwszy? Przed nim nie musi się chyba ukrywać, choć...
— Pan Darski? — nagle wypalił. — Pan Darski, o ile się nie mylę?
Młody człowiek drgnął i opuścił rękę. Twarz jego stała się doskonale widoczna i dyrektor spostrzegł, że zalewa ją gwałtownie czerwień.
— Nie rozumiem? — bąknął.
— Ależ, Darski! Janusz! — zawołał tamten, aż unosząc się ze swego miejsca. — Opuściłeś rękę i znakomicie cię poznaję... Wprost pojąć nie mogę, że nie poznałem od pierwszej chwili...
Twarz młodego człowieka stawała się coraz więcej purpurowa. Tedy, tak brzmiało jego nazwisko? Był jakimś Januszem Darskim? Niestety, nawet i to nie budziło w nim żadnego wspomnienia!
— Kiedy, właściwie... — dalej bąkał.
Ale, grubas nie dawał już teraz za wygraną. Pochyliwszy się przez stolik i zniżywszy głos, niby pojmując, że to, co mówi nie może być przez nikogo posłyszane, prawił:
— Nie zapieraj się! Udajesz, że mnie nie znasz, twego najlepszego przyjaciela Wręcza? Dyrektora Antoniego Wręcza? Rozumiem, żeś popełnił wielkie szaleństwo, powracając do Polski, gdzie i nadal prokurator interesuje się twoją osobą, a jeszcze większe, pokazując się tu, bo wielu napotkać możesz znajomych, ale przedemną nie potrzebujesz się zapierać, ani chować... Wiesz, jak cię szczerze lubiłem, a o te kilka tysięcy, na jakieś mnie naciągnął, wcale nie mam pretensji... Gadaj więc, po ludzku i przestań grać komedję!
Młody człowiek chwytał łapczywie każde słowo, jakie padało z ust sąsiada. Przy każdym jednak z nich, doznawał ukłucia w serce. Janusz Darski? Człowiek poszukiwany przez władze sądowe? Naciągnął na kilka tysięcy siedzącego obok dyrektora Wręcza? Więc, tak brudna była jego przeszłość? Doznawał uczucia wstrętu dla osobnika, jakim był ongi, a jednocześnie myślał, czy dyrektor się nie pomylił. Bo czemuż w takim razie zawadzał jakiejś hrabinie i czemu ta osadziła go w domu obłąkanych?
Tymczasem, Wręcz, widząc wciąż zmieniające się nastroje na jego twarzy i tłumacząc je po swojemu, dodał:
— Daję ci słowo honoru, że wszystko to mówię, wyłącznie przez szczerą życzliwość dla ciebie! Widzę, że niezbyt powodzi ci się, bo choć dawna hulaszcza żyłka zaciągnęła cię do dancingu, garnitur masz nieco wytarty i siedzisz przy wodzie sodowej. Pocoś, wogóle wracał? Oszalałeś? Ze spraw, które ci wytoczono, wątpię, czy uda się wykręcić? A dochodziły mnie słuchy, że przy twoim sprycie, powodziło ci się zagranicą wcale dobrze. Przyznaj się, może i tam, narobiłeś kawałów?
— Nie! — wyrwało mu się odruchowo.
— A rodzina nie prześladuje cię? Pozostawiła w spokoju? Wszak, gdy wybuchł skandal, pierwsi twierdzili, że wart jesteś, żebyś się znalazł w więzieniu, a dla ich honoru najlepiejby się stało, gdybyś, wogóle, nie żył!
— Och! — jęknął.
Zimne ciarki przebiegły wzdłuż pleców i wydało mu się, że ktoś pochwycił jego serce w kleszcze. Teraz wszystko było jasne. Narobił jakichś niesłychanych świństw i musiał uciekać z Polski. Zapewne, to samo powtórzyło się zagranicą. Później, zaszedł dziwny wypadek, w czasie którego stracił pamięć, a krewni, chcąc nazawsze z nim skończyć, by nadal ich nie kompromitował, osadzili go w zakładzie dr. Trettera. Ach, pocóż uciekał, a nie umarł tam raczej. Przecież, teraz czuje takie obrzydzenie do wszystkiego, co niskie i podłe. A jak wymazać przeszłość?
— Skąd, właściwie, wracasz? — zabrzmiało nowe zapytanie.
Zagryzł wargi. Miał mu odpowiedzieć, że wraca z domu obłąkanych? A może, napełniłoby to, tego dyrektora Wręcza, obrzydzeniem? Miał wyznać o duchowej przemianie, jaka w nim nastąpiła? A nuż poczytałby to za podstęp? Widocznie, część jego wstrętnych przygód jest Wręczowi nieznana i najlepiej będzie chwilowo o nich zamilczeć. Gdyż wydaje się, istotnie, szczerze życzliwie do niego usposobiony i pragnie mu służyć pomocą. A on tak potrzebuje pomocy.
— Stamtąd, skąd wiesz! — mruknął ogólnikowo.
— Nareszcie — ucieszył się Wręcz — gadasz, jak człowiek! Bo, chwilami, wydawało mi się, że się pomyliłem! Ale, teraz nie mam już żadnej wątpliwości, poznaję cię i po głosie! Przyznać jednak trzeba, że w ciągu tych dwóch lat zmieniłeś się bardzo. Nie tylko zewnętrznie. Zgoliłeś wąsy i nie nosisz monokla. Równie, jakby spoważniałeś. Musiałeś przejść przez tęgie cęgi, gdyż znikł twój uśmiech beztroski i zwykła wesołość. Toć, dawniej byłeś najlekkomyślniejszym z ludzi...
— Kiedy spoważnieć trzeba?
— Rozumiem! Choć chwalę cię przedwcześnie, bo i to dowód okropnej lekkomyślności, żeś się tu znalazł? Poznać cię mogą lada chwila, a wtedy... O... spójrz na tę panią! Cóż, to znaczy?
W rzeczy samej, gdy muzyka grać poczęła jakiegoś sentymentalnego bluesa, uszminkowana dama, ta sama, która przyglądała się młodemu człowiekowi tak natarczywie, nagle skinęła na jednego z towarzyszących jej panów i podniósłszy się od stolika, zmieszała się z tańczącemi parami. Ale, wnet poznać było można, że nie zamiłowanie do tańca wyłącznie skłoniło ją do wzięcia udziału w ogólnej zabawie. Raczej chęć, bliższego przyjrzenia się młodemu człowiekowi, który siedział od jej miejsca dość daleko. Bo oczy miała jedynie weń wlepione i manewrowała wraz ze swym tancerzem tak, by do niego się zbliżyć. A gdy mijała ich stolik, z jej ust wybiegł szept:
— On, napewno! Nie, to przechodzi wszelkie pojęcie! Co za tupet! Będę musiała zawiadomić natychmiast...
Szept ten nie doleciał do słuchu dyrektora Wręcza, lecz mina umalowanej damy na tyle była wymowna, że łatwo można było odgadnąć, że nie żywi względem jego przyjaciela, uczuć przyjaznych i że istnieć pomiędzy niemi muszą zadawnione porachunki.
— Któż to jest? — zapytał z niepokojem.
— Nie wiem! — odparł zupełnie szczerze, odnaleziony przed kilku minutami Janusz Darski.
— Niemam pojęcia czemu? — znów powtórzył, łamiąc sobie głowę, jaką z tą nieznajomą panią mogła go łączyć przygoda.
— A jednak...
Korzystając z tego, że para znikła w ogólnym tłumie tancerzy, dyrektor Wręcz skinął głową w kierunku zarządzającego dancingiem.
Ten nadbiegł w podskokach.
— Panie — zapytał, wskazując na umalowaną i ubrylantowaną damę. — Czy nie mógłby pan mi powiedzieć, kim jest ta pani?
— Och! — rzekł z uprzejmym uśmiechem zarządzający. — Znam ją doskonale! To bardzo elegancka osoba i z wielkiego świata!
— Baronowa Gerlicz?
— Tak, żona tego bogatego fabrykanta!
A gdy zarządzający znikł, zadowolniwszy ciekawość Wręcza, ten uważnie popatrzył na swego towarzysza.
— Naprawdę, jej nie znasz?
— Naprawdę!
— Dziwne... — wzruszył ramionami, jakby chciał dodać, że jego przyjaciel Janusz Darski tyle już narobił kantów rożnym osobom, że sam nie pamięta, kto o co rości pretensje.
— Jednak — dokończył poprzednio przerwaną myśl — utwierdza mnie to tylko w mniemaniu, że nie powinieneś tu pozostać, ani chwili dłużej. O Gerliczach słyszałem. Są to ludzie wpływowi i zamożni. Coś musiałeś przeskrobać. Ty jej sobie nie przypominasz, ale ona cię zna! Wnet rozniesie się wieść o twoim powrocie. A to zupełnie, niepożądane...
— Cóż mam robić? — rzekł, szczerze zaniepokojony.
— Schować się?
— Gdzie?
Wręcz pochylił się znowu przez stolik. Prawie szeptał do ucha młodego człowieka.
— Ze względu na naszą przyjaźń, nie pozwolę ci zginąć! Pocoś wrócił i pod czyjem nazwiskiem, nie pora o tem rozprawiać. Później, o tem opowiesz. Domyślam się, że coś zaszło i nie miałeś z czego żyć za granicą. Ale wracać? Tu się zjawiać? Zawsześ był warjatem i zostaniesz warjatem...
— Ja, warjatem? — powtórzył nieco ironicznie, przypominając sobie „zakład“, z jakiego przed kilku godzinami uciekł.
— Tak warjatem! — twardo brzmiały słowa Wręcza. — Ale, nie chcę, żebyś znalazł się w więzieniu! Biorę cię więc, natychmiast do siebie, do mieszkania i tak ukryję, że cię nikt nie odnajdzie. O reszcie, pogadamy późnej! Musisz tylko słuchać się mnie we wszystkiem...
— Nie wiem, jak ci dziękować! — zawołał ucieszony, gdyż ta niespodziewana propozycja, usuwała różne zawisłe nad nim niebezpieczeństwa i sądził, że gdy Wręcz, później szczerą jego spowiedź posłyszy, może na nowej drodze życia, jaką zamierzał obrać, zechce mu przyjść z wybitnym ratunkiem. — Toć, samo Niebo mi cię zsyła.
— Chodźmy zaraz! — oświadczył Wręcz, dzwoniąc energicznie, na kelnera — i tak zbyt długo cię tu widziano. A jeśli ci pozostały dawne pijackie przyzwyczajenia, to wina możesz się napić i u mnie...
— Nie... nie...
— Nie, tem lepiej! Po części, zgubiło cię pijaństwo... Gdyż...
— Gdyż — wymówił nagle grubas, jakimś dziwnym tonem, niby nasunęła mu się niespodziewana myśl — powiem ci szczerze, że cieszę się, żem cię spotkał. W ostatnich czasach, nawet, wiele wspominałem o tobie! I ty, w pewnej sprawie, możesz mi być pomocny... Ty, jeden...
— Ja pomocą?
— Tak będzie to mały rewanż za moją gościnę...
Teraz zdumienie odbiło się na twarzy młodego człowieka. Miał być dyrektorowi pomocny? On, poszukiwany przez sądy, zmuszony jaknajprędzej opuszczać restauracyjną salę, by w mieszkaniu Wręcza szukać bezpiecznego schronienia. Nic nie rozumiał. A nuż dyrektor li tylko dlatego go zabierał ze sobą?
— Słuchaj... — począł, lecz wnet przerwał.
Powstrzymało go skinienie ręki Wręcza. Kelner zbliżał się do ich stolika.
— Pierwszy, zapłać rachunek! — cicho szepnął dyrektor. — I wyjdź! Zaczekasz na mnie na ulicy. Nie możemy opuścić restauracji razem! Wszak, dla służby, jesteśmy tylko przygodnemi znajomymi.
Zrozumiał i zastosował się do tego zlecenia. Odszedł, nie zauważony przez nikogo i jako niewiele znaczący gość, żegnany bez żalu. Po drodze, przy stoliku, nie spostrzegł owej uszminkowanej damy. Musiała, widocznie, wcześniej opuścić salę.
Na ulicy, skrył się nieco w mroku i zaczekał.
Po upływie kilkunastu minut ukazał się dyrektor Wręcz.
— Siadajmy! — rzekł, wskazując na najbliższą taksówkę. — Pojedziemy na Kredytową!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nic dziwnego, że nasz bohater, opuszczając dancing, nie zauważył wymalowanej pani, która patrzyła nań tak ostentacyjnie, z wyraźną nienawiścią.
Nic dziwnego. Ledwo ukończył się taniec, pobiegła ona w stronę długiego korytarza, gdzie mieściły się restauracyjne gabinety, jak również budka telefoniczna. Pobiegła, rzuciwszy kilka słów przeproszenia swemu tancerzowi i dając mu do zrozumienia żeby jej tam nie towarzyszył, gdyż będzie przeszkadzał, w poufałej widocznie rozmowie.
Pochwyciła za słuchawkę, a gdy odezwał się sygnał, niecierpliwemi palcami jęła nakręcać pożądany numer automatu.
— Czy Iza nie śpi mocno tylko? — myślała. — Czy jej się dobudzę? A może na noc wyłączyła telefon?
Ale, nie! Ku jej radości wnet rozległ się głos, jaki spodziewała się posłyszeć. Nawet, nadspodziewanie prędko.
— Nie śpisz jeszcze, Izo? — zdziwiła się. — To ja, Klara...
— Nie, nie śpię! — zabrzmiała odpowiedź, a tej którą zarządzający dancingiem nazywał baronową Gerlicz, wydało się, że w głosie przyjaciółki słyszy niepokój i podrażnienie.
— Daruj, że cię o tak późnej godzinie niepokoję — mówiła, a znajdujący się na ścianie korytarza, akurat naprzeciw budki telefonicznej duży zegar wskazywał trzecią w nocy. — Daruj, że cię niepokoję, ale zaszły wypadki... Dzwonię, w twojej własnej sprawie.
— Co się stało?
— Jestem, z całem towarzystwem w Livoy‘u, tym dancingu... Wiesz... Ku mojemu zdumieniu zobaczyłam jego... Pojmujesz, jego... Wprost, nie wierzyłam własnym oczom... Ale, nie mogłam się pomylić... On, napewno on... Musiał, w niezrozumiały sposób stamtąd uciec...
— Niestety, wiem już o tem! — zabrzmiała na drugim końcu telefonicznego drutu gniewna odpowiedź — Uciekł! Właśnie, przed chwilą zawiadomił mnie o tem dr. Tretter! Oto przyczyna, czemu nie śpię!...
— W jaki sposób?
— Przez pijaństwo tego przeklętego pielęgniarza Antoniego. Pielęgniarz się spił i przypadkiem zostawił drzwi celi otwarte. Mniemał, że ten głęboko zasnął. A on wykorzystał tę okoliczność i drapnął. Mało tego! Gdy sam Tretter rzucił się w pościg, dał jakimś łobuzom dwadzieścia złotych i wmówił w nich, że to właśnie Tretter jest warjatem, a ci poturbowali i odstawili do sanatorjum doktora! Straszna stała się rzecz! Wprost skóra na mnie cierpnie, gdy pomyślę, co teraz nastąpi...
— Rozumiem cię zupełnie! — odparła baronowa Gerlicz, a i w jej głosie zadźwięczało przerażenie. — To straszne! Tylko, nie rozumiem... Wszyscy lekarze twierdzili, że nigdy nie odzyska zdrowia, a on wygląda na całkiem przytomnego...
— Pomylili się! Oprzytomniał! Napewno przypomniał sobie wszystko i wie o wszystkiem...
— Okropne!
— Zastanawia mnie — mówiła teraz ta, do której dzwoniła baronowa Gerlicz i którą nazywała Izą — skąd wziął pieniądze? Dwadzieścia złotych dla andrusów... Miał na bilet do Warszawy. Obecnie znajduje się w dancingu... Musi mieć jakichś przyjaciół! Tem więcej jest to dziwne, że przecież postarałam się, aby wszyscy odsunęli się od niego! Nic nie pojmuję! Z kim siedzi w restauracji??
— Z jakimś grubym, starszym jegomościem! Pytałam się o nazwisko tego pana zarządzającego dancingiem i odparł mi, że jest to jakiś bogaty dyrektor Wręcz. Nigdy nie słyszałam o takim. Pozatem dodał zarządzający, że jest to przygodna znajomość, bo ponieważ nie było stolików, posadził owego Wręcza przy jego stoliku...
— Musi to być przygodna znajomość, gdyż przedtem nie znał żadnego Wręcza i również nigdy nie słyszałam o podobnym dyrektorze! A przecież znam wszystkich jego znajomych. Ale musi się czuć dobrze, pewny siebie, skoro nie ukrywa się wcale i ośmielił się pojawić w „Livoy‘u“...
— Co zamierzasz dalej czynić?
W głosie pani Izy, kiedy odpowiadała, zadźwięczała nietajona nienawiść.
— Toć chyba domyślasz się — twardo wyrzekła — że nie zrezygnuję z dalszej walki! Niema wyboru! Albo ja go usunę na zawsze z mej drogi, albo on mnie zgubi! Myślę tylko, że jestem daleko silniejsza od niego i łatwo sobie z nim poradzę! W to, co zacznie opowiadać, nie uwierzy nikt, zbyt dobrze urobiłam opinję. A dla ogółu będzie zbiegłym z zakładu dla obłąkanych warjatem...
— Tak! Zbiegłym z zakładu dla obłąkanych warjatem!
— Natychmiast, zawiadomię władze! Zanim zdąży się z kimkolwiek porozumieć w Warszawie, pochwycą go i odstawią do sanatorjum dr. Trettera... A wtedy, już ja się postaram, żeby nie uciekł powtórnie i żeby tej całej historji jaknajszybszy nastąpił koniec...
— Rozumiem!
— Więc, rozłącz się! Szczerze ci wdzięczna jestem za ten telefon! Dzwonię zaraz do policji... Może go jeszcze przyłapią w „Livoy‘u“...
Rozmowa została ukończona. Ale, gdy w pół godziny, może później, zawiadomieni przez tajemniczą panią Izę, wywiadowcy zjawili się w restauracyjnej sali, młodego człowieka już nie było.
Wchodził on właśnie, do luksusowo urządzonego apartamentu swego przyjaciela, dyrektora Wręcza, który szczerze się cieszył, że po długiem niewidzeniu odnalazł, tyle mu teraz potrzebnego — Janusza Darskiego.
Nazajutrz, nasz bohater, obudził się dość późno i rozglądał się ciekawie po eleganckiem urządzeniu pokoju. Przypomniał sobie powoli wypadki wczorajszego dnia, które przebiegły z szybkością błyskawicy. Ucieczka z zakładu dr. Trettera, przyjazd do Warszawy, spotkanie z Wręczem...
— Więc jestem Januszem Darskim! — szepnął. — Kanciarzem jakiegoś wyższego pokroju! Niezbyt to miły powrót do rzeczywistości!
W rzeczy samej, odzyskanie w podobnych okolicznościach nazwiska, bynajmniej nie napełniało go radością. Z jednej strony będzie poszukiwał go Tretter wraz z ową tajemniczą hrabiną, z drugiej władze sądowe również żywią do niego jakieś pretensje. Chwilowo, znalazł, dzięki Wręczowi bezpieczną kryjówkę, lecz co nastąpi dalej? Chyba, że Wręcz zajmie się jego losem? Wszak, wczoraj wspominał, że będzie potrzebny? Jakież, do licha stosunki mogły go łączyć z tym Wręczem?
Nagle, ten tok rozmyślań przerwał czyjś głos:
— Przyniosłem śniadanie!
Drgnął. Obok otomany, na której sporządzono posłanie, stał służący, starszy już, siwy mężczyzna z tacą w dłoni.
Nadszedł tak cicho, że młody człowiek nie posłyszał jego nadejścia i teraz przyglądał mu się ciekawie. Przypomniał sobie, że i wczoraj, kiedy w towarzystwie Wręcza, w nocy tu przybył, wzrok starego kamerdynera spoczywał na nim równie uporczywie.
— Przyniosłem śniadanie! — powtórzył, stawiając tacę z filiżanką herbaty i różnemi butersznytami na stoliku, znajdującym się obok otomany. — Ależ pan zaspał! Jest blisko pierwsza! A pan dyrektor o dziesiątej pojechał do banku.
— Do jakiego banku? — wyrwało mu się mimowolnie.
— Jakto, pan nie wie? Przecież do banku „Pożyczek Wzajemnych“, gdzie jest dyrektorem!
— Tak.. tak...
Ale sługa, widocznie, postanowił zrzucić cały ciężar, leżący na sercu.
— Coś przez dwa lata odmienili pana! — raptem wypalił. — Niby pan taki sam, a zupełnie inny! Poznaję i niepoznaję. Przez chwilę, kiedy pan wczoraj przyszedł z naszym panem i słałem mu łóżko, to wydawało mi się, że to wcale nie pan Darski! Dlatego, ciągle się przyglądam... Pan, czy nie pan? I zapomniał, że dyrektor jest w banku „Pożyczek Wzajemnych“, a wczoraj nawet nie wiedział, jak stary Jan, ma na imię! — podkreślił z oburzeniem. — A ile lat już, przecie, pan zna starego Jana?
Postarał się pokryć uśmiechem zmieszanie:
— Niechaj Jan się na mnie nie gniewa — odparł, zadowolony, iż dowiedział się, jak kamerdyner ma na imię. — Zmęczony byłem po długiej podróży.
Zapewne, to samo wyjaśnienie przychodziło na myśl służącemu.
— A gdziebym ja tam śmiał się gniewać! — wzruszył ramionami. — Dziwiło mnie tylko! I litość brała nad panem... Że tyle czasu musiał się natłuc po świecie i taki zbiedzony do nas powrócił...
— Tak... tak...
Jan był znakomicie ułożonym kamerdynerem. Z niewyraźnych odpowiedzi młodego człowieka, wywnioskował, że może poufali się zbytnio i niemiłe mu są te przypomnienia. Wnet, zmienił temat rozmowy...
— Przepraszam — oświadczył — że tak szczerze gadam! Ot zwyczajnie, jak stary! No i byłem panu zawsze życzliwy... Da Bóg, wszystko teraz się odmieni, a nasz pan dyrektor dopomoże... Bo on, pana, naprawdę lubi... Kiedy z domu wychodził, to prosił, żebym panem ciągle się opiekował...
— Prosił jeszcze — ciągnął Jan dalej — żeby pan z domu nie wychodził, bo... — tu uczynił porozumiewawczą minę — różnie na mieście przydarzyć się może... Ja tam nikomu nie wspomnę, że pan u nas znajduje się w mieszkaniu, a dozorcy wytłumaczyłem, że poszedł... Musi więc pan tu siedzieć spokojnie, dopóki pan dyrektor nie powróci... A dyrektor, wróci na obiad, o piątej...
A gdy Jan odszedł, zjadł śniadanie, wyskoczył ze swego improwizowanego łóżka i pośpiesznie począł się ubierać.
Zaspał porządnie. Zegar, znajdujący się na kominku wskazywał wpół do drugiej. Ale, może i lepiej się stało. Wszak tyle godzin dzieliło go od nadejścia Wręcza.
Czas ten, postarał sobie skrócić spacerem po mieszkaniu. W rzeczy samej, bogatym człowiekiem musiał być Wręcz — stary kawaler, jak wczoraj jeszcze się dowiedział — skoro mógł sobie pozwolić na zajmowanie pięciopokojowego, luksusowego apartamentu, gdzie prócz niego nie mieszkał nikt, poza służbą, kamerdynerem Janem i niemłodą już kucharką, podobno znakomitością w swoim rodzaju, zadawalniającą najwybredniejsze zamiłowania kulinarne dyrektora.
Sam apartament urządzony był niezwykle bogato i nie brakło w nim ani kosztownych mebli, ani cennych dywanów, ani pięknych obrazów. Z przybranego rogami jeleniemi przedpokoju, wchodziło się z jednej strony do empirowego gabinetu, z drugiej — do salonu w stylu Ludwika XV. Za nim znajdował się gdański stołowy, sypialnia dyrektora, a później w korytarzu pokój, bez właściwego przeznaczenia. Może, dla odwiedzających Wręcza gości. Ten pokój właśnie, przeznaczono młodemu człowiekowi.
Chodził tedy po mieszkaniu, z zaciekawieniem rozglądając się dokoła i rzecz jedną stwierdzał ze zdziwieniem. Jeśli przedtem, łatwo rozpoznawał ulice w Warszawie, a miał nawet wrażenie, że był kiedyś w restauracyjnej sali „Livoy‘u“, teraz ten apartament nie nasuwał mu najlżejszych wspomnień. Czyżby podobne figle płatała pamięć? Przecież twierdzili Wręcz i Jan, że za dawnych czasów bywał tu częstym gościem? Cóż to znaczyło? Świadomość jednych rzeczy wracała, a innych nie mogła powrócić.
Wpijał się wzrokiem w liczne pozawieszane na ścianach i poustawiane w bogatych ramkach fotografje na biurku dyrektora. Pełno tam było wizerunków starszych i młodszych mężczyzn, ubranych wykwintnie, zdjęć pięknych i śmiejących się zalotnie kobiet. Niektóre z tych fotografji zdobiły nawet napisy. Odczytywał te napisy... i nic... nic... Ludzie wyobrażeni na zdjęciach pozostawali mu całkowicie obcy. A jednak, jeśli był poprzednio w takim zażyłym stosunku z Wręczem, wielu z nich musiał znać, z wieloma się przyjaźnić. Nie poznawał ich teraz, jak wczoraj nie poznał Wręcza.
Wtem drgnął. Dojrzał dużą fotografję, przedstawiającą młodego człowieka o zarozumiałym, nieco bezczelnym wyrazie twarzy. Ubranego przesadnie elegancko, z monoklem w oku. Pod spodem napis: „Kochanemu Alojzemu Wręczowi — na pamiątkę Janusz Darski“.
— Janusz Darski! Więc, on...
Pochwycił fotografję i pobiegł do olbrzymiego znajdującego się w sąsiednim salonie lustra i począł porównywać. Tak, bezwzględnie istniało podobieństwo, nawet znaczne podobieństwo. Chociaż...
Czyż był, naprawdę, tym młodym człowiekiem, uśmiechniętym arogancko i spoglądającym na świat z miną przebiegłej wyższości. Gdzież się podział ten niemiły grymas, ta pewność siebie, zarozumiałość i chytrość, bijąca z oblicza, uwiecznionego na wizerunku?
— Chyba, nie ja?...
A jednak, był Januszem Darskim! Tym Januszem Darskim, który za krótkotrwałe chwile hulaszczego życia, zapewne, ponieść musi długą karę. Jedna rzecz go tylko zastanawiała w dalszym ciągu. W jaki sposób to się stało, że ów dziwny wypadek, który pozbawił go całkowicie pamięci, spowodował jednocześnie całkowite duchowe przerodzenie? Bo czuł się przecież bardzo teraz daleki od owego Janusza Darskiego, a jego dusza była pełna wzniosłych i szlachetnych porywów. Lecz, czyż z podobnym balastem przeszłości, wolno mu będzie rozpocząć życie po raz wtóry?
— Czy ktokolwiek uwierzy w tę przemianę? — szepnął.
Powrócił do gabinetu i postawił zpowrotem fotografję na biurku. Później, chcąc rozproszyć przykre myśli, jął wyjmować książki ze znajdującej się tam bibljoteki i przeglądać je. Z zadowoleniem stwierdzał, że czyta łatwo i rozumie, nietylko po polsku, ale i francusku i niemiecku. Zajął go nawet bardzo, jakiś niedawno wydany, paryski romans.
— Więc...
Punktualnie, z uderzeniem godziny piątej, do mieszkania powrócił dyrektor Wręcz. Z radością powitał swego, nowego lokatora.
— Grzeczny jesteś! — już zdala wołał, spostrzegłszy go pochylonego nad książką w gabinecie. — Czytasz, w pobliżu własnej fotografji! Widzisz, jak cię kocham! Twój wizerunek stale znajdował się u mnie na biurku...
Uścisnął dłoń młodego człowieka, który powstał na jego powitanie i dalej mówił:
— Co prawda, zewnętrznie zmieniłeś się bardzo, ale dla mnie pozostałeś zawsze ten sam! Więc nie wychodziłeś? Doskonale! O twoim pobycie w Warszawie, rzecz prosta, nie zawiadamiałem nikogo! Nawet, najbliższych, dawnych przyjaciół... Jest to niewskazane, dopóki my, we dwójkę, nie ułożymy naszych spraw.
— Tak... tak... — powtórzył ucieszony, że nie będzie musiał rozmawiać z ludźmi, teraz mu całkowicie obcemi.
— Więc, nie zawiadamiałem nikogo! Szczególniej, że wątpię, czy długo będziesz mógł tu pozostać i mam względem ciebie pewne zamiary... Tylko jeden, uczyniłem wyjątek.
— Wyjątek?
— Tak, szykuję ci pewną niespodziankę! Mam wrażenie, że bardzo z niej będziesz zadowolony!
— Niespodziankę! — nic nie pojmował.
— Nie domyślasz się?
— Nie!
Wręcz chytrze przymrużył oko i począł głośno się śmiać.
— Skoro, nie domyślasz się, to zaczekaj! Teraz ci nie powiem! Tem więcej, że pora siadać do obiadu i Jan już kiwa na mnie rozpaczliwie głową. I ty musisz być porządnie głodny...
W rzeczy samej, na progu gabinetu ukazał się kamerdyner, oznajmiając, że obiad znajduje się na stole. Dyrektor poszedł w stronę sali jadalnej pierwszy, a w ślad za nim nasz młody człowiek.
Bił się z myślami, próżno starając się rozwiązać, rzucone przez Wręcza zagadki. Ten, nietylko na niego miał swoje projekty, ale gotował mu jeszcze jakąś niespodziankę. Cóż to była za niespodzianka taka?
Początkowo, gdy się znaleźli przy stole zastawionym, dyrektor milczał, poświęciwszy całkowitą swą uwagę spożywaniu znakomitych potraw, sporządzonych przez nie mniej znakomitą kucharkę. Może go zresztą, krępowała obecność Jana. Rzucał tylko od czasu do czasu nic nie znaczące słówka. Dopiero, kiedy ukończył się obiad, a kamerdyner znikł, ustawiwszy na stole filiżanki, maszynkę do czarnej kawy i butelkę z likierem, Wręcz postanowił przystąpić wprost do rzeczy:
— Gadaj szczerze — począł — bo wczoraj trudno było o tem rozmawiać w „Livoy‘u“, a później widziałem, żeś znużony i nie chciałem cię męczyć... Po coś ty, właściwie, powrócił do kraju?
Młody człowiek bąknął coś niewyraźnie, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— Domyślam się — odpowiedział za niego dyrektor — żeś nie miał z czego żyć i tu przybyłeś szukać pomocy! Wielka to lekkomyślność z twej strony. Nikt ci nie pomoże, a narażasz się bardzo. To tu, zanim przystąpię do pewnego projektu, za pomocą którego chciałbym cię uratować, chciałbym poznać, jakie są istotne twoje plany?
— Żadne! — mruknął, a odpowiedź ta zgadzała się z prawdziwym stanem rzeczy.
— Żadne? — aż podskoczył na swem miejscu Wręcz. — Żadne? Odrazu wiedziałem, że tak jest i całkowicie poznaję dawnego Janusza Darskiego! Wszystko bez zastanowienia, pod wpływem chwilowego impulsu, że a nuż z najgorszej sytuacji szczęśliwym trafem wykręcić się uda! Na coś ty liczył? Na kogo? Bo, mnie przecież unikałeś i spotkaliśmy się przypadkiem!
— Na nic!
— Na nic? Właśnie! Właśnie! Odpowiedź, zaiste w stylu Janusza Darskiego! Bo i na kogoż możesz liczyć? Przyjaciele? Wiesz, co warci są dzisiaj przyjaciele! Każdy nadskakuje, póki może parę groszy pożyczyć, lub wypić za darmo butelkę wina. A twoi krewni...
— Krewni? — powtórzył niecierpliwie, chcąc się dowiedzieć, czemu przeciw niemu tak nieprzychylnie są usposobieni członkowie najbliższej rodziny.
— Krewni? Jakich ty właściwie masz krewnych? — szczerze wyrzucał ze siebie Wręcz. — Twoi zacności rodzice dawno umarli, braci i sióstr nie miałeś. Pozostał tylko stryj i ciotki, ale te cię z duszy i serca nienawidzą...
— Dlaczego? — wyrwało mu się mimowolnie.
Wręcz, który napełniał kieliszek likierem, spojrzał na niego, jak się patrzy na warjata.
— Ten się jeszcze pyta, dlaczego! — zawołał oburzony. — Głupiego udajesz! Zdaje się mają ku temu dostateczne powody, boś ich skompromitował porządnie. Przypomnij sobie, swoje życie od początku, a właściwie od chwili, kiedy w świecie począłeś odgrywać pewną rolę, czyli przed siedmiu laty... Odziedziczywszy po rodzicach dość spory mająteczek załatwiłeś się z nim w niespełna rok. A później, kiedyś już nie miał ani grosza, o czem oczywiście nikt nie wiedział, rozpocząłeś „nadzwyczajne“ interesy... Spółki akcyjne, zakładanie fikcyjnych przedsiębiorstw i inne wcale sprytnie pomyślane kanty... Nie gardziłeś „pożyczkami“ od najskromniejszych nawet ludzi i każdy ci był dobry, byle miał pieniądze...
Złocisze znoszono chętnie, wszak znakomicie zachowywałeś pozory bogatego człowieka! I te przebajeczne kochanki i luksusowe auta i kolacje, w czasie których szampan lał się strumieniami — na samo to wspomnienie usta dyrektora złożyły się do cmoknięcia. — Nie jedną z tobą wtedy wysączyłem butelczynę i z niejedną dziewczynką byliśmy w gabinecie... — znów cmoknął lubieżnie. — W taki to sposób, rzucając głupcom piaskiem w oczy, najmniej wyprułeś miljon... Tak przynajmniej, twierdziły później władze sądowe... Wreszcie, przyszedł kres — któryś idjota, jakiego naciągnęłeś na względnie małą sumkę, tacy pętacy zwykle bywają najwięcej zawzięci — tu w tonie Wręcza odbił się niewiadomo dlaczego gniew — zirytował się i nie mogąc doprosić się zwrotu swego „wkładu“, złożył skargę do prokuratora. Jeszcze nie wierzono. Któż śmiałby posądzać o podobne poziome przywłaszczenie, stale pewnego siebie, wytwornego dżentelmena w monoklu, Janusza Darskiego? Zresztą, twoje oburzenie, iż śmią cię pomawiać o podobne niskie sprawy, było tak znakomicie odegrane, że powszechnie mniemano, nawet władze sądowe, iż to o jakąś bezsensowną skargę chodzi. Ty zaś pragnąłeś tylko zyskać na czasie, a właściwie zebrać potrzebne na ucieczkę pieniądze... Wtedy — wcale nie mam do ciebie o to żalu — rąbnąłeś mnie trzy tysiące... Byłbym ci dał nawet pięć, tak w ciebie wierzyłem, aleś był na tyle miły, że atakowałeś mnie na mniejszą sumę...
— Ach! — szepnął. Znał już teraz całe swe poprzednie życie.
— Oczywiście, kiedyś uciekł — mówił Wręcz dalej — powstał niebywały skandal. A poszkodowani, nie wiedząc, jak odzyskać swoje pieniądze poczęli napastować twoją rodzinę. Rzecz prosta, bez żadnych podstaw prawnych. A twoja rodzina, widocznie zniecierpliwiona ciągłemi awanturami, chcąc im kres położyć wyparła się ciebie publicznie... Oświadczono, że w najlepszym razie zasługujesz na to, żeby się znaleźć w domu obłąkanych...
— Ach! — jęknął powtórnie.
— Tylko — dyrektor wypuścił z ust wielki kłąb dymu z hawańskiego cygara, jakie zapalił przed chwilą — nie rozumiem dalszego ciągu tej historji. Dochodziły mnie słuchy, że uciekłeś do Paryża i tam pod zmienionem nazwiskiem, powodzi ci się wcale dobrze... Że znów kręcisz na prawo i lewo, robisz pieniądze, a nawet hulasz, jak za najlepszych czasów... Skąd ta nagła przemiana? Co ci się stało? I we Francji zrobiła się awantura i stamtąd musiałeś uciekać?
— Widzisz... — począł, lecz wnet urwał. Znów, tak samo, jak wczoraj w „Livoy‘u“, miał ochotę opowiedzieć Wręczowi wszystko szczerze. I znów te same powstrzymały go skrupuły. Jeśli, we Francji nastąpiły jakieś potworne wypadki i krewni zamknęli go w zakładzie dr. Trettera, może w ten sposób, ratując od więzienia i szubienicy, dyrektor, kiedy posłyszy, że z tego zakładu zbiegł, przestraszy się i odmówi dalszej pomocy. Gorzej jeszcze. Porozumie się z rodziną, a poznawszy straszliwą prawdę, nie będzie stawiał przeszkód, by osadzono go tam zpowrotem. W obecnych warunkach, spowiedź taka była niebezpieczna. Raczej, chciał się za wszelką cenę ratować i później wykazać, że zmienił się całkowicie.
— Widzisz... — kłamał. — Mój dalszy pobyt w Paryżu stał się niemożliwy... Zbyt długo opowiadaćby o tem...
Wręcz zerknął na niego jakoś z pod oka. Zanadto, jednak był delikatny, a może nie wchodziło to w jego plany, by dalej napierać.
— Hm! — mruknął tylko — powinęła ci się noga! Kiedyś musiało się urwać. Nie łatwo z samych kantów żyć na dłuższą metę zagranicą.. A w Paryżu też kryzys i francuscy kombinatorzy pewnie nie lubią konkurencji... Tak... Tak... Skoro nie chcesz powiedzieć, nie będę nalegał... Ale, jedno, może mi powiesz... Pod jakiem nazwiskiem powróciłeś do Polski? Chyba nie pod swojem, ani pod tem, pod którem bawiłeś we Francji?
— Pod żadnem! — odparł szczerze.
— Pod żadnem?
— Tak!
— Rozumiem! — oświadczył Wręcz, który, zapewne, co do wszystkich przygód Janusza Darskiego zdążył wyrobić sobie zdanie. — Przeszmuglowałeś się jakoś przez granicę, mniejsza z tem, kto wtem dopomógł, sądząc, że dalej dasz sobie radę... Kiedy, wróciłeś?
— Wczoraj! Wieczorem...
— Wczoraj? — zdziwił się dyrektor, a jednocześnie niby ucieszył. — Wieczorem? I odrazu do „Livoy‘u“? Nigdzie przedtem nie byłeś? Nikt cię nie widział?
Młody człowiek tym razem nie skłamał:
— Zaszedłem do „Livoy‘u“ — rzekł — prosto z dworca. Byłem straszliwie głodny, a inne restauracje znajdowały się zamknięte... Myślałem, że nikt mnie tam nie zauważy...
— Aha...
Twarz Wręcza wypogodziła się. Widocznie to, co posłyszał, utwierdziło go w poprzedniem przekonaniu, a nawet było bardzo na rękę. Nalał sobie nowy kieliszek likieru, a wskazując na nietknięty młodego człowieka, wymówił:
— Czemu nie pijesz? Od pół godziny stoi twój kieliszek pełny! Dawniej, wysączyłbyś już pół butelki... Wypij!... Teraz, ja ci wyłuszczę, jakie mam względem twej osoby plany...
— Plany? — powtórzył, ucieszony, że nareszcie Wręcz wtajemniczy go w tę sprawę, w jakiej miał mu być pomocny, a jednocześnie dopomoże do dalszego ułożenia życia? — Słucham?
Trącił się swym kieliszkiem o kieliszek dyrektora, lecz ledwie umoczył w nim usta. Wpił się natomiast, chciwie w twarz Wręcza, łowiąc z natężeniem, padające z jego ust słowa.
— Tedy — mówił tamten, niby reasumując całą poprzednią rozmowę — powróciłeś do Polski, bez nazwiska, bez papierów i oczywiście, bez grosza... Liczysz na to, że uda ci się skądkolwiek wyrwać trochę pieniędzy i dalej pojechać, bo przecież tu nie możesz długo pozostać... Czyż, nie jest tak?
— Hm, tak! — mruknął, nie wiedząc dokąd dyrektor zmierza.
— Otóż. — Wręcz unikał teraz wzroku młodego człowieka — gotów byłbym ci w tem wszystkiem dopomóc, ale pod jednym warunkiem. I ty musisz mi okazać pewną usługę...
— Już wczoraj wspominałeś o tem!
Dyrektor zniżył głos.
— Jest to historja nieco delikatna, ale ty przecież nie żywisz zbytnich skrupułów...
— Zbytnich skrupułów? — twarz młodego człowieka poczęła czerwienieć.
— Więc...
Wręcz pochylił się przez stół i już miał wyłuszczyć ową „dyskretną“ sprawę, do jakiej potrzebny mu był wspólnik bez zbytnich skrupułów, gdy wtem w przedpokoju zabrzmiał dzwonek, a później rozległ się skrzyp otwieranych drzwi, powolny bas kamerdynera Jana i czyjś inny jeszcze młody, dźwięczny głos.
— Och! — zauważył Wręcz z uśmiechem, posłyszawszy ten hałas. — Odłożymy na później rozmowę! Nowy gość nadchodzi! Zapowiedziana, niespodzianka...
— Niespodzianka?
Teraz dopiero, przypomniał sobie, że dyrektor, zanim siedli do stołu, oznajmił mu z tajemniczą miną, że gotuje „niespodziankę“...
Cóż to była za niespodzianka?
Nie długo oczekiwał na rozwiązanie zagadki. Do jadalni wpadła młoda, ładna i niezwykle elegancko ubrana dziewczyna...
Rozejrzała się po dużym, jadalnym pokoju, a zdala spostrzegłszy młodego człowieka, z głośnym okrzykiem radości rzuciła się ku niemu.
— Janusz! Januszek! Złoty kochany... Jesteś, jesteś, naprawdę! A ja myślałam, że Wręcz ze mnie zażartował!
Niepewnie, podniósł się ze swego miejsca, na powitanie. Stanowczo, doznawał wrażenia, że tę piękną, młodą kobietę widzi po raz pierwszy.
Ale, ona już porwała go w swe objęcia.
— Januszek! — wołała, osypując go pocałunkami — Januszek, najdroższy!
Czuł się niewysłowienie głupio. Straszliwie głupio w ramionach tej dziewczyny. Jeśli witała go w podobnie radosny i serdeczny sposób, musiała mieć prawa ku temu. Lecz kim była? Narzeczoną? Przecież, z poprzedniej rozmowy z dyrektorem wiedział, że niema ani siostry, ani żony. Tedy, zapewne, narzeczoną. Oj, w rzeczy samej dobrą mu Wręcz zgotował niespodziankę i dał łamigłówkę do rozwiązania.
Jął więc, nie chcąc się zdradzić, na uściski odpowiadać uściskami, a pocałunki odwzajemniać pocałunkami. Choć jednak panienka była naprawdę kusząca i ładna, w swem zmieszaniu, czynił to słabo i bez wielkiego przekonania, wciąż myśląc:
— Co kiedy, do licha, mnie z nią łączyło?
Wreszcie, otrzymał rozwiązanie zagadki. Bo, Wręcz, który nadal z uśmiechem przypatrywał się tej scenie, wymówił:
— Wiedziałem, że będziesz szczerze rad, gdy o twym powrocie zawiadomię Lolę! Twoją, ukochaną Lolę! Musiałeś tęsknić za nią zagranicą?
— Lolę? — nic nie przypominało mu to imię.
— Nie chciałem, aby ktokolwiek wiedział o twoim pobycie w Warszawie, ale zbyteczna tu była tajemnica przed panną Lolą! Zresztą, prędzej czy później sam pobiegłbyś do niej. Więc, nie chcąc, by cię widywano na mieście, wolałem, by Lola cię tu odwiedziła! Chyba, dbam o ciebie i wdzięczny powinieneś mi być za to... W jej domu, zna cię każde małe dziecko... Razem mieszkaliście tam, prawie dwa lata.
— Tak... tak...
Wszystko nagle pojął. Więc to była jego dawna kochanka. Więcej jeszcze. Niemal żona. Bo, przecież wspomina Wręcz, że mieszkali ze sobą razem dwa lata. Tymczasem, z tych wszystkich zdarzeń nic sobie przypomnieć nie może, a ta osóbka jest mu całkowicie obca. Nadzwyczajne...
Panna Lola, wreszcie wypuściła ze swych objęć naszego bohatera, na szczęście, w swym radosnym porywie, nie spostrzegłszy ani jego oziębłości, ani zdziwionej trochę miny. Wypuściła i przysunąwszy sobie krzesło, do krzesła, jakie poprzednio zajmował, wyrzekła:
— Siadaj, teraz... Niech ci się przypatrzę... Zmieniłeś się, zmieniłeś, Januszek, bardzo... Wiesz, że gdybym cię tak spotkała na ulicy, nie poznałabym cię w pierwszej chwili... I wąsy zgoliłeś... I nie nosisz monokla... I zmizerniałeś... Oj, sponiewierało cię życie, biedaku...
Wciąż ściskała jego rękę, siedząc obok i badając każdy rys, dawno niewidzianej twarzy.
— Zmieniłeś się — szeptała, niby z rozczarowaniem. Oj, jak zmieniłeś...
I on przyglądał się jej uważnie. Panna Lola! Zaiste, rozkoszna i wytworna osóbka... A jednak... Nie czuł najmniejszego drgnięcia serca, najmniejszego serdeczniejszego uczucia na widok tej ładnej dziewczyny. Czyż, istotnie łączyły ich tak bliskie stosunki? Raziła go raczej obecnie ta jasno utleniona osóbka, o zbyt silnie podczernionych oczach, ubrana z mocno wyzywającym szykiem, z nóżką odsłoniętą prawie po kolano i przybraną w pantofelek o przebajecznie wysokim obcasie. Odrazu wyczuć się dawało, że nie jest panienką ze skromnego domu, ale luksusową istotką, chętnie ściągającą na siebie pożądliwe spojrzenia mężczyzn i do poufałego obcowania z mężczyznami przywykłą. Drugorzędna aktoreczka, lub kokota. I on taką kochał, a może dla takiej popełniał szaleństwa?
Dalsze słowa Wręcza znów uchyliły rąbek tajemniczej zasłony przeszłości.
— Wiedziałem — mówił na pozór dobrodusznie — że ci, Januszku, zgotuję miłą niespodziankę! Toć, dawniej, dla tej twojej Loli — przepraszam, że wyrażam się tak poufale, ale przecież z Lolą dawno już wypiliśmy na „ty“ — byłeś gotów skoczyć w ogień i piekło... A zazdrosny byłeś o nią! Pamiętasz, jak raz w gabinecie małoś się nie rzucił na mnie za to, żem śmiał ją pogłaskać w te toczone kolanko! — tu lubieżnym nieco wzrokiem powiódł po zgrabnej nóżce panienki. — Dopomagała ci dobrze wyrzucać garściami pieniądze przez okno... Ale, przyznać trzeba, że była do ciebie przywiązana... A kiedyś uciekł....
— Kiedy Januszek wyjechał zagranicę — przerwała panna Lola — myślałam, że oszaleję. Choć, przygotowana byłam na to, od kilku tygodni i rozumiałam, że innej rady niema. A czyż, wobec Januszka, postępowałam kiedy niewłaściwie? Były pieniądze, to je wyrzucałam, bo sam przecież mówił, że jak jedne pójdą, znajdą się inne... Ale, przed wyjazdem, gdy znalazł się w nieszczęściu, czyż mu dobrowolnie nie oddałam moich brylantów...
Tu młody człowiek poczuł silniejszy uścisk dłoni, a nie wiedząc, co odrzec na słowa byłej przyjaciółki, skinął w milczeniu głową.
— Uważam go za męża — mówiła dalej — a i on obiecywał się ze mną ożenić! Wszak, prawda, Januszek — przytuliła się do niego — jak ci się poprzez te całe dwa lata nie zdradziłam cię ani razu... A tylu dudków przystawiało się do mnie... Szczególniej, że po tym skandalu, zaawansowałam nawet w naszym teatrzyku... Tańczę już solowe tańce...
Wiedział, co chciał wiedzieć i zgadzało się to całkowicie z poprzedniemi przypuszczeniami. Była tancerką w jakimś kabarecie i mimo, zapewnień o swej cnocie, osóbką do zdobycia dość łatwą. Świadczył o tem nietylko jej ubiór, ale i uśmiech Wręcza, który niby chciał powiedzieć:
— Tedy, ani razu nie zdradziłaś Januszka? Ho... ho... Nie łżyj, Lola...
Spostrzegła, widocznie, jego minę, bo zawołała z udanym gniewem!
— Wątpisz, grubasie? Nie masz się, o co wykrzywiać! Lepszych, jak ty, odwalałam frajerów, bo stale jestem wierna Januszkowi! Niema nad Januszka! Zdrowo objechałabym cię za te twoje głupie żarty, ale daruję dziś wszystko, za to, żeś mnie zawiadomił o jego przyjeździe...
Nastąpiły nowe pocałunki i uściski, od których nie wypadało mu się nawet bronić. Z rozpaczą tylko myślał:
— Więc, z taką żyłem dwa lata... Cóż za ordynarna dziewczyna... Co za język... „Odwalam frajerów“...
Wręcz, zmieszanie młodego człowieka przypisał innej przyczynie. Sądził, że dobrana para, w jego obecności nie może się nagadać szczerze. Nagadać i sobą nacieszyć dowoli. Tedy, znów z udanym, dobrodusznym uśmiechem, niby opiekun, przypatrujący się ich amorom, oświadczył:
— Słuchajcie, zakochani! Janusz jest moim gościem, ale powinien czuć się u mnie w domu, jak u samego siebie! Ma swój pokój! i możesz Lola, siedzieć u niego cały dzień, a nawet całą noc...
— Świnia jesteś! — wrzasnęła młoda osóbka, jakby dopatrując się w tem dwuznacznej aluzji. — Świnia! Ale i porządny chłop! Zresztą, nie musimy go się krępować, bośmy stare małżeństwo. Prawda, Januszek? Kiedy nas stąd wypędza, to chodźmy do twojego pokoju...
— Wcale was nie wypędzam! — zaśmiał się Wręcz. — Sądziłem tylko, żeście spragnieni pogawędki w cztery oczy... Widzę to, po minie Loli! A gdy się nagadacie, możecie mnie zawołać w każdej chwili... Chciałem zakomunikować Januszkowi, pewien mój plan, ale to będzie można uczynić i później.. Po rozmowie...
Młody człowiek przeklinał teraz w duchu dyrektora i jego „niespodziankę“. Najchętniej wyprawiłby natychmiast swą najdroższą „małżonkę“ z powrotem do domu, a sam wysłuchał propozycji Wręcza. Bez wyraźnej niegrzeczności, nie mógł jednak tego uczynić.
Z widocznym przymusem, podążył wślad za panną Lolą do pokoju, jaki zajmował. Z góry przeczuwał, że znajdzie się w drastycznej, a niemiłej sytuacji.
Panna Lola pociągnęła go na otomanę i przywarła blisko do niego.
— Nareszcie, jesteśmy sami! — szepnęła. — Umyślnie udałam przed grubasem, żem taka spragniona też z tobą samotności, aby się ciebie o wszystko wypytać! Wręcz jest wredny i nie zawsze można z nim być otwartym! Sam to rozumiesz! Dziwię się nawet, że w obecnej sytuacji, zdecydował ci się pomóc... Przecież, po twej ucieczce, najwięcej ze wszystkich znajomych, wymyślał na ciebie...
— Wymyślał? — powtórzył zdumiony.
— Tak, zdziwiłam się więc bardzo, kiedy mi zatelefonował, że mieszkasz u niego, i że cię ukrywa! Sądziłam, z początku, że żartuje i przybiegłam, żeby się przekonać. Jednak, nie skłamał! Widocznie, ruszyło go serce! W każdym razie, trzeba z Wręczem być ostrożnym! Bardzo dobrze zrobił, że był tyle delikatny, iż pozwolił nam tu rozmówić się swobodnie...
Wręcz wredny? Fałszywy? Najwięcej ze wszystkich wymyślał na niego? Uprzedzała go o tem dziewczyna mu bezwzględnie oddana. Jak dobrze się stało, że mu nie wyznał o swym pobycie w zakładzie dla obłąkanych. Lecz, pocóż w takim razie, zabierał go tu i udaje przyjaciela? Może o tę sprawę mu chodzi, w której ma dopomóc?
— Powiada — mruknął — że chce mnie ratować!
— Ratować? — zawołała. — Daj Boże! Choć miej się dobrze na baczności! Wręcz, nic nikomu nie zrobi za darmo! Zresztą, znasz go chyba dobrze i nie raz sam to o nim mówiłeś! Oby, pod pozorem pomocy, nie wpakował cię w jakie łajdactwo... Bo, Wręcz to ptaszek... Niema, chyba potrzeby cię uczyć... Sam się orjentujesz... Cóż ci proponował?
— Nic, jeszcze...
— Hm... Nic jeszcze? Ciekawam, co wymyśli?
— Tak! — nagle wypalił, przypominając sobie słowa dyrektora. — Ale, jest to jedyny człowiek, jaki ostatecznie się nie odsunął... Podobno, najwięcej zawzięci są moi krewni...
— Najwięcej! Twierdzili, że za to, coś zrobił, sami osadziliby cię w więzieniu, lub w domu warjatów.
Chciał poznać całą prawdę, do końca. Uzupełnić luki, które pozostały, mimo zręcznego wybadywania Wręcza.
— Ta hrabina! — rzucił umyślnie, gdyż wciąż dręczyła go zagadka owej hrabiny — osoby, która wedle słów panny Janeczki, miała osadzić go w zakładzie dr. Trettera, z wyraźną wskazówką, by tam pozostał na zawsze, lub postradał życie — Hrabina!
— Jaka hrabina? — zdziwiła się mocno panna Lola. — Przecież w twojej rodzinie niema żadnej hrabiny!
— A jednak, słyszałem! — znów nic nie rozumiał.
— Pochodzisz — mówiła dalej — z dobrej, zamożnej, mieszczańskiej rodziny, śród której, o ile wiem nie było hrabiów! Skąd ci się ubrdała jakaś hrabina? Powiedz — w jej oczach przemknął błysk zazdrości — może to jaka twoja kochanka?...
— Nie... nie...
— Dlaczego gadasz o niej?...
— Coś mi wspomniano? Musiałem się pomylić!
Jednocześnie, próżno łamał sobie głowę. Do zakładu dr. Trettera przywiozła go jakaś hrabina. Wszak dowiedział się o tem od panny Janeczki. A tej wierzył ślepo. Czemuż, nie wiedziała o tem Lola. Może poznał się z ową hrabiną zagranicą i uwikłał w potworne przygody. Lecz, czemuż w takim razie nie osadziła go w jakim domu zdrowia we Francji, a wlokła aż do Polski.
Panna Lola snać pilniejsze miała sprawy w swej główce, bo wnet zapomniawszy o hrabinie, która na chwilę wznieciła jej zazdrość, prawiła dalej:
— Wytłumacz mi, co się stało? Szczerze się cieszę, że cię widzę, ale gdy zatelefonował dziś Wręcz, że jesteś w Warszawie i mieszkasz u niego, mało nie upadłam ze zdumienia przy telefonie... Co zaszło?
— Wróciłem...
— Widzę, żeś wrócił! Zbiedzony, zmizerowany! Tymczasem, donosiłeś mi w listach, że powodzi ci się wcale dobrze. Że, jak dalej tak pójdzie, będziesz mnie mógł sprowadzić do Paryża... Przesyłałeś mi przecież większe i mniejsze pieniężne sumki... A teraz powiada Wręcz, żeś wrócił bez grosza... Jakaż spotkała cię katastrofa?
Postanowił nagle zdobyć się na względną szczerość.
— Widzisz — wypalił — i ja z tego nic nie rozumiem! Zachorowałem w Paryżu — snuł swój domysł — na zapalenie mózgu, a potem częściowo straciłem pamięć. Co i jak się stało, nie wiem! Ale, pewnego, pięknego dnia — teraz kłamał — obudziłem się w jakimś, nędznym hoteliku, z paruset zaledwie frankami... Widząc, że nic nie zbuduję we Francji, postanowiłem tu powrócić...
Myślał, że tem kłamstwem zręcznie złączonem z prawdą, rozczuli Lolę bezwzględnie przywiązaną do dawnego Janusza Darskiego i dzięki temu pozna resztę nieznanych mu szczegółów. Miast, jednak, spodziewanego współczucia na twarzy ładnej osóbki zarysowało się powątpiewanie.
— Chorowałeś na zapalenie mózgu? — powoli wyrzekła. — Straciłeś pamięć? Co za bzdury?
— Dlaczego bzdury?
— Bujdy umyślnie pleciesz! Kiedyż to było?
— Hm... przypuszczam, przed miesiącem, może i dawniej... — szczerze odrzekł.
— Przed miesiącem? — parsknęła śmiechem. — Oj, ty kanciarzu!
— Dlaczego? — nie pojmował, czemu go spotkał ten epitet.
Panna Lola śmiała się coraz głośniej.
— Bo... bo... — jęła krztusić, śród wybuchów śmiechu — jak mogłeś być chory i stracić pamięć, kiedy jeszcze przed tygodniem otrzymałam list od ciebie!
— Co?
— Najwyraźniej przed tygodniem! Szkoda, że go nie zabrałam ze sobą! Ale, mogę zaraz pójść po niego i pokazać ci datę...
— Przed tygodniem?
Wytrzeszczył na nią oczy i doznał takiego wrażenia, jakgdyby z jego mózgu spadła jakaś zasłona.
— Ach!
Ona, tymczasem, nie przestawała się śmiać.
— Oj, Januszek — tuliła się znów do niego — zawsze ten sam! Zawsze ten sam! Jak nie chce kobiecie powiedzieć, o co chodzi, podpuszcza bujdę...
I on raptem zawtórował śmiechem. Szczerym, pełnym radości śmiechem.
Zrozumiał. Nie był Januszem Darskim! Jakże mógł nim być, skoro w zakładzie dr. Trettera, zgodnie ze słowami panny Janeczki bawił kilka tygodni, Lola zaś otrzymała list zaledwie przed tygodniem? Teraz dopiero rozumiał, czemu wszystko burzyło się w nim na myśl, że miał być owym Darskim! Zaszła wyraźna pomyłka, spowodowana zewnętrznem podobieństwem. Dyrektor Wręcz, ujrzawszy go w nocnym kabarecie, wziął go za Janusza Darskiego, a dwuletnie niewidzenie, brak wąsików i monokla, dokonały reszty. Sam się pomylił, a jednocześnie wmówił to w innych. Oto, przyczyna czemu kamerdyner Jan wciąż przyglądał mu się tak uważnie i nie mógł dojść, czy z panem Darskim, czy też z kim innym ma do czynienia. Oto, przyczyna, że panna Lola biadała nad nim, że zmienił się nie do poznania i twierdziła, że gdyby nie znajdował się w mieszkaniu Wręcza, nie uwierzyłaby, że jest dawnym jej kochankiem.
Śmiał się i mało nie skakał z radości. Tedy, nie był Darskim, tym szubrawcem, przeklinanym przez ludzi, a poszukiwanym przez prokuratora. Znów nie miał nazwiska, ale i nie miał haniebnej przeszłości.
— Doskonale! Znakomicie! — zawołał wesoło.
Panna Lola, która te radosne wybuchy, tłumaczyła po swojemu, wreszcie przestawszy się śmiać, z filuterną minką wyrzekła:
— Widzisz, że nie udało ci się mnie nabrać! Zapalenie mózgu? Stracił pamięć! Ach, bujdziarzu... Gadaj odrazu, żeś tu przyjechał po cichu, bo obmyślasz na wielką skalę kant, a mnie nawet nie chcesz o nim powiedzieć, żeby cię to nie speszyło... Zawsześ mówił, że nic o interesach nie wolno wspominać kobietom... Klasa jest... Domyślam się, że chcesz porządnie nabić w butelkę Wręcza i musiałeś go zdrowo rozłakomić jakimś interesem, skoro cię ukrywa... On, oczywiście, też myśli, że cię orżnie... Ale, jestem spokojna... Mój Januszek zawsze da sobie radę i o nic już dopytywać się nie będę...
— Tak... tak...
Przez sekundę miał zamiar wyjaśnić pannie Loli całe nieporozumienie. Ale, wnet się zreflektował. Gdy powie, że zaszła pomyłka, że nie jest Januszem Darskim, a człowiekiem bez nazwiska, który zbiegł z domu obłąkanych, może to za sobą pociągnąć jaknajgorsze konsekwencje. Nie tylko panna Lola, ale i sam Wręcz, przez złość, iż tak wpadli, mogą zechcieć zawiadomić policję. Należy przez jakiś czas grać narzuconą rolę, a wysłuchawszy propozycji dyrektora, dopiero na coś się zdecydować. Będzie więc i nadal — niewiadomo tylko, jak długo — owym Januszem Darskim.
Lola znów porwała go w swe obnażone ramiona.
— Zażartowałem! — wymówił, wchodząc w swoją rolę. — Zażartowałem...
— Przysięgam, że więcej o nic dopytywać się nie będę... Wystarcza mi, że cię widzę... Kiedyś zaczął się przed chwilą śmiać, a po łobuzersku podmigiwać okiem, zjawił mi się całkiem mój dawny Januszek... Tylko i ty mi przysięgnij, że jak ci się uda naciąć Wręcza, to mnie zagranicę zabierzesz ze sobą! Tak mi tu nudno i tęskno bez ciebie...
— No... oczywiście... — przytwierdził, ledwie tłumiąc nowy wybuch śmiechu.
Ale jasno utleniona, a z wyzywającym szykiem ubrana osóbka, snać uważała, że dość już czasu poświęciła poważnej rozmowie, a teraz, by znów zacieśnić ich związek, przejść trzeba na bardziej miłosne tematy. Nie wypuszczając go z objęć, czule zajrzała mu w oczy i szepnęła:
— Januszek....
— Co? — nie rozumiał.
— Chociaż my, stare małżeństwo! Ale tak ozięble mnie witasz?
Zrozumiał i zaczerwienił się gwałtownie. Wcale nie miał zamiaru zastępować Darskiego we wszystkich jego prawach i obowiązkach.
— Widzisz... — począł.
Nagłym ruchem przewróciła go na otomanę, na której siedzieli i przywarłszy doń całem ciałem, poczęła osypywać pocałunkami.
— Ach, ty łobuzie!
Pocałunki były gwałtowne i padały na niego niczem ulewa. Z trudem cofał się pod ich gradem i usuwał głowę. Aż wreszcie, gdy na chwilę oswobodziła jego usta, wykrztusił:
— Zostaw...
Uderzył ją ten dziwny ton i w rzeczy samej odsunęła się nieco od niego.
— Odpychasz mnie? — wymówiła z dąsem. — Cóż to znaczy? Przykrość ci sprawiają moje pieszczoty i pocałunki?...
— Nie... nie... tylko...
— A może — zawołała, przypomniawszy sobie złośliwą minę Wręcza — wierzysz temu durniowi i myślisz, że cię zdradzałam! Nie prawda, Januszek... Jeśli ci opowiadali o tym wysokim brunecie, to kłamstwo... Pętak... Zwyczajny pętak... Chodziłam z nim, bo każda kobieta musi przecież z kimś chodzić... Ale, nie zdradziłam mojego Januszka...
— Wcale cię nie posądzam... Zrozum...
Ona, w swym namiętnym porywie samicy, nie uznającej żadnego innego dowodu miłości, poza zmysłami, plotła dalej:
— Januszek, nie bądź głupi! Teraz siódma — spojrzała na maleńki platynowy zegareczek-bransoletkę — a mój teatr zaczyna się o ósmej. Mam najwyżej pół godzinki czasu... A później, jeśli chcesz przyjdę do ciebie na całą noc... Wręcz, o to nie będzie się krzywił...
Znów przywarła do niego i znów miał przez chwilę usta zamknięte namiętnym pocałunkiem. Lecz, choć owiewał go oszałamiający zapach perfum i młodego ciała, widział na pół obnażone, jędrne piersi i zgrabną, niczem utoczoną nóżkę, nie wzbudziło to w nim żadnego pożądania. Nie zamierzał, w tym wypadku uchodzić za Darskiego ani się wikłać w niepotrzebną miłosną przygodę. Po raz wtóry lekko uwolnił się z jej uścisków.
— Pojmij — rzekł — że z wielu przyczyn jest to niemożliwe! Zaraz, zacznę z Wręczem bardzo poważną konferencję i przeciągnie się ona zapewne, długo w noc... Przecież, aby załatwić ważne sprawy, przybyłem tutaj... Zobaczymy się jutro...
— Nie, nie chcę...
— Bądź, rozsądna...
Grymas niezadowolenia wykrzywił ukarminowane, zmysłowe wargi panny Loli, ale pojęła, że postanowienie dawnego kochanka jest nieodwołalne. Powstała z otomany, poprawiła sukienkę i oświadczyła z podrażnieniem:
— Widzę, że przestałeś mnie kochać!
I on zerwał się z kanapy, zadowolony, że tak sprytnie się wykręcił z grożącego mu „niebezpieczeństwa“. Pragnąc, jednak zatuszować złe wrażenie i z konieczności zmuszony grać rolę swego poprzednika, dwukrotnie lekko pocałował ją w ramię.
— Zawsze wiedziałem, że z ciebie mądra kobietka, Lolu! — wymówił, starając się ją udobruchać. — Dziś załatwię moje sprawy, a jutro jestem całkowicie do twej dyspozycji!
Ale, choć Lola, niby zgadzała się z tem, gniewna zmarszczka nie nikła z jej czoła. Rychło też odeszła, twierdząc, że czas już udać się do teatrzyku, w którym występowała i że jutro zatelefonuje.
— Jutro! — odetchnął. — Tyle rzeczy stać się mogło do jutra!
Dopiero, na schodach, gdy zamknął za nią drzwi, dała ulgę swemu uniesieniu.
— Psiakrew! — zaklęła. — Wcale go nie poznaję! Chyba go odmienili!
Na szczęście, przed wyjściem z mieszkania Wręcza, nie sprawdziła, czy dyrektor znajduje się w domu. Przekonałaby się bowiem, że i w tym wypadku okłamał ją rzekomy kochanek. Wręcz, może nie chcąc przeszkadzać zakochanej parze, wyszedł dawno, oświadczając Janowi, że późno dopiero powróci. Zlecił tylko kamerdynerowi, by ten prosił usilnie jego przyjaciela Janusza Darskiego, by pod żadnym pozorem nie wydalał się z domu.
Nazajutrz, o godzinie ósmej rano, gdy nasz młody człowiek jeszcze znajdował się w łóżku, zjawił się w jego pokoju Wręcz.
— Przepraszam, że cię budzę — oświadczył, widząc, że tenże dopiero otwiera oczy. — Ale chciałem, nareszcie pogadać z tobą, co do twej przyszłości! Wspominałem ci, że mam pewien plan...
— Ależ, bardzo cię proszę! — rzekomy Janusz Darski, uniósł się nieco na swem posłaniu i cały zamienił się w słuch.
Od słów dyrektora zależało dalsze jego postępowanie. Wciąż bił się z myślami, czy ma zataić prawdę, czy też wyznać, jaka komiczna, a może dramatyczna, zaszła w tym wypadku omyłka.
— Byłbym już to wczoraj uczynił — mówił dalej dyrektor — ale nie sądziłem, że Lola krótko u ciebie zabawi! Wyszedłem umyślnie, aby nie stać się niedyskretnym świadkiem gorącego powitania młodej, a stęsknionej pary!... Chyba, pokłóciliście się, że tak prędko uciekła?
— Ach, nie! — odparł, wymijająco. — Byłem znużony... Lola musiała pójść do teatru. Zobaczymy się dzisiaj...
Wręcz jakoś podmignął chytrze okiem, ale dalej nie napierał. Przysunął sobie krzesełko do otomanki, na której leżał młody człowiek, niby tem zaznaczając, że dłuższa ich będzie rozmowa. Później wyciągnął złoty portcygar, zapalił papierosa i zaciągnął się kilkakrotnie dymem:
— Jednem słowem — począł, nawiązując do poprzednio prowadzonej rozmowy — jesteś bez grosza i nie wiesz, co dalej przedsięwziąć. Znalazłoby się wyjście, tylko... Hm, jakby ci powiedzieć...
Mówił to, nie patrząc mu w oczy. Po tym długim wstępie poznał, że dosyć „delikatny“ musi być ten sposób ratunku. Przypomniał sobie wczorajsze napomknienie dyrektora o „braku skrupułów“ Darskiego i ostrzeżenia Loli.
— O cóż chodzi? — zapytał, postanawiając dobrze się mieć na baczności.
— Widzisz — rzekł — kryzys gnębi teraz wszystkich i nie powodzi mi się zbyt świetnie. Dawniej, zarabiało się po kilkanaście tysięcy miesięcznie, dziś z trudem można związać koniec z końcem... Ludzie zarywają, podatki gnębią... No, co tu ukrywać... Bank „Pożyczek Wzajemnych“ ledwie zipie...
— Ach! — zawołał, nieprzygotowany na to wyznanie.
— Daję ci słowo, ledwie zipie i z trudem bronimy się od ostatecznej plajty. Zachowując, oczywiście, doskonale pozory... Ta, jak ty to kiedyś robiłeś ze swojemi interesami... Jeśli dalej tak pójdzie, trzeba będzie zamknąć budę i zejść na dziady — o mało nie dodał „i stać się podobnym do ciebie, Januszku“ — Wcale mi się ten los nie uśmiecha. Mógłbym się z tego wykręcić, bo jak wiesz, większość akcji banku do mnie należy, ale potrzebnaby mi była pomoc... Zaufany człowiek...
— Zaufany człowiek? — dalej nic nie pojmował.
— Widzisz — coraz śmielej przemawiał dyrektor — znalazł się jeden warjat, który jako wspólnik chciałby wejść do banku. Właściwie, ja mu tam trochę głowę kręcę i opowiadam o znakomitym stanie interesów. Wniósłby pół miljona... I byłbym uratowany... Oczywiście, gdyby książki znajdowały się w należytym porządku i wynikało z nich, że bank „Pożyczek Wzajemnych“ daje znaczne dochody...
— O! — wyrwał mu się mimowolny okrzyk.
— Trzebaby więc należycie spreparować te książki, sporządzić bilanse, krótko mówiąc, ogłupić go tak, żeby nic nie zrozumiał. A to może zrobić tylko ktoś bardzo zaufany. Wielu zdolnych buchalterów jest w Warszawie, ale przecież sam pojmujesz, zwrócić się do nich nie mogę. Sprawa jest delikatna...
— I pachnie prokuratorem!... — wyrwało się młodemu człowiekowi niespodziewanie.
Wręcz począł się śmiać.
— Ha! Ha! Ty, wspominasz o prokuratorze? Doskonałe? Domyśliłeś się już chyba, co chciałem ci zaproponować. Gadajmy szczerze! W fałszowaniu bilansów jesteś mistrz nad mistrze! Nikt ci nie dorówna! Toć tylko dzięki tym kombinacyjkom, przez kilka lat zdołałeś usypiać czujność twych najbardziej nawet podejrzliwych „akcjonarjuszy“. Wierzyli święcie, w nieistniejące dochody nieistniejących interesów...
— Pozwól! — twarz młodego człowieka stawała się purpurowa.
Ale, Wręcz w swem przekonaniu, że z prawdziwym Januszem Darskim ma do czynienia, walił dalej:
— Jest to drobna przyjacielska przysługa, za którą, jednak, sowicie ci się odwdzięczę. Ściągnę po cichu książki z banku do domu, a ty w przeciągu trzech dni zoperujesz je tak, że sam djabeł później w nich do ładu nie dojdzie! Rozumiesz? Tylko nie wolno ci nosa wysunąć z mieszkania, a potem zaraz wyjedziesz... Bo, jeszcze gdzie po pijanemu, mógłbyś się przed kim wygadać...
— Kiedy...
Wręcz, który sądził, że młodemu człowiekowi nie w smak poszło żądanie natychmiastowego wyjazdu, począł tłumaczyć:
— Sam wiesz, że dłużej w Warszawie nie możesz pozostać. Zabawić wszędzie się można, a gdybyś zaczął się tu pokazywać, naraziłbyś się na natychmiastowe aresztowanie... Za tę kombinację dam ci... — zawahał się — trzy tysiące — no nie... — dodał, widząc niewyraźną minę młodego człowieka — pięć tysięcy! Słyszysz, całe pięć tysięcy! Sumka to dzisiaj okrągła i na czas jakiś starczy... Jedź, do Ameryki... Nie, tam za wielu dzisiaj kanciarzy... Lepiej do Afryki... A nuż murzyni nie poznali się jeszcze na tajnikach spółek akcyjnych? Ale żarty, na bok! O ile się zgadzasz, dostaniesz pięć tysięcy!
— Do licha! — w pokoju rozległo się niespodzianie przekleństwo.
— Czego klniesz? Mało? Słowo honoru, więcej nie dam! Nie mam! I tak robię dla ciebie wszystko, co mogę! Tedy, zgoda?
Klepnął młodego człowieka mocno w wystające z pod kołdry ramię. Lecz, tamten odsunął się gwałtownie.
— Proponujesz mi — wyrzucił ze siebie zduszonym głosem — pięć tysięcy za to, żebym pofałszował książki, może podpisy i dzięki temu wciągnął w twe sieci, ofiarę, która tę „kombinacyjkę“ przypłaci pół miljonem złotych?
Wręcz, który nie mógł się domyślić, co się w duszy młodego człowieka działo, wciąż mniemając, że ma do czynienia z Darskim, niespodziewany wybuch przypisywał innej przyczynie. Sądził, że najdroższy przyjaciel, uważa owe pięć tysięcy za zbyt mały zarobek, w porównaniu z jego pół miljonem.
— Nie wydusisz ze mnie więcej! — stanowczo oświadczył. — Próżne będą targi! A może — dodał drwiąco — ogarniają cię skrupuły?
— A jak się nazywa ten jegomość — zabrzmiało zapytanie — do którego kieszeni zamierzasz się dobrać?
Wręcz skrzywił się trochę. Zbyt jednak był pewny, że Darski zgodzić się musi na „kombinację“, a z papierów, które zamierzał mu doręczyć, dla „spreparowania“, prędzej, czy później, dowiedziałby się nazwiska.
— Nie znasz go! — mruknął niechętnie. — Zresztą, trudno bym czynił z tego tajemnicę. I tak, nigdy w życiu nie zetkniesz się z nim! Nazywa się Gozdawa-Gozdowski i od niedawna bawi w Warszawie...
— Gozdawa-Gozdowski? — niby błyskawica przebiegło w mózgu młodego człowieka. — Ależ, ja to nazwisko już słyszałem! Gdzie? Kiedy?
— Napewno, go nie znasz! — powtórzył Wręcz. — Zresztą, czy ci nie wszystko jedno, o kogo chodzi? Więc zgoda? Dziś jeszcze, przyniosę z banku część papierów. I jak, powiedziałem! Pięć tysięcy oraz natychmiastowy wyjazd!
Wargi młodego człowieka zacięły się, niby siłą tłumiąc jakieś słowa, które z poza nich pragnęły się wydostać. Czynił wrażenie kogoś, kto nie wie, na co się zdecydować.
Wręcz, oczywiście, zauważył tę grę twarzy i znów wytłumaczył ją po swojemu. Sądził, iż kochany Januszek Darski, żywi pewne obawy, iż gdy wykona swe zadanie, dyrektor może zawieść jego zaufanie.
— Tedy, skończyliśmy! — rzekł, powstając z krzesełka, znajdującego się obok otomany, na której leżał młody człowiek. — Czemu udajesz, że się namyślasz i głupie miny wyrabiasz? Dla ciebie ta historja, to głupstwo i nie masz innego wyboru! Po za mną, nikt ci w Warszawie pięciu groszy nie da i marnie zginiesz! A tak? Ty mnie pomagasz, ja tobie! Dlatego bardzo się ucieszyłem, gdy cię spotkałem, bo czułem, że nawzajem się wyratujemy! Rzecz prosta, musisz trzymać język za zębami i nikomu o tem ani słówka, nawet najdroższej Loli. A żebyś wiedział, że wszystko traktuję poważnie — tu nastąpił kulminacyjny punkt przemówienia dyrektora — dam ci małe á conto...
Sięgnął do bocznej kieszeni marynarki i wyciągnął stamtąd gruby, skórzany portfel. Wyjął z niego trzy nowe stuzłotówki i rozłożył je w wachlarz.
— Masz! — rzucił banknoty niedbale na kolana leżącego. — Trzysta złotych.
— Trzysta złotych!
— Oczywiście — mentorskim tonem dodał Wręcz — nie daję ci tych pieniędzy poto, żebyś zaraz pobiegł na miasto... Ale, przydać się mogą choćby dla Loli... — napomknął, mniemając, że dzięki pieniężnym nieporozumieniom, tak krótkotrwała była wczorajsza wizyta. — Bierz! Tylko, daj mi słowo, że nie wyjdziesz z mieszkania! Powrócę, jak wczoraj, na obiad o piątej... Nie będziesz się zbytnio nudził bezemnie, bo zapewne, niedługo Lola cię odwiedzi...
Ręka młodego człowieka machinalnie wyciągnęła się po szeleszczące stuzłotówki. Pochwycił je jakoś drapieżnie, zajadle. Przez sekundę, miał ochotę, zmiąć banknoty w jeden kłębek i rzucić w twarz Wręczowi, wołając:
— Pomylił się pan! Nie jestem Januszem Darskim! Nie namówisz mnie, stary oszuście, do żadnej podłości!
Lecz wnet się powstrzymał. W jego głowie zrodził się nowy plan.
Najspokojniej wsunął papierki pod poduszkę i ledwie tłumiąc śmiech, mruknął:
— Dziękuję!
Na widok tego uśmiechu rozpogodziło się całkowicie oblicze Wręcza. Nie wątpił on, zresztą, na chwilę, że rzekomy Darski zgodzi się na znakomitą „kombinację“.
Znów zbliżył się do otomany i znów przyjacielsko klepnął młodego człowieka w obnażone ramię.
— Po co było tyle ceregieli? Rób, o co cię proszę, i nie troszcz o resztę! Ja ci dopomogę... Nie zawiedziesz się na mnie... Siedź, więc grzecznie w domu, dopóki nie wrócę, a zaraz po obiedzie, wypraw Lolę.... Musimy pozostać sami i spora praca nas czeka! Do widzenia...
— Do widzenia, kochany przyjacielu! — wymówił, odwracając głowę do ściany, by Wręcz nie mógł spostrzec prawdziwego wyrazu jego twarzy. — Do widzenia! Zobaczymy się, napewno, na obiedzie. Ale...
Ale, dyrektor nie dosłyszał tych słów, w których dźwięczała ledwie utajona ironja. Rad, że udało mu się całą sprawę ułożyć pomyślnie, opuścił już pokój.
Dopiero, gdy do słuchu młodego człowieka dobiegł trzask frontowych drzwi, świadczący o tem, że Wręcz udając się do banku, opuścił mieszkanie, nie tłumił dłużej swej wesołości.
— Ha... ha... ha... — zaśmiał się głośno. — Nie, to było znakomite! Wczoraj, dzięki podobieństwu do Janusza Darskiego z trudem się wykręcił od pieszczot i uścisków panny Loli, teraz gwoli tego podobieństwa, miał zostać fałszerzem!
Uspokoiwszy się nieco, począł się zastanawiać, czy dobrze postąpił. Doskonale odgadywał obecne plany Wręcza. Dyrektor, zachwiany w swych interesach, spostrzegłszy go na dancingu, postanowił skorzystać z niespodziewanej pomocy tego Darskiego, który tak znakomicie „układał“ bilanse. Oto, była przyczyna, czemu zaprosił go do siebie do domu i tam zamierzał ukrywać, „póki książki nie zostaną należycie „spreparowane“. A później, chciał zapewne, pozbyć go się byle czem i jaknajprędzej wyprawić z Warszawy niepotrzebnego wspólnika. Pomysł, istotnie, genjalny i do którego prawdziwy Darski nadałby się znakomicie.
Lecz, on?
Co miał uczynić? Wyprowadzić Wręcza z błędu i narazić się na natychmiastowe wyrzucenie za drzwi, a może i gorsze konsekwencje? O, jakżeż cieszył się teraz, że nie był z nim całkowicie szczery i nie wyznawał mu o swym pobycie w zakładzie dr. Trettera! Jakżeż rad był, że nie dał się porwać oburzeniu i nie rzucił mu w twarz zmiętemi stuzłotowemi banknotami.
Gorzej go ukarze!
Zniknie i zabierze ze sobą „pożyczkę“. Zwróci mu ją przy pierwszej okazji, z uprzejmym liścikiem, nadmieniając, że nie był tym, za kogo Wręcz go przyjmował. Wyobraża sobie, jak się przeciągnie, oblicze dyrektora.
— Ha! ha... — znów się zaśmiał.
Przecież tu nie może pozostać ani chwili dłużej i nie może dłużej odgrywać narzuconej mu roli. Zbyt wiele grozi niebezpieczeństw i na zbyt wiele rzeczy należy natychmiast się decydować. Lola... Fałszywe bilanse... Przeczeka jeszcze kilka godzin i uśpiwszy czujność Jana ucieknie... Ucieknie, jako człowiek bez nazwiska, ale i człowiek, bez balastu przeszłości. Toć prędzej, czy później dojść musi, kim jest, a wtedy, nietylko Wręczowi zwróci „pożyczkę“, ale jednocześnie ostrzeże owego Gozdawę-Gozdowskiego, przed zamachem, szykującym się na jego kieszeń. Gozdawa-Gozdowski? Czemuż tak znane wydaje mu się to nazwisko?
Ubrał się, wesoło pogwizdując, a później dla niepoznaki udawał, że czyta jakąś książkę.
Jan wciąż kręcił się sprzątając w sąsiednim pokoju, a on chciał opuścić mieszkanie niespotrzeżenie. Wreszcie, służący, któremu dyrektor polecił dyskretny nadzór nad rzekomym Darskim, udał się do służbowego pokoju, całkowicie uspokojony, że „pan Janusz“, nie myśli o żadnym spacerze po mieście, a zatopił się w studjowaniu jakiegoś grubszego dzieła.
W apartamencie Wręcza zapanowała głucha cisza. Nie mącił jej żaden hałas, nawet odgłos telefonicznego dzwonka. Zbliżało się południe i dziwiło, nawet, młodego człowieka, że nie telefonuje Lola.
— Musiała się obrazić! — pomyślał. — A może wpadnie bez uprzedniego zawiadomienia? Najwyższy czas zniknąć! Gdyby, teraz wpadła, pomieszałoby mi to wszystkie szyki!
Zamknął książkę, którą niby czytał, powstał z miejsca i na palcach jął się skradać do przedpokoju.
Nic nie stanęło na przeszkodzie tej nowej ucieczce. Tam pochwycił swój kapelusz, jedyny bagaż, jaki posiadał — i po cichu rozwarłszy drzwi, wyślizgnął się na schody.
Wkrótce, znalazł się na ulicy, zalanej ciepłemi, złocistemi potokami majowego słońca.
Szedł ten człowiek bez nazwiska, prosto przed siebie, o trzysta złotych bogatszy, nie wiedząc dokąd się udać, ani w jaką nową, dziwaczną przygodę go losy wtrącą.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zdziwił się dyrektor Wręcz, kiedy powróciwszy o piątej do swego apartamentu, nie zastał w nim Janusza Darskiego. Zdziwił i rozgniewał. W mocno wypchanej tece, bowiem, przyniósł różne tajemnicze, a wymagające natychmiastowej „kuracji“ papiery.
— Janie? — zapytał z rozdrażnieniem służącego. — Pan Darski wyszedł? Poco Jan go wypuszczał?
— Sam nie wiem, jak się wyślizgnął! — z zakłopotaniem odrzekł kamerdyner. — Musiało stać się to w południe, gdy znajdowałem się w kuchni?
— Nie wracał?
— Nie!
— Pijak przeklęty! — wyrwało się z pasją Wręczowi. — Poleciał do knajpy, gdy poczuł pieniądze! Głupi byłem, żem mu dał! Zawsze człowiek jest ukarany za dobre serce.
Nie wątpił jednak, na chwilę, że najdroższy przyjaciel wnet, na obiad się zjawi. Dopiero, gdy wskazówki zegara jęły znaczyć wpół do szóstej, a później szóstą, zaniepokoił się nie na żarty.
— Zapił się na śmierć, czy siedzi u Loli? — począł rozważać. — Et, chyba nie popełniłby takiego szaleństwa, by pobiec do niej? Wie, czem mu to grozi!
Mimo tej refleksji, zbliżył się do telefonicznego aparatu, chcąc połączyć się z jasno utlenioną, ładną osóbką i od niej uzyskać bliższe informacje. Już miał pochwycić za słuchawkę, kiedy wtem w przedpokoju rozległ się dzwonek. Odetchnął, sądząc, że Darski przybywa. Ale, ku jego zdumieniu, do jadalni wpadła Lola, sama, wzburzona i zaczerwieniona.
— Jest ten drań? — wołała zdaleka.
— Janusz przepadł! — odparł. — Myślałem, że jesteście razem. Właśnie, chciałem dzwonić do ciebie! Nie wiesz, co się z nim stało?
Lola aż dusiła się ze złości.
— Janusz? Jaki Janusz! — krzyknęła. — Zwyczajny łobuz i oszust!
— Co? — nic nie rozumiał.
— Pewne! — wyrzucała z siebie. — Kanciarz, który nas oboje nabrał! Masz, czytaj... — wyciągnęła jakiś papier do Wręcza. — Przed chwilą otrzymałam list od prawdziwego Janusza! Pisze do mnie z Paryża, że powodzi mu się świetnie i wysyła pieniądze, żebym zaraz przyjechała do niego...
Wręcz drżącemi palcami pochwycił list i przebiegł go szybko wzrokiem. Nie ulegało najlżejszej wątpliwości. Był datowany z przed trzech dni i pochodził, bezwzględnie, od Darskiego.
— Oj!... — stęknął, a w miarę czytania na jego twarzy począł się rysować nietylko gniew, ale i przestrach.
— Teraz rozumiem — mówiła nerwowo Lola — czemu wydał mi się taki inny i zmieniony! Rozumiem, czemu nie mogłam go poznać w pierwszej chwili! Gdyby nie ty, gruby idjoto — raptem cisnęła ze złością w stronę Wręcza — nigdy bym się nie dała otumanić! I pomyśleć tylko! — dodała. — O mały włos z takim łotrem nie zdradziłam Januszka!
Wręcz stał teraz nieruchomo z wytrzeszczonemi oczami. Jakieś skurcze przebiegały po jego twarzy, a nawet ze wzruszenia trząsł mu się gwałtownie brzuszek. Niespodziewana wieść, przejęła go tak do głębi, że sam nie wiedział, kiedy mu cię wyrwało:
— A ja, osioł, wygadałem się niepotrzebnie! I o Gozdawie-Gozdowskim! Co teraz będzie! A na dodatek dałem jeszcze trzysta złotych!
— Co się z nim stało? Gdzie jest? Gdzie siedzi? — wrzasnęła nagle Lola. — Wczoraj zachowywał się względem mnie tak, że dziś nie chciałam nawet pierwsza zatelefonować! A kiedy, przed pół godziną dostałam list od Januszka, zaraz tu przybiegłam, żeby nabić...
Może w tym zamiarze panny Loli „dobrego nabicia mordy draniowi“, dźwięczała nietylko chęć zemsty, że oboje wraz z Wręczem zostali oszukani, ale jednocześnie i chęć odpłacenia się za to, że ów nieznajomy wzgardził jej osobą. Ale zamiar ten musiał pozostać tylko w sferze zamiarów i Wręcz bezradnie rozkrzyżował ręce.
— Szukaj go! — mruknął. — Uciekł! I nie wróci! Uciekł z mojemi trzystu złotemi!
— Ty dałeś trzysta złotych!
— Tak! Myślałem, że Janusz potrzebuje pieniędzy dla ciebie!
Wydawało się, że Lolę zadławi złość.
— Durniu! Kretynie! Potrójny durniu! Więc on ukradł moje trzysta złotych?
Przez dłuższą chwilę tylko słychać było w stołowym pokoju gniewne sapania. Lecz, rychło pojęli, że daleko ich nie zaprowadzą te próżne wymówki i wymysły. W ich głowach, prawie jednocześnie powstało jedno zapytanie:
— Kto to taki?
— Pewne jakiś niebieski ptak — rozważał w duchu dyrektor swoją omyłkę! — A teraz zechce szantażować! Ładniem wpadł!
Męczyliby się, zapewne, bezskutecznie nad rozwiązaniem tej zagadki, gdyby wtem w przedpokoju nie zabrzmiał nowy dzwonek, a wnet później nie ukazał się Jan i z pewnem zmieszaniem nie zameldował:
— Policyjny wywiadowca w poufnej sprawie do pana dyrektora!
— Policja? — jęknął. — Czegóż chce odemnie wywiadowca?
Czuł, że po grubym karku spływa mu pot. Czyżby ten ptaszek, już zdążył go zadenuncjować przed władzami?
Ale twarz wywiadowcy, gdy wszedł do sali jadalnej, nie zdradzała złych zamiarów.
— Przepraszam najmocniej — mówił — że niepokoję pana dyrektora! Zjawiłem się tutaj, sądząc, że pan dyrektor będzie mógł mi udzielić informacji o pewnym zbiegu.
— Zbiegu? — z trudem Wręcz udawał obojętność i spokój.
— Tak! Dwa dni temu, zaszedł pan dyrektor przypadkiem, w nocy do „Livoy‘u“, a ponieważ wszystkie stoliki znajdowały się zajęte, zarządzający posadził pana w towarzystwie jakiegoś młodego człowieka... Tym młodym człowiekiem był obłąkany, który uciekł, przed kilku godzinami zaledwie, z domu zdrowia...
— Warjat? — prawie wrzasnął Wręcz, a Lola zawtórowała mu cichym okrzykiem. — Więc, to był warjat?
— Pochodzi z bardzo dobrej rodziny — tłumaczył wywiadowca — ale cierpi na pomieszanie zmysłów! Podobno ma być nadzwyczaj niebezpieczny, tem groźniejszy, że trudno w pierwszej chwili poznać, iż jest chory... Gdy dostanie ataku furji, może zabić człowieka... To też rodzina i dr. Tretter, pod którego opieką znajdował się w sanatorjum, postawili niemal całą policję na nogi...
— Niebezpieczny... Może zabić człowieka... — machinalnie powtarzał Wręcz.
— Szukamy go wszędzie — mówił dalej wywiadowca — ale ukrył się tak, że go nigdzie znaleźć nie można. Nie wiemy tylko, skąd ma pieniądze? Okradł kogo po drodze? Bo, na niego i to możliwe. Otóż, ponieważ wszelkie nasze wysiłki dotychczas pozostały bezskuteczne, a od baronowej Gerlicz dowiedzieliśmy się, że siedział wraz z panem, przybyłem zapytać pana dyrektora, czy ten szaleniec z jakiemi zamiarami wówczas się nie wygadał?
— Ach! — szepnął, przypominając sobie incydent z baronową Gerlicz i pojmując, czemu wywiadowca znalazł się u niego. — Baronowa dlatego mu się tak przyglądała? A ja tyle czasu spędziłem z warjatem!
Wykrzyknik mocno był dwuznaczny, lecz nie uderzył wywiadowcy. Zmieszanie Wręcza przypisał wrażeniu, wywołanemu niespodziewaną, a niezwykłą wiadomością.
— Nic nie mówił? — powtórzył.
Wręcz całkowicie już ochłonął z przestrachu i zreflektował się. Opowiedzieć całą prawdę było zbyt niebezpieczne. Mrugnąwszy okiem na Lolę, by ta nie zdradziła go przypadkiem, jął kłamać.
— Nie... Rozmawialiśmy o obojętnych tematach, a właściwie nie rozmawialiśmy wcale... Nie mam zwyczaju zawierać znajomości w restauracjach, nawet z przygodnemu towarzyszami... Zresztą ten warjat, pardon... chciałem powiedzieć młody człowiek... wyszedł przedemną... Odrazu wydał mi się jakiś nienaturalny i uderzyły mnie jego błędne oczy... Ja zaś, po opuszczeniu „Livoy‘u“ spotkałem pewnego fabrykanta i z nim powróciłem do domu...
Teraz, Wręcz błogosławił chwilę, gdy kazał „warjatowi“ wynieść się wcześniej z dancingu. Poza tem powtarzał tłumaczenie, zgóry ułożone z Janem, gdyby kogo zaciekawił pobyt Darskiego w jego domu. A Lola przytakiwała tym łgarstwom skinieniami głowy. Pojęła, że nie sposób jest wyznać wywiadowcy o pomyłce, jaka zaszła i że najlżejsze napomknienie o dwudniowym ukrywaniu rzekomego Janusza Darskiego w apartamencie dyrektora, pociągnęłoby za sobą przeróżne niemiłe konsekwencje i domysły. Zresztą, miast poprzedniego gniewu, na tego, który wzgardził jej wdziękami, ogarniała ją teraz radość, iż cało uszła z łap niebezpiecznego furjata.
Detektyw wzruszył ramionami.
— Odrazu domyślałem się — rzekł — że bezcelowa będzie moja wizyta! Cóż taki szaleniec mógł powiedzieć panu? Ale, napiera o to, baronowa Gerlicz! Może jeszczebym się nie zdecydował, ale nastawał również i drugi pański znajomy! Nastawał, żeby w jego imieniu przeprosić pana dyrektora, za niepokój i koniecznie zapytać go, czy nie jest mu wiadome, dokąd ten obłąkany się udał? Zgóry wiedziałem, że napewno szaleniec ze swemi zamiarami panu się nie zwierzył, lecz musiałem ustąpić... Gdyż pan ten, bardzo się interesuje tą sprawą!
— Któż taki?
— Pan Gozdawa-Gozdowski...
— Ten... ten... ten... — wybełkotał, zdumiony Wręcz. — A cóż go to obchodzi?
Wywiadowca nachylił się blisko do ucha dyrektora, niby nie chcąc, by to, co miał mu powiedzieć, posłyszane nawet zostało przez pannę Lolę.
— Przecież pan Gozdawa-Gozdowski... — jął niewyraźnie szeptać.
Twarz Wręcza znów poczerwieniała.
— A ten młody człowiek, jak się nazywa? — zapytał.
Znów otrzymał cichą odpowiedź.
— On?... on.. — wykrzyknął, posłyszawszy znane przedtem nazwisko. — Bohater tego skandalu? Więc to był on? Uciekł z domu zdrowia? Nie dziwię się, że chcą go tam z powrotem osadzić!
Długo jeszcze, nie mógł się uspokoić, nawet, gdy wywiadowca dawno już opuścił jego mieszkanie.
Zapomniawszy i o obecności Loli i o wystygłym, a stojącym na stole obiedzie, chodził wielkiemi krokami po sali jadalnej i powtarzał:
— To był on! Nie ulega najlżejszej wątpliwości, że warjat, skoro nazwisko Gozdawy-Gozdowskiego nie wywarło na nim najlżejszego wrażenia! A wydawał się całkowicie normalny! Uf! — odetchnął z ulgą. — Jestem uratowany! Góra spadła mi z piersi! Nie będzie pamiętał nic z tego, co mu opowiadałem, zapomni, albo nie zrozumiał i o Gozdawie i o sfałszowanych bilansach! Chwała Panu, że tylko na trzystu złotych się skończyło!
Panna Lola była odmiennego zdania. Tak ją jednak zaprzątały obecne wieści otrzymane od prawdziwego Januszka, że dalej milczała. Choć i na niej nazwisko młodego człowieka uczyniło wielkie wrażenie...
Drugi dzień spędzał nasz młody człowiek w małym numerze podrzędnego hoteliku.
Już, opuszczając wspaniałe mieszkanie Wręcza miał ułożony w głowie pewien plan. A plan ten polegał na następującem:
Dzięki trzystu złociszom, „pożyczonym“ od Wręcza, zaszyć się w jaką mysią dziurę i zaczekać do niedzieli, dopóki panna Janeczka w Warszawie się nie zjawi. A gdy przybędzie, udać się do niej, zwrócić otrzymane sto złotych i prosić o dalszą pomoc. Napewno, nie odmówi i zechce wynaleźć bezpieczne schronienie. Naradzić się również, co dalej czynić, jak dotrzeć kim jest, jakie nosi nazwisko. Może skieruje go do jakiego prawnika, lub odnośnej władzy i tam zgodzi się zaświadczyć, w jakich okolicznościach przebywał w zakładzie dr. Trettera i w jaki sposób odbyła się jego ucieczka. Bez porozumienia się z panną Janeczką, nie chciał tego uczynić, bowiem łatwo mogli mu nie uwierzyć, poczytywać za zbiegłego, istotnie, warjata, a co gorsza wplątać w tę całą historję pannę Janeczkę i pociągnąć ją do odpowiedzialności za to, że dała mu możność wydostania się na wolność.
Mógł wprawdzie, jak zresztą zamierzał to uczynić zaraz, po przyjeździe do Warszawy, udać się na Czerniakowską do matki panny Janeczki i ją prosić o ratunek. Postąpiłby tak, gdyby nie znalazł innego przytułku. Lecz, wnet po opuszczeniu mieszkania Wręcza, wiedziony jakimś instynktem, skierował się w żydowską dzielnicę. Tam, w jednym z podrzędnych hotelików na Nowolipkach, bez dokumentów wynajęto mu numer. Hotelik był dość podejrzany, przyjmował przeważnie na godziny parki, nieraz musiano tam przymykać oczy na gości, którzy zajmując pokój oświadczali, że jutro przedstawią paszport. W ten sposób uczynił i nasz młody człowiek, a że swe oświadczenie poparł pięciozłotowym datkiem, portjer, wielki ospowaty drab, nieco z powierzchowności podobny do pielęgniarza Antoniego, tylko coś mruknął i powiódł go po drewnianych, zasłanych wytartym czerwonym dywanikiem schodach na pierwsze piętro i wprowadził do małego pokoiku. Oświadczył, przytem, że długo bez dokumentów trzymać go nie może i szczególniej, żeby w nocy nie wyprawiał żadnych krzyków i zachowywał się spokojnie. Pozatem, nie ma potrzeby sprowadzania panienek z miasta, bo i tak dość tego dobrego zamieszkuje w ich przybytku.
Ostatnią ofertę młody człowiek zbył milczeniem, ale z prawdziwą radością znalazł się w małym i brudnym numerze. Stało tylko wąskie łóżko, dwa krzesła, koszlawy stolik i obdrapana szafka. Lecz numer ten wydał mu się pałacem. Nareszcie był sam, mógł robić co chciał, mógł zebrać myśli, nie musiał udawać, ani też obawiać się niczyjej kontroli.
Zbyteczne tedy teraz było niepokojenie matki panny Janeczki, osoby niewtajemniczonej w całą sprawę i śmiało mógł tu pozostać.
Urządził się w ten sposób, że wcale nie wychodził z numeru. Śniadania, obiady i kolacje kazał sobie przynosić na górę, a czas cały spędzał na pochłanianiu gazet. Czytał i czytał, nietylko chcąc się dowiedzieć, co się dzieje w świecie, do którego niczem człowiek zmartwychwstały powracał, ale jednoczesne w słabej nadziei, że o jego ucieczce i poszukiwaniach znajdzie w pismach wzmiankę. Nie wątpił w to, że dr. Tretter zawiadomił władze. A jeśli zawiadomił to chyba jakieś echo znaleźć się musi w kronikarskiej wzmiance. A jeśli się znajdzie, to znajdzie się i jego nazwisko. Lecz, pisma milczały nic nie wspominając o ucieczce żadnego „warjata“, lub też „pacjenta“ dr. Trettera. Cóż to znaczyło? Czyżby go nie poszukiwano? A może te poszukiwania odbywały się w najgłębszej tajemnicy?
A wciąż dręczyła go ta sama niepokojąca zagadka.
Kim był, co robił? Kto go osadził w zakładzie dla obłąkanych?
Wiedział, napewno tylko, że nie jest Januszem Darskim i szczerze cieszył się z tego. Lecz, czy nie przedwczesna była ta radość? A nuż był kimś, podobnym nietylko fizycznie, ale i moralnie do Darskiego. I na jego przeszłości ciążyła plama i aby raz nazawsze z nim skończyć, oddano go pod opiekę Trettera? Kim była owa hrabina? Opiekunką, czy zbrodniarką? A może on jest zbrodniarzem?
Drugi dzień jego pobytu upływał w hoteliku i zbliżała się noc. Zegar na korytarzu wskazywał jedenastą.
Siedział, przysunąwszy sobie krzesło do niewielkiego stolika, oświetlonego małą, stojącą lampką, pochylony nad stosem gazet, a obok stała niedopita szklanka herbaty.
Lecz wzrok jego nagle oderwał się od gazet i pobiegł daleko, a na twarzy zajaśniał uśmiech.
— Więc pojutrze...
Tak! Pojutrze ujrzy pannę Janeczkę i poweźmie plan postępowania, bo dalej tak dręczyć się nie sposób. Lepsze więzienie od podobnej niepewności. Ale... Dzieli go już tylko jeden dzień... Pojutrze...
Z zakładu Trettera uciekł we wtorek. Środę i pół czwartku spędził u Wręcza. W tym hoteliku znalazł się w czwartek, popołudniu i przebył w nim wczorajszą noc i dzisiejszy dzień, aż do teraz, do jedenastej. Portjer udobruchany nowym datkiem o papiery się nie dopomina i zarówno ta noc, jak i następnie sobota spokojnie upłyną. Może go nie szukają? A później niedziela i Janeczka.
Wynajdzie mu inne mieszkanie. Tu dłużej pozostać nie sposób. I nie trzymaliby go i zbyt drogo kosztuje. Przez dwa dni wydał wraz z życiem blisko czterdzieści złotych, bo numer słono mu liczą i opłacać się musi portjerowi. Ma jeszcze zgórą trzysta, po odtrąceniu tego co wydał na łobuzów, powrót do Warszawy i wygórowany rachunek w „Livoy‘u“. Jeśli swój dług zwróci pannie Janeczce, pozostaną przeszło dwie setki... Dwóch setek na skromne życie na miesiąc starczy, o ile panna Janeczka zechce go gdzie ulokować. A później... Da sobie radę... Dziwne przeczucie mu powiada, że żadna plama nie ciąży na jego przeszłości, że nie był zbrodniarzem... Da sobie radę i podziękuje Wręczowi, bo właściwie dzięki jemu zawdzięcza tę swobodę ruchów...
— Ha, ha! Jak złościć się musi Wręcz!
Siedział zatopiony w swe myśli, a choć obok stało posłane na noc łóżko, nie ciągnęło go jeszcze, by udać się na spoczynek. Dopiero, gdy zegar na schodach wydzwonił wpół do dwunastej, a potem dwunastą, podniósł się ze swego miejsca.
— Jeszcze doba! — szepnął — Pojutrze...
Już miał zacząć się rozbierać, gdy w tem hałas na korytarzu zwrócił jego uwagę. Słychać stamtąd było liczne kroki i jakieś podniosłe głosy. Nie było w tem nic dziwnego, bo przez całą noc do hoteliku schodzili się lokatorzy, przeważnie niewyraźne parki i nieraz zjawiali się pijani, dość niespokojnie zachowując się, nawet nad ranem. Obecnie jednak, były to jakieś inne głosy, niby jeden z nich coś rozkazywał, a drugi gęsto się tłumaczył. W tym, który się tłumaczył, wydało się młodemu człowiekowi, że rozpoznaje zachrypły nieco bas portjera.
— Czyżby co zaszło?
Kroki zbliżały się wyraźnie w stronę jego drzwi i przed temi drzwiami się zatrzymały. Teraz, rozróżnił zupełnie wyraźnie, gniewnym głosem wypowiedziane zdanie:
— Ja was nauczę ukrywać niemeldowanych lokatorów u siebie!
Młody człowiek zbladł.
— Rewizja! Sprawdzają! — pomyślał z przerażeniem.
W drzwi rozległ się stuk.
— Otworzyć!
— Kto tam? — starał się zyskać na czasie.
— Otworzyć! Policja!
Mimowoli podszedł do drzwi i przekręcił klucz w zamku. Myślał, że może sprytnem kłamstwem uda mu się wykręcić z niebezpiecznej sytuacji.
Drzwi rozwarły się i ukazał się w nich ubrany po cywilnemu wywiadowca. Za nim stał z niewyraźną miną portjer.
— Jest pan dotychczas niezameldowany! — oświadczył agent, przyglądając się mu bacznie. — Proszę o dowód osobisty!
— Nie mam dowodu osobistego! — odparł, jak mógł najspokojniej.
— Nie ma pan?
— Zgubiłem! Muszę dopiero wyrobić sobie nowy! Jutro zgłoszę się do odpowiednich władz! Dlatego właśnie jestem niezameldowany, i to samo oświadczyłem portjerowi! — starał się osłonić hotelową władzę przed odpowiedzialnością.
— Jak brzmi pańskie nazwisko?
— Skalski! — rzucił pierwsze, które mu przyszło na pamięć.
— Imię? — wywiadowca nie spuszczał zniego oka.
— Janusz! — mimowoli wspomniał Darskiego.
Po twarzy wywiadowcy przebiegł dziwny uśmiech.
— Ślicznie! — mruknął. — A dawno pan bawi w Warszawie?
— Od wczoraj!
— Od wczoraj? Jeszcze lepiej! Proszę pokazać swe ramię... Prawe ramię...
Drgnął i pojął, o co agentowi chodzi. Na prawem przedramieniu posiadał pewien znak, charakterystyczną plamkę, na którą widocznie zwrócono uwagę w poszukiwaniach. Zanim zdążył cofnąć rękę, wywiadowca pochwycił ją mocno i odsunął rękaw marynarki wraz z mankietem koszuli. Ukazała się spora, podłużna, brunatna pręga.
— Zgadza się! — rzekł. — Rysopis i znak się zgadzają!
— Co to ma znaczyć? — zawołał, jeszcze nadrabiając miną, choć czuł, że został poznany.
— To znaczy — spokojnie odparł wywiadowca — że nie jest pan ani Skalskim, ani Januszem... Jest pan chorym, który uciekł z zakładu dr. Trettera!
— Nie! — gwałtownie zaprzeczył. — Pan się myli!
— Nie mylę się! Dość miałem pracy, aby pana odszukać — był to ten sam wywiadowca, który się zgłaszał do Wręcza — i dobrze się namęczyłem, zanim pana odnalazłem! Tylko dzięki temu, że wpadło mi na myśl sprawdzić, kto w tym hoteliku jest niemeldowany! Na nic się nie zda dalsze zapieranie. Pójdzie pan ze mną...
— Ależ...
Wywiadowca, któremu władze zwierzchnie i dr. Tretter wytłumaczyli, że będzie miał do czynienia z niebezpiecznym furjatem, patrzył trochę niepewnie na młodego człowieka. Widząc jednak, że ten zachowuje się dość spokojnie i sądząc, że jest to tak zwana „trzeźwa przerwa“ u warjatów, postanowił względem niego użyć łagodnej perswazji.
— Niech pan się nie opiera — jął tłumaczyć — i pójdzie ze mną! Później wszystko się wyjaśni...
— Dokąd pragnie mnie pan odstawić!
— Do zakładu dr. Trettera!
— Przenigdy! Przenigdy, dobrowolnie tam nie powrócę!
— A jednak, pan pójdzie!
Nastała chwila przykrej ciszy. Tylko portjer przyglądał się ze zdziwieniem tej scenie, nawet zapomniawszy o odpowiedzialności, jaka mu groziła za niezameldowanie „gościa“. Nie przypuszczał nigdy, iż ten któremu dał przytułek jest obłąkany i teraz gapił się na tego grzecznego, na pozór, młodego człowieka, starając się w jego twarzy odnaleźć cechy szaleństwa.
Nagle naszemu bohaterowi przyszła rozpaczliwa myśl do głowy.
— Kogo pan właściwie szuka? Jak ja się nazywam? — nerwowo zapytał.
Wywiadowca wzruszył ramionami.
— Twierdzi pan, że zdrów, a nie wie jak się nazywa?
Pochwycił go gwałtownie za rękę.
— Więc, dobrze! Wszystko panu powiem! W rzeczy samej uciekłem z sanatorjum! Ale uciekłem, bo groziło mi niebezpieczeństwo! Chciano mnie tam zabić! A jednocześnie straciłem pamięć! Nie wiem, kim jestem! O niech mi pan uwierzy! Niech mnie pan tam nie odprowadza, a raczej dopomoże do wybrnięcia ze straszliwej sytuacji.
Wszystko polega na sugestji. Gdyby młody człowiek sam był się zgłosił do wywiadowcy i opowiedział mu o swych przygodach, ten zapewne, zaciekawiłby się niemi mocno i zainteresował jego losem. Ponieważ, jednak, dr. Tretter uprzedził go — jakby rewanżując się za „kawał“ z łobuzami, urządzony mu przez młodego człowieka — że w ten sposób, a nie inny będzie się tłumaczył i wmawiał, iż nie wie kim jest, a w sanatorjum osadzono go podstępem i pragną zabić — na gorącą tę prośbę o pomoc nie zwrócił uwagi.
— Wszyscy warjaci gadają jednakowo! — pomyślał, a głośno dodał. — Nie moją rzeczą jest wdawać się z panem w długą rozmowę! Mam rozkaz odstawić pana do zakładu i muszę spełnić ten rozkaz!
— Uwierz mi pan, uwierz! — zawołał jeszcze młody człowiek, składając dłonie, niby do modlitwy, lecz wnet zamilkł, zrażony obojętną miną wywiadowcy.
Wyczytał z jego twarzy, że mu nie wierzy, traktuje jako obłąkanego i próżne pozostaną wszelkie przekonywania.
— To choć jedno może pan mi zrobi! — wymówił z rozdrażnieniem. — Miast, prowadzić mnie do sanatorjum, zawezwie tu komisarza!
— Jeszcze czego! — burknął agent.
Wyobrażał sobie, jakby go przyjął komisarz, gdyby w nocy zakomunikował mu żądanie warjata. Zresztą, miał ochotę, jaknajprędzej odstawić szaleńca do zakładu dr. Trettera, gdyż w myśl obietnicy doktora, pierwszy, ktoby pochwycił zbiega, miał za to otrzymać znaczną nagrodę.
— Idzie pan po dobrej woli, czy nie? — rzucił ostro, uważając, że i tak dość stracił czasu na zbyteczne z obłąkanym ceregiele.
Młodego człowieka również ogarnął gniew.
— Nie! — zawołał i cofnął się o kilka kroków do tyłu, niby zamierzając się bronić.
W jego mózgu zarysował się straszliwy jednocześnie obraz. Znów znajdzie się w zakładzie, a Tretter wraz z pielęgniarzem Antonim, nie omieszkają mu się odwdzięczyć, za poprzednią ucieczkę. Znajdzie się — i zostanie raz na zawsze pogrzebany, bo powtórnie żywy sanatorjum nie opuści. Jeśli, skargom jego nie uwierzą, gdy znajduje się na wolności, któż im później uwierzy? I czy wogóle jakakolwiek jego skarga przedostanie się poza mury więzienia, na zewnątrz? I to wszystko, w przeddzień niemal, widzenia się z panną Janeczką, która jedna mogłaby go uratować.
— Nie! — powtórzył energicznie. — Oświadczam panu stanowczo, że do zakładu dr. Trettera dobrowolnie nie wrócę! Tretter jest łotrem, a ci którzy pragną mnie tam osadzić zbrodniarzami!
Postawa młodego człowieka na tyle była groźna, a oczy błyszczały takim ogniem, że wywiadowca, który już chciał go pochwycić i siłą wyciągnąć z hotelowego numeru, zawahał się i cofnął. W jego myślach przebiegło, że zbliża się, zapewne, atak furji, a uprzedzano go, że w tych wypadkach poszukiwany szaleniec bywa niezwykle silny i niebezpieczny.
— Odrazu wiedziałem — mruknął — że sam sobie z nim nie poradzę! Trzeba zawezwać pomoc!
Obrzucił wzrokiem otoczenie. Pokoik znajdował się na pierwszem piętrze i okno miał szczelnie zamknięte. Z tej strony nie groziła obawa ucieczki, w drzwiach zaś numeru stał rosły, atletycznie zbudowany portjer.
— Słuchajcie! — szepnął do portjera. — Pójdę zatelefonować do kantoru! A wy, pilnujcie mi tego ptaszka, niczem oka w głowie!
Portjer mrugnął porozumiewawczo, zadowolony, iż może tą przysługą zmniejszy oczekującą go za niezameldowanie warjata karę.
Wywiadowca znikł, a młody człowiek pozostał sam na sam z improwizowanym dozorcą.
— Co robić?
Gdy zjawią się policyjne posiłki, wszelki opór stanie się daremny. A on, za żadną cenę nie powróci do zakładu dr. Trettera. Uciec? Ale, jak? Starać się pozostałemi pieniędzmi przekupić portjera? Z twarzy jego wyczytał, że będzie to trud daremny, bo portjer w obawie odpowiedzialności, nie połaszczy się teraz na znaczniejszą sumę.
— Więc?
Wywiadowca znajduje się w kantorku na dole, zaraz przy wejściu do hoteliku i jest zajęty telefonowaniem. Drzwi, prowadzące na ulicę są zazwyczaj, nawet w nocy otwarte. Drogę do wolności zagradza jedynie portjer, duży, ospowaty, drab. Na korytarzu nikogo niema i sąsiedzi nie powrócili jeszcze do swych numerów, skoro nie zwabiło ich to zajście i prowadzona głośno, w jego pokoiku rozmowa...
— Tedy? Może spróbować? Portjer jest atletycznie zbudowany i nie z jednym awanturniczym gościem, pewnie tu dał sobie radę! Ale, przecież, czemś można uśpić jego czujność!
Młody człowiek miał w swym pokoiku względną swobodę ruchów, gdyż dozorca, stojąc w otwartych drzwiach, zagradzał tylko wyjście na korytarz. Począł powoli krążyć po numerze, pochylony i smutny, niby całkiem pogodzony ze swym losem.
Manewrował, by zbliżyć się do stołu, na którym znajdowała się szklanka, prawie pełna, z wystygłą, niewypitą herbatą.
Zbliżył się — i udając, że jest mocno zgorączkowany i spragniony, podniósł ją do swych ust. A wszystko to wykonał tak naturalnie, że portjer, który nie tyle z gniewem, co raczej mimowolnym lękiem, jaki prawie w każdym, budzi szaleniec, spoglądał na rzekomego obłąkanego, nie dostrzegł nic podejrzanego w tym ruchu.
Lecz nagle ręka młodego człowieka, poruszyła się gwałtownie, rozległo się chlustnięcie, a zawartość szklanki, miast do jego gardła, padła wprost na twarz portjera.
— Ach! — jęknął oślepiony i zaskoczony niespodziewaną napaścią.
Zanim jednak zdążył przetrzeć oczy, lub się cofnąć, młody człowiek się zgiął i z siłą jakiej nikt nie mógł spodziewać się po nim, runął na niego. Wyrżnął go z taką mocą głową w piersi, że portjer zachwiał się i runął na podłogę.
— Ratunku! — zdążył zawołać.
Ale młody człowiek już przeskoczył przez leżącego i nie zabrawszy nawet z sobą kapelusza, pędził korytarzem. W rzeczy samej, nikogo tam nie napotkał. Z korytarza wybiegł na schody i błyskawicznie znalazł się na dole. Przypadł do drzwi, prowadzących na ulicę. Były zamknięte, lecz klucz tkwił od środka.
— Warjat! Warjat ucieka! — głośne z góry rozlegały się teraz okrzyki.
Przekręcił klucz. Jednocześnie zauważył za oszklonem przepierzeniem, w jasno oświetlonym kantorku, stojącego przy telefonie wywiadowcę.
Zauważył również — widocznie wołania dotarły do jego słuchu — przerażoną minę agenta i widział, jak ze zdumienia, słuchawka, którą trzymał, wypadła mu z dłoni.
Lecz, nie czekał, zanim wywiadowca, zdoła się zorientować, w tem co się stało. Przekręcił klucz, szarpnął drzwiami i pędził ulicą.
Mylił się jednak, sądząc, że łatwo mu się uda ta trzecia ucieczka.
Portjer, oprzytomniawszy i podniósłszy się z podłogi, wściekły i cały ociekający herbatą, biegł na dół po schodach i zdala krzyczał.
— Chlustnął mi w twarz!... Obalił bykiem i uciekł!... Racja, że bandyta, nie warjat...
— Za nim! — huknął wywiadowca, który zdążył wyskoczyć z kantorku i zorjentować się w sytuacji. — Łatwo, na ulicy go złapiemy!
Obaj rzucili się w pogoń.
Było po północy, a odludna uliczka, przy której mieścił się hotelik, znajdowała się całkowicie pusta. Gdy wypadli, zbieg sunął przed niemi o jakie kilkadziesiąt kroków i na tle, oświetlonych ulicznemi latarniami domów, doskonale rysowała się jego sylweta.
— Trzymaj! Łapaj!
Młody człowiek obejrzał się na sekundę i spostrzegł biegnących za nim wywiadowcę i portjera. Podwoił szybkość. Odsadził się od swych prześladowców na dość znaczną przestrzeń i jeśli chodziło li tylko o ten improwizowany wyścig, to wiedział, że nie tak prędko go złapią.
Ale...
Inne groziło niebezpieczeństwo. Głośne krzyki już zwabiły ludzi. Wprawdzie, na szczęście na ulicy nie było przechodniów, ale tu i owdzie otwierały się okna, tu i owdzie wysuwały się głowy.
Prędzej, czy później musi natknąć się na kogoś, kto sądząc, że to o pościg złodzieja chodzi, zastąpi mu drogę i dopomoże wywiadowcy w pochwyceniu zbiega. Cud, doprawdy, że dotychczas nikogo nie napotkał, gdyż coraz donośniej rozbrzmiewają z tyłu wołania.
— Aj! — nagle mało nie wrzasnął.
Zdala, przed sobą spostrzegł nadbiegającego w jego stronę posterunkowego, a za nim kilku ludzi. Musieli go zauważyć i śpieszyli naprzeciw, by uniemożliwić dalszą ucieczkę. Jeszcze chwila, a znajdzie się w pułapce, tem więcej, że posterunkowy, chcąc go osaczyć ostatecznie, wyciągnął gwizdek z kieszeni i z okrzykami pogoni złączą się zaraz policyjne gwizdki.
— Co robić?
Raptem spostrzegł, że ulicę, którą uciekał, przecina jakaś przecznica. Bez namysłu rzucił się w tym kierunku i pomyślał, że na pewien czas jest uratowany. Bardzo krótki, jednak, bo muszą dostrzec, dokąd się skierował i wnet zbliży się pogoń, tak samo, niebezpieczna i zawzięta.
Nie mylił się.
— Tam!... tam!... — wołano — Tam biegnie... Trzymajcie!...
Na szczęście, uliczka była prawie ciemna, a dzięki temu jego sylwetka mniej wyraźna. Cóż to pomoże? Rychło, uliczka zapewne się skończy i znów jego postać stanie się doskonale widoczna. Zresztą, nie orjentuje się zupełnie, gdzie jest i nie ma pojęcia dokąd uciekać. Z tyłu dudnią liczne kroki i najwyżej kilka minut pozostało tej względnej wolności. Coraz silniej rozbrzmiewają gwizdki i wnet zbudzą całą dzielnicę.
— Jak się ratować?
Gdy nie znajdował już żadnego wyjścia i zastanawiał się, czy nie najrozsądniejszem byłoby przystanąć i oddać się dobrowolnie w ręce ścigających go, raptem rozpaczliwa myśl przyszła mu do głowy. Myśl, zaiste, godna szaleńca.
Zauważył, otwarte okno, parterowego mieszkania, w jakiejś kamienicy, do której się zbliżał w swej ucieczce. Znajdowało się szeroko rozwarte i wyglądało na to, że właściciel tego lokalu, albo śpi głęboko, albo też wcale jeszcze do domu nie powrócił.
— Zaryzykuję!
Bez namysłu, skierował się tam i z zaiste kocią zręcznością, wdrapał się na parapet. Jeszcze sus i był wewnątrz mieszkania.
— Uf! — odetchnął.
Przyczaił się, zadowolony ze swego fortelu. Pogoń przebiegnie, a on znów ucieknie tą samą drogą. W pokoju nikogo chyba nie ma, bo nikt się nie odezwał, kiedy wdrapywał się przez okno i nikt na nieoczekiwaną wizytę nie zwrócił uwagi.
— Zdołałem się ocalić!
Przytuliwszy się do framugi, z uśmiechem teraz zaobserwował liczną grupkę ludzi, z wywiadowcą i portjerem, którzy może w kilka sekund później, z podnieconemi okrzykami, niczem huragan, przemknęli tuż koło okna. Popędzili, oczywiście, dalej z wielkim zgiełkiem i tumultem.
— Szukajcie mnie, a długo! — w duchu przebiegło złośliwe spostrzeżenie. — Przeczekam jeszcze chwilę, a później...
Już zamierzał, z powrotem wdrapać się na parapet i ulotnić się tą samą drogą, jaką przybył, a później zniknąć w odwrotnym do pogoni kierunku, gdy wtem stało się najgorsze...
W pokoju zabłysło elektryczne światło.
— Obcy człowiek... Bandyta!... — posłyszał gniewny i wystraszony okrzyk.
Odwrócił się gwałtownie. Teraz dopiero, mógł zaobserwować, gdzie się znalazł. Pokój, w którym tak bezceremonjalnie szukał schronienia, był wytwornie urządzonym salonikiem, a na jego progu stała kobieta. Dama, wcale jeszcze przystojna, choć nieco tęga i w wieku balzakowskim, ubrana w wykwintny, jedwabny szlafroczek. Spała prawdopodobnie, w sąsiedniej sypialni, skąd wywabiły ją dopiero dobiegające z ulicy okrzyki. Wyskoczyła z łóżka, aby przekonać się, co zaszło i przekręciwszy kontakt, spostrzegła przytulonego do ściany zbiega. Mierzyła go rozszerzonemi z przerażenia oczami.
— Zbój... zbój... w moim domu!... — powtórzyła.
Młody człowiek już chciał odezwać się do niej, uspokoić ją i błagać, by nie wydawała go w ręce policji, lub w najgorszym wypadku zwiać przez okno, bez pożegnania, kiedy wtem nastąpiła niespodzianka.
Wyraz twarzy damy zmienił się raptem, a miast poprzedniego gniewu i lęku, zarysowała się na niej radość.
— Januszek! — zawołała nagle, wyciągając ku niemu ręce.
Osłupiał.
— Januszek! — wymówiła, zbliżając się. — Och, jakżeż mogłam nie poznać cię odrazu!
Pojął wszystko i mało nie parsknął śmiechem. Podobieństwo do Darskiego znów przybywało mu na pomoc.
— Jak mogłam cię nie poznać! — powtórzyła. — Więc to ciebie ścigano, ciebie goniono?
— Tak! — szepnął, nie zamierzając, bynajmniej, wyprowadzać jej z błędu.
— Zerwałam się — tłumaczyła — gdyż obudziły mnie te wrzaski... Odrazu, zrozumiałam, że policja tropi jakiegoś złoczyńcę... Patrzę, ukrył się u mnie... Już serce we mnie zamarło na myśl, że ciężką będę miała z nim przeprawę, a to mój Januszek... Powiedz, prawdę? Przybyłeś potajemnie do Warszawy i postanowiłeś mnie odwiedzić? Ktoś cię poznał na ulicy i stąd powstała ta pogoń, bo przecież wiem, że władze cię poszukują... Uciekając, wskoczyłeś przez otwarte okno... Co za szaleństwo? Ach! — dodała z czułem westchnieniem. — Żeby zobaczyć się ze mną na tyle narażałeś się niebezpieczeństw?
— Oczywiście! — bąknął, myśląc jednocześnie, że dama musi być mocno romantyczna, a Darski niezbyt dochowywał wierność pannie Loli. — Oczywiście!
— Szczęście — prawiła dalej — że nie zauważono, żeś tu przedostał się... Pościg podążył w innym kierunku... Szczęście, również, że zamiast mnie, nie zjawił się nikt z służby, zwabiony hałasem.... Widocznie, śpią mocno i nie obudziły ich krzyki... Teraz, nie masz się czego obawiać... Dobrze cię ukryję...
— Sądzę, że to będzie zbyteczne! — odrzekł szczerze, myśląc, iż stracono jego ślad.
— Tak mniemasz? — zapytała i zaczęła nadsłuchiwać.
W rzeczy samej, radość młodego człowieka była przedwczesna. Znów w ich stronę zbliżał się odgłos wrzawy. Najwyraźniej, pogoń wracała. Widocznie, ścigający, wypadłszy na więcej oświetloną część ulicy i nie zauważywszy tam sylwetki zbiega, zrozumieli, że musiał ukryć się gdzieś po drodze i teraz, powracając przetrząsali wnęki i bramy domów.
— Toć nie szpilka, nie zginął i pod ziemię się nie zapadł! — zdala dobiegł ich podniecony wykrzyknik wywiadowcy. — A dalej, napewno, nie pobiegł! Ulicę widać, jak na dłoni i jest pusta!
— Musiał tu gdzieś się schować! — odpowiedział czyjś podniecony głos.
Obfita w kształty dama, porwała młodego człowieka za rękę.
— Słyszysz?
Skinął głową.
— Nic się nie bój! Ja cię obronię? Narażałeś się dla mnie, a wiesz, jak cię kocham! Nie zmieniłam się przez te dwa lata, w stosunku do ciebie!
— Może się nie domyślą? — cicho zauważył.
— Już się domyślili!...
Istotnie, pogoń zbliżała się w kierunku oświetlonego, otwartego okna, a nowe zdanie wywiadowcy rozbiło wszelkie wątpliwości.
— Tylko tutaj mógł wskoczyć! Pilnujcie dobrze, żeby z powrotem nie uciekł, a ja przetrząsnę mieszkanie...
Pochwyciła go gwałtownie za rękę i pociągnęła do sąsiedniej, ciemnej sypialni.
— Tu pozostań! — szepnęła. — Nie odzywaj się ani słówkiem!
Skrył się w nieoświetlonym pokoju, błogosławiąc teraz Darskiego i swą nieznaną wybawicielkę. Zrozumiał, że bez jej pomocy nigdy nie udałoby mu się ujść przed pościgiem. Lecz, czy naprawdę minęło niebezpieczeństwo? Kim jest ta dama, i czy uwierzą jej, że nie ukrywa zbiega?
Pod oknem słychać było zmieszane głosy, a w bramie zabrzmiały natarczywe dzwonki. Rychło rozwarła się ona i wnet rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi mieszkania.
Sama pośpieszyła do przedpokoju, by je otworzyć.
— Kto tam? — zapytała, jakgdyby nic nie zaszło, stając na progu i na pozór nieumyślnie zagradzając wejście.
— Policja! — padło krótkie słowo wyjaśnienia. — Przepraszamy, najmocniej, że niepokoimy panią w nocy... Ale, przez otwarte okno, przedostał się do jej mieszkania, ten którego poszukujemy...
— Niemożebne!
— A jednak tak jest! Nigdzie indziej skryć się nie mógł! Tu wskoczył!
— Niemożebne! — powtórzyła takim naturalnym tonem, że aż zdziwił się młody człowiek. — Cały czas byłam w tym pokoju i nikt się nie przedostawał przez okno. A tylko to jedno jest otwarte...
— Cały czas była, pani? Przecież przed chwilą okno znajdowało się nieoświetlone?
— Siedziałam po ciemku! A nawet, wyglądałam przez nie, gdy powstała ta cała wrzawa!
— Dziwne!
— Proszę bardzo, jeśli panowie sobie życzą, zwiedzić mieszkanie! Ale, zapewniam, nikogo obcego niema... Jakiż miałabym cel w ukrywaniu przestępcy?
Nastała chwila krótkiej ciszy.
— Istotnie! — mruknął, niby zreflektowawszy się wywiadowca. — Istotnie! Choć to wszystko jest niezrozumiałe! Więc, twierdzi pani stanowczo, że tu się nie zakradł?
— Jak najbardziej kategorycznie! Jeśli pan mi nie wierzy, powtarzam, proszę przeszukać mieszkanie! Tylko... Pragnę oszczędzić panom trudu i zaznaczam, że będzie to bezcelowa praca. A tymczasem ten bandyta, naprawdę, zdoła się zachować!
— Hm... — mruknął wywiadowca, który zdążył oświetlić mosiężną tabliczkę, wiszącą na drzwiach i sprawdzić nazwisko tej, z którą rozmawiał. — Nie mamy najlżejszego powodu powątpiewać w słowa, szanownej pani! Jest pani ostatnią chyba osobą, która byłaby zainteresowana w dopomożeniu zbiegowi do ucieczki!...
Aczkolwiek słowa te zabrzmiały mocno tajemniczo, dama odparła bez namysłu:
— I ja tak sądzę!
— Nie będziemy więc przetrząsali mieszkania! — oświadczył. — W rzeczy samej, skoro pani cały czas znajdowała się w otwartem oknie, byłoby to bezcelowe...
— Zapewniam...
— Ale, wprost wydaje mi się to wszystko niepojęte! Gdzie się schował, skoro tu go niema? Coś niebywałego! Niby, w powietrzu się rozpłynął... Ha, trudno... Szukajmy go na ulicy!
W tonie wywiadowcy zabrzmiało pewne zniechęcenie. Uważał, że trudne będą dalsze poszukiwania i zły był, że pomiędzy palcami wyślizgnęła mu się tyle upragniona zdobycz. Lecz, stojącej przed nim damie, z pewnego względu musiał wierzyć i w tym wypadku żywił do niej ślepe zaufanie. Skłoniwszy się tedy, odwrócił się i niby na pociechę, rzucił:
— Trzeba przetrząsnąć wszystkie bramy! Policyjne posterunki są zawiadomione i długo nie będzie w stanie się ukryć!
Młody człowiek posłyszał zatrzaśnięcie frontowych drzwi, później stuk zamykanej z łoskotem bramy. Głosy ludzi, stojących pod oknem, poczęły cichnąć i oddalać się.
Odetchnął głęboko. Naprawdę był uratowany.
Tymczasem, tajemnicza wybawicielka, zamieniła jeszcze kilka głośniejszych słów w przedpokoju — zapewne ze służącą, zbudzoną niezwykłym hałasem — i odprawiwszy ją, powróciła do saloniku. Podeszła do okna, zamknęła je starannie, zapuściła storę i wtedy, dopiero, widocznie doszła do przekonania, że może z sypialni zawezwać więźnia.
— Chodź już! — zawołała. — Nikt nas napastować nie będzie! Pokojówka nie domyśla się, że jesteś! Musisz przyznać, że spisałam się dzielnie.
Wyszedł z sypialni i niczem prawdziwy Darski, przez wdzięczność, gorąco jął całować jej rękę.
— Jesteś więcej, niż dobra! — szczerze wyszeptał.
Pozornie broniła się od tych słów uznania.
— Et, głupstwo!
Lecz, on, niby amant najczulszy, a stęskniony po długiem niewidzeniu kochanki, nie wypuszczał z serdecznego uścisku jej dłoni. Korciło go teraz, dowiedzieć się kim jest nieznajoma i czemu na wywiadowcy takie wrażenie wywarło jej nazwisko.
— Ależ — począł podstępnie — speszył się ten agent, kiedy się dowiedział kim jesteś!
— Pewnie! — odparła ze śmiechem. — Wywiadowcy nie przywykli, aby żony lekarzy ukrywały przestępców! — przy tym wyrazie uczyniła filuterną minkę.
— Lekarzy? — zdziwił się.
— Cóż to? — zawołała, ze świetnie udanem oburzeniem. — Zapomniałeś, że jestem doktorową? Co prawda, na oczy nie widziałeś nigdy mego małżonka, ale tem nie mniej jestem jego legalną żoną. Doktorowa Tretterowa, do usług...
Wybuchnęła tak głośnym znów śmiechem, że nie spostrzegła ani jego zdumionej miny, ani nie posłyszała zduszonego okrzyku:
— Co? Pani Tretterowa?
Gdyby ziemia rozwarła się w tej chwili pod jego stopami nie zdziwiłby się więcej. Niezwykłe zrządzenie losów kazało mu szukać schronienia u żony tego, kto był najzaciętszym jego wrogiem, z czyjego polecenia zarządzono za nim pościg i który za wszelką cenę pragnął pochwycić go z powrotem i osadzić w swym zakładzie.
A może był to tylko zbieg okoliczności i stojąca przed nim rubensowska piękność, była żoną innego o podobnem nazwisku lekarza. Nie śmiał o to zapytać, ale następne słowa, jakie padły z jej ust, rozchwiały ostatnie wątpliwości.
— Żarty na bok! — mówiła. — Ciesz się, że męża niema w domu, bo gdyby był, cała sprawa nie poszłaby tak gładko! Nie wiem, jak udałoby mi się wykręcić cię z rąk policji, a mój przebrzydły brodacz wmieszałby się w tę sprawę... I ja i ty moglibyśmy się narazić na przykrości... Na szczęście, jest nieobecny... Szuka jakiegoś warjata, który mu uciekł...
Nie, to przechodziło szczyt komizmu. Opowiadała, że mąż jest nieobecny, ponieważ szuka jakiegoś zbiegłego warjata, a ten rzekomy warjat stał przed nią tu na miejscu i przed chwilą ocaliła go właśnie z rąk poszukującej go policji.
Zawtórował jej śmiechem i łowił z natężeniem teraz każde wymawiane przez nią słowo.
Mimowolnie wyjaśniała sytuację.
— Wiesz — tłumaczyła — że nigdy nie chciałam mieszkać z Wilhelmem — tak brzmiało imię doktora — w jego zakładzie, choć wcale ładny mamy tam apartament. Nudno tam i boję się obłąkanych. Sama, tedy przeważnie przebywam w Warszawie, w mieszkaniu jakie Wilhelm oddawna wynajął i gdzie rzadko mnie odwiedza. Najwyżej parę razy na tydzień, bo nie kochamy się zbytnio, a on jest zaprzątnięty swą pracą. Dziś wpadł zaledwie na sekundę i zaraz wyszedł, tak go pochłonęło łapanie warjata... Oto, dlaczego mogę robić wszystko, co mi się spodoba i Wilhelm w niczem mi nie przeszkadza! Zresztą, sam najlepiej znasz tę sytuację, bo dzięki właśnie tej mojej „wolności“, mogłeś zawsze bez przeszkód mnie odwiedzać i nigdy nie zetknąłeś się z Wilhelmem... A zapewniam cię, od dwóch lat, w czasie których nie widzieliśmy się, nic się nie zmieniło...
Ogarniał teraz położenie. Romantyczna małżonka srogiego doktora, zamieszkując prawie po „kawalersku“ w Warszawie i nie krępując się wcale mężem, wiodła dawniej „flirt“ z Darskim i czynić to mogła bez przeszkód. Nie dziwiło jej też wcale, że rzekomy Darski — prawdziwy odwiedzał ją zapewnie swobodnie w dzień i nocą — śpieszył do niej o tak późnej porze. Nietylko nie zdziwiło, a raczej rozczuliło.
— Januszku! — wyrzekła, przechodząc na serdeczniejsze tory. — Wszystko ułożyło się znakomicie i policja tu nie wróci, ale trzeba być szaleńcem, żeby tak ryzykować! Szaleńcem! Nie śmiem, jednali, robić ci wymówek, gdyż postąpiłeś tak przez miłość dla mnie! Domyślam się, co było! Wpadłeś na jeden dzień do Warszawy, oczywiście pod zmienionem nazwiskiem, aby ułożyć swoje sprawy! Wieczorem, zapragnąłeś mnie odwiedzić, ale ktoś cię poznał i wywiadowcy poczęli ścigać.... Rozumiem... Wskoczyłeś do mnie przez okno, choć może i tak zamierzałeś zakraść się tą drogą, by mi sprawić niespodziankę.
— Oczywiście! — przytwierdził zupełnie poważnie.
— Ach, Januszku! — zawołała z nowym wybuchem czułości. — Miałabym gniewać się na ciebie? Czemu nie pisałeś do mnie tyle czasu? Sądziłeś, że się złoszczę o tę kolję, którąś wziął niby do naprawy, a w istocie zastawiłeś po cichu? Dawno zapomniałam o tej historji! Z początku było mi przykro, gdyż sądziłam, że pieniądze poszły na stroje dla Loli... Ale, skoro teraz tutaj przybiegłeś w nocy, zamiast siedzieć u tej przebrzydłej dziewczyny, ledwie na kilka godzin zawitawszy do Warszawy, przekonałam się, że więcej mnie kochasz od niej...
— Hm... tak... — stęknął, zrozumiawszy nagle czemu Darski uprawiał jednocześnie „flirt“ z Lolą i doktorową. Nieraz, musiał jego sobowtór czerpać zasiłki z kieszeni nieco okwitłej piękności, czyniąc to niezawsze nawet w „delikatny“ sposób, jak o tem sprawa z kolją świadczyła.
Lecz, Tretterowa, rozczulona „dowodem miłości“, iż u niej się znalazł, wzgardziwszy „przebrzydłą dziewczyną“, czule prawiła dalej:
— Przyznaję się, byłam zazdrosna o tę wstrętną kokotkę! Nie mówmy teraz o tem! Cieszę się, że cię widzę i stęskniłam się za tobą! Choć upłynęło już dwa lata, nikt w mem sercu nie odziedziczył po tobie miejsca... Och!... — spostrzegła się raptem. — Ja tu plotę, a ty musisz być znużony i głodny... Zmęczyły cię, biedaku, te różne twoje przygody, bo zmizerniałeś, schudłeś, a dla niepoznaki zgoliłeś wąsy... Nie poznałam cię w pierwszej chwili... Czekaj... Trzeba się posilić... Służącej budzić nie chcę, ale sama dla ciebie w jadalni coś wynajdę...
— Dziękuję, nie jestem głodny! — zaprzeczył.
Nie zwróciła uwagi na ten protest i pobiegła do stołowego pokoju. Pozostał sam w saloniku.
Jeśli przedtem zamyślał pod jakimkolwiek pozorem pożegnać swą niezwykłą wybawicielkę, obecnie zmienił zamiar. Doktorowa Tretterowa! W jaką dziwną sytuację uwikłał go los, lecz i jakie nieprzewidziane nasuwały się możliwości! A nuż wie ona cośkolwiek o nim samym, nie o Darskim, lecz o człowieku bez nazwiska, skoro była poinformowana, że jej mąż poszukuje zbiegłego „warjata“? Lub, może właśnie w tem mieszkaniu, odnajdzie wskazówkę, która posłuży za pomoc do rozświetlenia mroków przeszłości?
— Nadzwyczajne! — mruknął.
Mimowolnie zbliżył się do znajdującego się w rogu saloniku biurka. Na wierzchu, prócz różnych kosztownych drobiazgów i bogato oprawionych książek nie spostrzegł nic zasługującego na uwagę, lecz czy która z szuflad nie kryła cennej tajemnicy? Co prawda, wątpliwe było, żeby Tretter w tem mieszkaniu, swej żony, z którą żył niezbyt dobrze, pozostawiał jakie ważniejsze papiery, jednak należało do końca wykorzystać wprost cudowną okazję.
— Ano, spróbujemy! — powtórzył w myślach.
Rychło powróciła do saloniku ponętna doktorowa, niosąc suto zastawioną tacę. Musiała mieć w domu znaczniejsze zapasy, bo nie brakło tam, ani zimnych mięs, ani ciast, ani omszałej butelki z winem.
— Proszę cię, siadaj i jedz! — oświadczyła ustawiając talerze, kieliszki i przekąski na małym stoliku i przysuwając go do dużego, zasłanego kremową narzutą, tapczanu.
Usiadł, a ona obok zajęła miejsce. Nie chcąc jej robić przykrości, a pragnąc swą rolę rzekomego Darskiego odegrać jaknaturalniej, jadł z udanym apetytem, a nawet wypił parę kieliszków węgierskiego wina. Dopiero, gdy mogła sądzić, że nasycił swój głód, począł sprytnie, zmierzając do celu:
— Więc powiadasz, że twój małżonek dziś nie powróci, gdyż poszukuje jakiegoś warjata?
— Tak! — posłyszał odpowiedź. — Uciekł jakiś obłąkany, na którym mu bardzo zależy!
— Któż to taki?
— Nie pytałam o nazwisko! — odrzekła zupełnie szczerze. — Wiesz, że mało mnie obchodzą sprawy Wilhelma! Podobno, młody człowiek z dobrej rodziny, ale niebezpieczny szaleniec! Rzuca się na ludzi i różnych narobić jest w stanie nieszczęść. Dlatego Wilhelm zaalarmował całą policję i wraz z wywiadowcami go tropi....
— Acha! — bąknął, uśmiechając się w duchu, na myśl, jak przeciągnęłaby się twarz romantycznej doktorowej, gdyby dowiedziała się, że ten niebezpieczny szaleniec tuż koło niej siedzi.
Dotychczasowa, jednak, indagacja nie dała rezultatu. Nie tracił, nadal, nadziei.
— Sądzisz — znów zapytał — że na tych poszukiwaniach upłynie cała noc?
Przymrużyła nieco oczy, robiąc filuterną minkę. Mniemała, że rzekomy Darski niepokoi się o to, czy doktór do domu niespodziewanie nie powróci.
— Możesz nie żywić najlżejszej obawy! — oświadczyła trochę ironicznie. — Wilhelm wpadł dziś do mnie nad wieczorem, jak zwykle w piątki, ale nawet nie jadł kolacji. Doręczono mu jakiś list, zerwał się od stołu, niczem oparzony i uciekł...
— List? Od kogo?
— Nie wiem! Powtarzam ci, że nie ciekawią mnie jego interesy! Przypuszczam, w sprawie tego warjata! Podarł go i wrzucił do kosza! — wskazała w kierunku koszyka, znajdującego się pod biurkiem. — A na odchodnem mi oświadczył: Nie czekaj na mnie Klaro, zapewne nie wrócę. Muszę znaleźć tego gałgana za wszelką cenę i wspólnie z agentami przetrząsnę wszystkie podejrzane hoteliki i kryjówki. A później, pojadę prosto do sanatorjum...
— Ach, tak, Klaro! — wykrzyknął, radośnie.
Przedewszystkiem dowiedział się, jak kochana doktorowa ma na imię, a nieświadomość ta mocno dotychczas przeszkadzała mu w odgrywaniu roli czułego kochanka. Jednocześnie dowiedział się rzeczy po stokroć ważniejszej i nie zawiódł się w swej nadziei, że tu pod biurkiem, w koszyku, znajdował się, wprawdzie podarty, ale list o nim! Szczątki tego listu musi zdobyć koniecznie.
— Doskonale się składa, Klaro! — szepnął.
Aczkolwiek, każde z nich myślało o czem innem, słowa młodego człowieka, były znakomitą odpowiedzią na jej poprzednie wyznania. To też, sądząc, że uspokoiła go całkowicie, iż Tretter tej nocy z powrotem w mieszkaniu się nie zjawi, jęła czule wykładać, tuląc się teraz do niego.
— Nic nam nie stanie na przeszkodzie! Możesz pozostać do rana, a rano, gdy dozorca bramę otworzy, wyślizgniesz się z domu! Chyba nie nęci cię powtórna podróż przez okno?
Objęła go ręką za szyję, a jej usta wpiły się w jego policzek.
— Prawda Januszku?
Domyślał się o co nadobnej doktorowej chodzi i po raz wtóry znalazł się w sytuacji biblijnego, cnotliwego Józefa. Ale, choć pani Klara, osoba nieco obfita w kształty i w balzakowskim wieku, mogła być wcale jeszcze godna pożądania, a jednocześnie zemściłby się w wyrafinowany sposób nad swym oprawcą dr. Tretterem, przypinając mu rogi, nie nęciła go podobna zemsta, jak swego czasu nie nęciły go niedwuznaczne awanse Loli.
Ale zachodziła zasadnicza różnica. O ile od Loli odczepił się natychmiast, nie zważając na jej dąsy, tu musiał politykować, i udawać gorącego amanta, dopóty, dopóki upragniony list nie znalazłby się z jego posiadaniu.
— Prawda! — przywtórzył, całując ją w pulchne, obnażone, a pachnące pudrem ramię. — Również, stęskniłem się za tobą!
W odpowiedzi na te słowa, wydało mu się, że jakaś góra runęła na niego. To tęga doktorowa porwała go w swe objęcia.
— Złoty, jedyny! — szeptała. — Tak cię pragnę całować i pieścić! A potem, pogadamy o przyszłości... Jeśli potrzeba pieniędzy, zawsze gotowa jestem dopomóc...
— Tak... tak... — szeptał przytłoczony tym woniejącym perfumami ciężarem, myśląc jednocześnie, jak sprytnie wybrnąć z tej sytuacji.
Namiętna pani Klara, sama, niechcący znalazła wyjście.
Nagle wypuściła go z objęć.
— Pójdę do sypialni! — szepnęła, powstając z tapczana i wciąż patrząc na niego łakomemi oczami. — Pójdę, żeby poprawić moją tualetę i należycie przyjąć kochanego Januszka! Zaczekaj, chwilę... Kiedy wszystko będzie gotowe, sama cię zawołam...
— Świetnie, Klaro! — odetchnął zwolniony od przytłaczającego go słodkiego, żywego balastu. — Tu, na ciebie zaczekam...
Odeszła, posyłając mu pocałunki, w przewidywaniu oczekujących ją rozkoszy. Ale, on miał już w głowie ułożony plan.
Gdy, tylko znikła, niczem kot, na palcach, po cichu zbliżył się do biurka i chciwą rękę zagłębił w stojącym pod nim koszu. Pochwycił całą garść kawałków zapisanego papieru i szybko rozłożył je na stole.
Tretter podarł list, niemal na drobne strzępki i z trudem dawało się złożyć poszczególne części, a z nich pochwycić jakiś sens. Czynił to powoli i z mozołem, uspokojony dobiegającem z sypialni pluskaniem, że Klara mu w tej czynności nie przeszkodzi.
Wreszcie, udało mu się połączyć kilka, zapewne ostatnich fragmentów listu.
Przeczytał:
...wielkie... niebezpieczeństwo... trzeba... pochwycić koniecznie. Ma pieniądze... jeśli zobaczy przyjaciół... Pan wie, co panu i mnie grozi... Wykr... wszystko byłoby...
Dalej nic nie mógł odcyfrować, ale zupełnie wyraźnie widniał podpis... Gozdawa-Gozdowski...
— Gozdawa-Gozdowski! — mało nie wykrzyknął głośno, przypominając sobie posłyszane od Wręcza nazwisko...
Więc ten, o którym mniemał, że jest ofiarą Wręcza i że należy go uprzedzić o szykującym się zamachu na jego kieszeń, sam w tej historji odgrywał znaczną rolę? Napewno znaczną, skoro zwracał się w tej formie do Trettera i zależało mu do tego stopnia na pochwyceniu zbiega, iż zaznaczał, że jego wolność stanowi dla nich wielkie niebezpieczeństwo. Czyż nie był to, czasem, ten sam człowiek o niemiłym i ostrym wyrazie twarzy, o którym wspominała panna Janeczka, a który dopomógł tajemniczej hrabinie w osadzeniu w sanatorjum więźnia? Oj, musiał się już kiedyś zetknąć z tym Gozdawą-Gozdowskim, gdyż nazwisko te, gdy poraz pierwszy wymienił je Wręcz, już wtedy mu wydało się znane.
— Cóż tak studjujesz kawałki podartego listu? — tuż obok rozległ się śmiech.
To pani Klara, w nocnej różowej, cieniutkiej koszulce jedynie, stojąc na progu sypialni, ze zdziwieniem spoglądała na swego rzekomego kochanka. Zamyślony, nie posłyszał odgłosu bosych stóp i teraz drgnął na ten niespodziewany wykrzyknik.
— Takiś ciekawy — mówiła, zbliżając się do niego i znów obejmując go za szyję, gorącą, obnażoną ręką — co to za historja z tym warjatem? Oj, z ciebie też kawał warjata!
Śmiała się i przyciskała doń coraz mocniej. Nie wiedział, co odpowiedzieć, zresztą nie mógł nawet, bo wnet pocałunkiem zamknęła mu usta. Pocałunek ten przedłużał się bez końca, a on myślał, jak dalej postąpić. Zdążył tylko zebrać kawałki papierków, leżące na stole i wsunąć je do kieszeni.
Nie wiadomo, na jaki nowy wykręt zdobyłby się gdyby nie zaszedł wypadek nieoczekiwany. Przytuleni do siebie, nie posłyszeli, gdy frontowe drzwi mieszkania rozwarły się, do środka wszedł ktoś i pośpiesznemi krokami zbliżał się do saloniku. Dopiero odskoczyli, kiedy rozwarły się z trzaskiem, a w nich zarysowała się masywna, męska postać.
— Tretter!
Był to doktór, w rzeczy samej. Po długich, bezskutecznych poszukiwaniach „warjata“, powrócił do domu, może zbyt zmęczony, żeby jechać w nocy do sanatorjum, może chcąc dać swej drogiej połowicy dowód mężowskiej czułości. Stał teraz na progu, rzekłbyś zamieniony w słup kamienny, otwarłszy aż usta ze zdumienia i wytrzeszczywszy oczy. Bo obraz, jaki ujrzał wydał mu się wprost halucynacją, lub niesamowitym snem.
Po środku pokoju znajdowała się jego żona, w cieniusieńkiej jeno przezroczystej koszulce, ledwie osłaniającej jej obnażone, pełne kształty z zaczerwienionemi policzkami i iskrzącemi się oczami, a obok niej „warjat“, młody człowiek, zbiegły z jego zakładu, którego przez noc całą tropił daremnie.
Zdołał, wchodząc zauważyć, że byli niedawno złączeni w namiętnym uścisku i że sytuacja w jakiej ich zastał nie wymagała żadnych komentarzy. Choć oddawna Tretter stracił wszelkie iluzje, co do wierności swej drogiej małżonki, ta właśnie jednak „zdrada“ była czemś tak potwornem i nie mieszczącem się w głowie, że tylko wybełkotał:
— Co?... co?...
Młody człowiek pierwszy zdążył ochłonąć. Bez namysłu rzucił się w stronę okna. Błyskawicznie odsunął roletę, otworzył je, jednym susem przesadził parapet i znalazł się na ulicy.
— Trzymajcie! — ryknął teraz dopiero doktór, rzucając się wślad za nim.
Ale, choć stanął zkolei na parapecie, ze swą masywną figurą i potężnym brzuchem, nie zaryzykował skoku.
Wychyliwszy się tylko, kilkakrotnie powtórzył swój okrzyk:
— Łapcie go! Łapcie...
Tym razem, jednak, alarm pozostawał daremny. Widniało już, a sąsiedni mieszkańcy musieli być mocno uśpieni, gdyż żadna głowa nawet nie wysunęła się z okna. Również, na ulicy nie pojawił się posterunkowy, a w pobliżu nie widać było przechodniów.
— Uciekł! Uciekł! — powtarzał z pasją, widząc, jak sylwetka młodego człowieka znika coraz szybciej, aż wreszcie zginęła całkowicie na jakimś zakręcie. — Miałem go i z pod ręki prysnął mi łajdak!
Cały swój gniew teraz skierował w stronę żony.
— Hetero! Nierządnico! — wrzasnął, podwójnie wściekły. — Więc do tego już doszło, że zdradzasz mnie z mojemi własnemi warjatami?
Stała nadal nieruchomo, trzęsąc się ze strachu w swej koszulce i nic nie rozumiejąc z wykrzykników małżonka.
Następne jednak słowa, nasunęły jej myśl, że Tretter z gniewu oszalał.
— Darski? Warjat? — mało się nie wyrwało.
— Ten zbój — dalej ryczał — będzie przyczyną mojej zguby, a ty go pieścisz i całujesz? Chciałaś zostać jego kochanką, a może nią i byłaś, bo przyłapałem was w sytuacji, więcej niż dwuznacznej! Każdy chłop ci dziś już dobry? Rzucasz się zbiegłemu z mojego zakładu furjatowi na szyję, zamiast go oddać w ręce policji?
Romantyczna pani Klara, nadal już nie wątpiła, że małżonkowi jej, dzięki daremnym poszukiwaniom zbiegłego z sanatorjum obłąkanego pomieszało się w głowie i że przyjął Darskiego za zbiega. Ze sprytem, jednak, właściwym każdej kobiecie, postanowiła natychmiast wykorzystać sytuację. Była uratowana.
— To tak! — rzekła, robiąc płaczliwą minę. — To tak się postępuje? Zostawiasz mnie samą, narażasz na napaść szaleńca, a później obrzucasz wymysłami? Paskudny z ciebie brutal.
— Co? — zawołał zaskoczony.
— Pewnie! — mówiła, a w jej głosie brzmiały teraz nuty gniewu. — Śpię sobie najspokojniej, a tu jakiś bandyta wskakuje przez otwarte okno... Chowa się pod łóżka, pod szafy — opowiadanie szanownej doktorowej z konieczności było nieco mgliste. — Wreszcie mnie spostrzega... Nie wiem, co robić, jak się bronić... Widzę, że zbrodnicze ma zamiary, może zamordować... Staram się go udobruchać, ułagodzić, oczekując, że jakaś pomoc nadejdzie...
— Dlatego — przerwał ze złością — obejmowałaś go za szyję i prawie naga tuliłaś do niego?
— A co miałam robić? Przecież, wyskoczyłam z łóżka... Przeciwnie... On nalegał, rozumiesz, bo widziałam, że wrażenie wywarła na nim moja uroda, a ja błagałam tego zbója o litość...
Opowiadanie to, wydało się Tretterowi, w obecnych warunkach na tyle prawdopodobne, że już wierzył żonie.
— Wiem! — syknął. — Wiem, czemu tak postępował; Chciał zbeszcześcić, przez zemstę, mój dom!
Pani Klara mało nie roześmiała się głośno. W dalszym ciągu, jednak, z pozornem oburzeniem, mówiła:
— Twoja, twoja, wyłącznie, wina! Kiedy taki niebezpieczny furjat przebywa na wolności, nie pozostawia się żony samej!... Dziękuj Bogu, że mnie żywą i nieshańbioną widzisz! Jak ja się wystraszyłam! Gdybyś był przyzwoitym mężem, to za ten strach, którego się najadłam z twej przyczyny, powinienbyś mnie wynagrodzić pięknym prezentem... Srebrne lisy są obecnie modne...
Ale Tretter nie słuchał ani o strachu, ani o srebrnych lisach. Nagle, odwróciwszy się od żony, rzucił się do wyjścia.
— Biegnę do komisarjatu! — zawołał. — Toć gdzieś go znaleźć muszą! O, odpłacę się temu łajdakowi za wszystkie kawały! I za to, że w swej bezczelności, nawet, pragnął przyprawić mi rogi!
Nasz bohater, jak wiadomo, uciekł z mieszkania dr. Trettera szczęśliwie. Choć doktór przez otwarte okno krzyczał, ile w piersiach miał siły, by go chwytano i łapano, wrzaski te, dziwnym trafem, nie zwabiły nikogo i młody człowiek znikł na zakręcie ulicy, zanim ktokolwiek zdążył zauważyć dokąd biegnie.
Dopiero, gdy znacznie oddalił się od domu, w którym spotkała go ta romantyczno-dramatyczna przygoda i gdy upewnił się, że nikt go nie ściga, przestał pędzić, a jął kroczyć normalnie, niby śpieszący na spoczynek, zapóźniony przechodzień.
Minęła trzecia, rozwidniło się całkowicie, a ulice dokoła świeciły pustkami. Chwilowo nic mu nie groziło. Pojmował jednak, że zewsząd czyha niebezpieczeństwo, że władze nie ustaną w poszukiwaniach, że rozesłano jego rysopis — jak mógł się na smutnem doświadczeniu z wywiadowcą w swym hoteliku przekonać — i że, gdy kipiący ze złości Tretter teraz zawiadomi kogo należy, gdzie odnalazł zbiega, pościg rozpocznie się ze zdwojoną zaciętością.
O nadobnej pani Klarze i o tem, jak wytłumaczy niezwykłą, a mocno podejrzaną wizytę rzekomego Darskiego, nie myślał wcale. Jedna zaprzątała go troska. Jak spędzić ten szereg godzin, dzielących od pory, o której, bez nieprzyzwoitości, do mieszkania matki panny Janeczki będzie mógł się udać. Bo, poza tem schronieniem, nie widział już innego ratunku i tam tylko w swej okropnej sytuacji mógł liczyć na pomoc. Najwcześniej wypadało zjawić się u niej koło ósmej zrana, a do tej godziny trzeba było błąkać się po ulicach. Gdyż, przecie, nie mógł zaryzykować noclegu w innym hotelu.
Prawie cztery godziny, w ciągłym niepokoju i obawie zatrzymania! Aby skrócić ten czas szedł prosto przed siebie, starannie omijając policyjne posterunki. I nadal sprzyjał mu los. Na jego wędrówkę nie zwracano uwagi.
Tak, sam nie wiedząc kiedy, dotarł na Most Poniatowskiego i spoczął, znużony, na kamiennej ławeczce. Choć nadal napawał go lękiem każdy zbliżający się mężczyzna, zarówno w mundurze, jak i w cywilnem ubraniu — mógł to być przebrany agent — tu postanowił zaczekać.
Wschodziło słońce, złocąc pierwszemi promieniami modre fale Wisły i brzegi Warszawy. Wschodziło radosne i roześmiane, zapowiadając piękny, letni dzień i niby niosąc radość całemu otoczeniu. A w cieple jego promieni, rzekłbyś, w duszę młodego człowieka wstępowała nowa otucha. Choć był osaczony, niczem dzikie zwierzę, a ścigany, jak zbrodniarz, nie stracił daremnie dzisiejszej nocy.
— Mam pewien ślad! — szepnął, mimowolnie dotykając kieszeni, w której znajdowały się podarte reszki listu zabrane z mieszkania dr. Trettera.
Wiedział, jaką iść drogą i jak zedrzeć zasłonę przeszłości. Gozdawa-Gozdowski! Dzięki niemu dotrze do dna dręczącej tajemnicy i dzięki niemu odzyska swą pozycję wśród ludzi i nazwisko! Bo, jeśli jeszcze kilka godzin temu dręczył się myślą, że przeszłość jego jest podobna do przeszłości Darskiego i jako niebezpieczny osobnik został zamknięty w domu obłąkanych, teraz doskonale rozumiał, że dostać tam się mógł tylko przy pomocy knowań wrogów i że podstępem osadzono go w sanatorjum.
Lecz, komuż zawadzał, co uczynił, że tak prędko chciano go się pozbyć ze świata?
Tu, znów wyrastała zagadka, a również nowa obawa, czy zdoła sprostać potężnym wrogom, czy wyświetli prawdę i rozedrze sieć otaczających intryg zanim go pochwycą? Na kogoż miał liczyć w tej nierównej walce, w której wmówiono w odnośne władze, że jest niebezpiecznym dla otaczających warjatem? Wyłącznie, na pannę Janeczkę! A jeśli i jej nie uwierzą?
Siedział przymknąwszy oczy i coraz większe ogarniało go znużenie. Bezsenna noc, obfita w liczne przygody, dawała znać o sobie. Wreszcie, zadrzemał, zapomniawszy nawet, że jest ściganym przez wszystkich zbiegiem.
Bezdomni, drzemiący obecnie na ławkach, szczególniej w porze letniej na Moście Poniatowskiego i w Alejach, nie są zjawiskiem rzadkiem. Nie niepokoi ich nikt, pojmując, że tam jedynie mogą szukać schronienia i że tam ze swą bezlitosną eksmisją nie dotrze burżuj kamienicznik. Nie przeszkadzano więc w tym śnie naszemu młodemu człowiekowi, a nawet przechodzący posterunkowy pokiwał z politowaniem głową, że tak porządnie ubrany pan, narówni z nędzarzami, na kamiennej ławce szuka noclegu.
Godziny biegły za godzinami. Szybko już mknęły po Moście tramwaje, przeszywając powietrze ostremi dzwonkami, a słońce przypiekało coraz mocniej, gdy ocknął się z tej drzemki. Porwał się gwałtownie na nogi, niby oburzony własną lekkomyślnością, że na ławce, na widoku wszystkich, zasnął.
— Ależ byłem zmęczony! — mruknął. — Spać musiałem długo! Chyba minęła siódma?...
Poprawił ubranie i prędko jął się kierować w stronę ulicy Czerniakowskiej. Gdy na rogu Książęcej spojrzał na zegar, spostrzegł, że wskazówka znaczyła wpół do ósmej.
— Spróbuję! — szepnął, pragnąc co rychlej znaleźć się u matki panny Janeczki.
W rzeczy samej, dalsze włóczenie się po ulicach Warszawy było niemożliwe. Odwiedzanie restauracji, lub kawiarni jeszcze niebezpieczniejsze. Jeśli miał zachować wolność, to tylko u matki panny Janeczki mógł szukać schronienia. Wolał, co prawda zjawić się dopiero jutro w niedzielę, aby zastać pannę Janeczkę osobiście i w ten sposób w hoteliku układał swój plan, ale wypadki jakie zaszły, zmuszały go do zmiany postanowienia. Wiedział, że dziś, w sobotę, panny Janeczki nie zastanie, bo jest zajęta jeszcze w zakładzie dr. Trettera, lecz liczył na to, że gdy starsza pani Korycka posłyszy z jego ust całą historję i posłyszy, jaką rolę w niej odegrała jej córka, nie odmówi mu pomocy i zechce posłużyć radą.
Umyślnie szedł powoli, by jaknajpóźniej przybyć na miejsce i patrzył na numery domów. Wreszcie, zdala dojrzał na zawieszonej przy bramie latarni Nr. 308.
— Tu! — stwierdził.
Była to stara, dwupiętrowa kamienica, mieszcząca w sobie przeważnie małe jedno i dwuizbowe lokale. Idąc, domyślał się odrazu, że matka panny Janeczki nie musi być osobą zamożną i dlatego korciło go, by prędko zwrócić swój dług.
Skręcił do środka, a nie chcąc korzystać z usług dozorcy, sam na liście lokatorów odnalazł jej nazwisko.
— Jadwiga Korycka! — przeczytał. — Emerytka! Drugie piętro! Prawa oficyna...
Po chwili nieśmiało zadzwonił do drzwi skromnego mieszkanka.
Myślał, że starsza pani śpi jeszcze i że długo będzie musiał czekać, zanim mu otworzą. Tymczasem, prawie natychmiast po jego dzwonku, wewnątrz rozległy się pośpieszne kroki, drzwi rozwarły się szeroko, a w nich zobaczył, ku swemu zdumieniu, pannę Janeczkę.
— Pani? — zdziwił się, nie spodziewając się jej ujrzeć. — Nie myślałem...
Wnet urwał. Spostrzegł, że twarz panny Janeczki jest blada, oczy ma otoczone sinemi obwódkami i że noszą one ślady niedawnych łez.
— Czyżby z mojego powodu spotkała panią przykrość i usunięto ją z zakładu Trettera? — zapytał z niepokojem.
Na widok tego, komu w tak wspaniałomyślny sposób dopomogła do ucieczki z niebezpiecznego sanatorjum, policzki panny Janeczki nabrały żywszej barwy, a na ustach wykwitł uśmiech.
— Sądzi pan — odparła — że ponieważ jestem tu obecnie, a dopiero jutro miałam przybyć do Warszawy wydalono mnie z posady, gdyż wykryto jaką w pańskiej historji odegrałam rolę? Może pan być całkowicie, spokojny. Tretter o nic mnie nie podejrzewa, wszystko zwalono na pielęgniarza Antoniego i nadal pracuję w tym przeklętym zakładzie, choć zamierzam przenieść się stamtąd gdzieindziej... A jeśli pan mnie teraz zastał i uderzył go mój nieco zmieniony wygląd — pojęła, że nie uszła jego uwagi jej pobladła od łez twarzyczka — to, po temu są inne przyczyny. Nastąpiły pewne wypadki, które przyśpieszyły mój przyjazd. Już od wczoraj znajduję się w Warszawie.
— Jakie? — wyrwało mu się mimowoli.
— Różne przykrości... — odparła wymijająco, niby nie chcąc go w swe sprawy wtajemniczać, poczem wnet zmieniła temat. — Widzę, że szczęśliwie znajduje się pan na wolności, choć wiadome mi jest, że Tretter staje na głowie, aby pochwycić go z powrotem. Też, jednak, coś zajść musiało, skoro zjawił się pan tu, o tak wczesnej godzinie, nawet nie przypuszczając, że mnie zastanie?
— Panno Janeczko! — zawołał szczerze. — Przykro mi, że muszę ją obarczać mojemi kłopotami, gdy dość swoich, zdaje się ma pani trosk, o które nie śmiem nawet zapytywać! Ale, przybiegłem tu, w rzeczy samej, jako do jedynego miejsca, gdzie mogę jeszcze spodziewać się ratunku. Choć wiele, przez te kilka dni, w czasie których nie widzieliśmy się, przeżyłem przygód, nic nie posunęło się naprzód. Nie wiem, ani jak się nazywam, ani kim jestem... Natomiast, Tretter ściga mnie zaciekle i dziś, w nocy, ledwie udało mi się wyślizgnąć z zastawionych sieci. W każdej chwili mogę zostać ponownie poznany i zatrzymany. Zrozpaczony, nie wiedząc co z sobą począć, przybyłem tutaj, chcąc jej matkę błagać o pomoc i licząc, że przez wzgląd na panią, mi nie odmówi! Oto, wytłumaczenie mej wczesnej wizyty... Ale, domyślam się teraz, że nie w porę przybyłem i dlatego...
— Sytuacja jest aż tak poważna? — nie dała mu dokończyć zdania. — Mało pana nie pochwycono? Nie odnalazł pan znajomych, ani przyjaciół?
— Nie!
— Ha! — wyrzekła, po chwili milczenia. — Zaraz pana zaproszę do wewnątrz mieszkania i zastanowimy się nad wszystkiem! Zaczeka pan tylko chwilę na schodach, bo muszę się przebrać — otworzyła mu drzwi ubrana w szlafroczek — i trochę sprzątnąć. Nie zajmujemy z matką wspaniałego apartamentu i nie przywykłyśmy przyjmować gości... Miejmy nadzieję — zażartowała — że pana nikt na schodach nie pochwyci.
Znikła pozostawiając drzwi na pół uchylone. Słyszał z wewnątrz hałas pośpiesznie przesuwanych mebli i cichą rozmowę. Zapewne, wyjaśniała swej matce, kto do niej przybył z nieoczekiwaną wizytą i czemu pragnie go przyjąć. On, tymczasem zastanawiał się, co spowodowało smutek panny Janeczki i jaka trapi ją przykrość.
Wreszcie, posłyszał zdala głośny okrzyk:
— Proszę!
Wszedł do wewnątrz i zamknął drzwi za sobą. Zaiste, mieszkanko, w jakiem się znalazł, nie odznaczało się wielką świetnością. Z małego przedpokoiku, po prawej stronie znajdowała się kuchnia, po lewej dwa pokoje. Jeden większy, a za nim mniejszy. W tym większym stała panna Janeczka, obecnie już w ciemnej sukience, układając jakieś drobiazgi na stole.
— Niech pan wejdzie! — wskazała ręką, by się zbliżył. — Przepraszam, że nie przedstawię go mamie — tu jej wzrok pobiegł w kierunku zamkniętych drzwi drugiego, mniejszego pokoiku — ale mama jest cierpiąca, leży w łóżku i nie chcę jej niepokoić! Zresztą, może wystarczy panu moja rada...
Skinął głową, zadowolony, że sam na sam porozmawia swobodnie z panną Janeczką i ta nieobecność starszej pani, której nie znał wcale była mu wysoce na rękę. Jednocześnie rozglądał się ciekawie po pokoju. Był umeblowany skromnie, ale porządnie i wszędzie znać było dbałą o czystość rękę kobiecą. Pośrodku znajdował się stół, zasłany kolorową serwetą, przy ścianach szafa i duża otomana, służąca za nocleg pannie Janeczce, w czasie jej pobytów w Warszawie, jak o tem świadczyła uprzątnięta, a leżąca obok na krzesełku pościel. Na ścianach zaś widniały różne fotografje, zapewne członków rodziny. Śród nich wizerunki panny Janeczki w białym fartuchu pielęgniarki i w strojniejszej, wizytowej sukience. Dalej duże fotograficzne zdjęcie jakiejś młodej pary, dokonane prawdopodobnie zaraz po ślubie, a przestawiające bardzo przystojną oblubienicę w białym, długim welonie, nieco podobną z twarzy do panny Janeczki — może jej siostrę — wspartą na ramieniu, przybranego we frak, wysokiego, barczystego, młodego małżonka.
— Niechże pan siada! — oświadczyła, wskazując na znajdujące się przy stole krzesełko i sama w pobliżu zajmując miejsce. — Niechże, pan siada i opowie mi wszystkie swoje przygody po kolei!
Nie kazał się długo o to prosić. Gorąco pragnął podzielić się z nią przeżytemi wrażeniami.
Począł więc, powtarzać, jak uciekłszy z zakładu dr. Trettera, znalazł się w Warszawie w restauracji i tam poznał Wręcza. Jak Wręcz przyjął go za swego serdecznego przyjaciela, a niebieskiego ptaka Janusza Darskiego i pragnąc wciągnąć w oszukańcze machinacje zaofiarował przytułek w swym domu. Jak drapnął od Wręcza, „pożyczywszy“ sobie zaofiarowane mu trzysta złotych i zamieszkał w hoteliku, sądząc, że tam bezpiecznie się ukryje, dopóki panna Janeczka nie powróci. Dalej opowiadał, o swej ucieczce i o tem, jak dziwnem zrządzeniem losu, wskoczył przez otwarte okno do mieszkania Trettera. Przemilczał tylko, niektóre zbyt drastyczne szczegóły swego tam pobytu i umizgi doń romantycznej doktorowej.
Nie nadmienił również o zabranych resztkach listu, napisanego przez Gozdawę-Gozdowskiego, pozostawiając tę wiadomość na ostatek. Wyjąwszy tylko paczkę pieniędzy z bocznej kieszeni i wyciągnąwszy stamtąd papierek stozłotowy, położył go na stole przed panną Janeczką i rzekł, kończąc swą relację.
— Śpieszę zwrócić pani mój dług, gdyż domyślam się, że wielkie uczyniła pani poświęcenie, doręczając mi te pieniądze...
Jakiś cień przebiegł po jej twarzy. Machinalnie wzięła do ręki papierek i zmięła go w swej dłoni.
— Właściwie — wymówiła w zamyśleniu — nie powinnabym brać tego banknotu od pana! Niezbyt ładną został on zdobyty drogą. Obecnie, jednak, bardzo przydadzą mi się pieniądze. Choć, sto złotych sytuacji nie zbawi...
Nic nie rozumiał. Ona, tymczasem, nawiązując do tego, co poprzednio opowiadał, dalej mówiła:
— Pańskie położenie nie jest do pozazdroszczenia i pojmuję, że pośpieszył pan szukać tu pomocy. Sądzę, że i moja matka, gdyby pan mnie nie zastał, uczyniłaby dla niego wszystko... Niestety, zaszły pewne wypadki, które bardzo komplikują całą sprawę...
Milczał, nie śmiąc zapytywać przez delikatność. Jasne było, iż „wypadki, komplikujące sprawę“ ściśle łączyć się musiały ze zmartwieniem panny Janeczki.
— Gdyby nie te wypadki — zabrzmiały słowa wyjaśnienia — bardzo łatwo wynalazłabym panu odpowiednie mieszkanie, a jego właściciel, nietylko ukryłby pana, ale i dopomógł, przez wzgląd na mnie w poszukiwaniach. Nie wiem, czy w obecnym stanie rzeczy będzie to możliwe i czy się zgodzi, bowiem nad nim samym zawisło nieszczęście... Człowiekiem, o którym wspominam jest mój brat...
Powiodła wzrokiem w stronę ściany, zawieszonej rodzinnemi fotografjami. Podążył oczami wślad za nią.
— Niech pan spojrzy — wyjaśniała, wskazując na wizerunek młodego człowieka, bardzo z rysów twarzy podobnego do niej, zawieszony pomiędzy jej fotografją, a fotografją, przedstawiającą nowozaślubioną parę — mój brat Franek... A ta ładna osóbka w ślubnym welonie, to moja siostra... Mieszkają z mężem teraz na prowincji... Tym powodzi się dobrze, o ile w obecnych czasach dobrze komu powodzić się może i nie spadły na nich takie przykrości, jak na Franka...
— Cóż się bratu stało? — nie powstrzymał zapytania, a oddawna cisnącego mu się na usta. — Jakaż spotkała go przykrość, że jest pani przejęta nią do głębi?..
Gdy to mówił, w jego głosie zabrzmiały ciepłe, serdeczne nuty. Choć pannę Janeczkę widział zaledwie poraz drugi, była mu tak dziwnie bliska, że jej kłopoty niemal poczytywał za swoje, zapominając prawie o własnych.
— Cóż się stało? — powtórzył z niepokojem i wnet dodał. — Proszę się nie gniewać na mnie, panno Janeczko i uwierzyć, że wyłącznie przez szczerą życzliwość zapytuję! Może i ja przydam się w tym wypadku, a po tem, co pani uczyniła dla mnie, chciałbym się choć czemkolwiek odpłacić...
Smutny uśmiech przebiegł po jej twarzyczce, który niby wyraźnie mówił: — Na co przydać się możesz, ze wszech stron osaczony biedaku, który sam u mnie szukasz ratunku! — Lecz, widocznie, wzruszył ją jego serdeczny poryw, gdyż postanowiła podzielić się z nim, gnębiącym ją smutkiem.
— Są to sprawy bardzo smutne — oświadczyła — ale nadal nie będę czyniła z nich tajemnicy! Choćby dlatego, żeby panu wyjaśnić, czemu w danej chwili, nie dążę mu z należytą pomocą. Brat mój, wczoraj, nietylko stracił posadę, co w dzisiejszych czasach samo już przez się stanowi katastrofę, ale — zawahała się chwilę — został oskarżony o kradzież!
— Niemożebne!
— A jednak, tak jest! Oskarżony podstępnie przez złego i podłego człowieka! — Och! — policzki jej zaczerwieniły się gwałtownie, a oczy zaiskrzyły oburzeniem. — Niech pan na chwilę nie wątpi w uczciwość Franka! Ma z gruntu prawy charakter i jest czysty, jak kryształ!
— Któż śmiał go oskarżyć? — wymówił, zgóry wierząc, że to o jakąś niecną intrygę chodzi.
— Jego pracodawca! Wielki pan, przemysłowiec! Och, ci obecni wielcy panowie! Franek pracował u niego w charakterze buchaltera, bo jest buchalterem z zawodu. Zarabiał niewiele, bo dzisiejsi przemysłowcy, choć zarabiają krocie, nikomu nie lubią dobrze płacić, zasłaniając się kryzysem, ale przynajmniej kontent był, że posadę ma i z głodu nie umrze. A tu, nagle, podobne oskarżenie...
— W jakich nastąpiło to okolicznościach?
— Nie mam pojęcia i nie znam bliższych szczegółów tej okropnej sprawy. Zatelefonował tylko wczoraj do mnie Franek do sanatorjum, prosząc, żebym koniecznie przyjechała natychmiast, bo musi się ze mną naradzić. Nadmienił tylko, że stracił posadę i że ciąży nad nim to potworne posądzenie. Że będzie miał jeszcze decydującą rozmowę ze zwierzchnikiem i że od tej rozmowy zależy wszystko. Miał dziś, zrana, przybyć, aby się ze mną zobaczyć i wyjaśnić, co zaszło. Kiedy pan zadzwonił, myślałam, że to on idzie... Rozumie pan teraz, że umieram z niepokoju. Franek nie nadchodzi, może został aresztowany... Taka hańba, taki wstyd spada na biednego chłopaka, napewno niewinnie... Boże, co będzie? Matka — jej wzrok pobiegł znów w kierunku zamkniętych drzwi sąsiedniego pokoju — nic jeszcze nie wie, gdyż ukrywam prawdę, ale skoro się dowie, nie przeżyje tego ciosu...
Z szafirowych oczów panny Janeczki jęły teraz spływać, niehamowane już dłużej, łzy.
— Jakże się nazywa ten łajdak — zawołał do głębi poruszony, — który z niezrozumiałej przyczyny pragnie zgubić pani brata?
— Gozdawa-Gozdowski! — posłyszał.
— Co?
— Tak! Pan Gozdawa-Gozdowski! Znany w Warszawie przemysłowiec!
Teraz wyrzucał z siebie nerwowo, w podnieceniu.
— Gozdawa-Gozdowski! Wie pani kim jest ten jegomość? Jeden z tych, którzy osadzili mnie w zakładzie Trettera...
Począł pośpiesznie opowiadać, w jaki sposób zdobył resztki listu z podpisem Gozdawy-Gozdowskiego w mieszkaniu romantycznej pani Klary. Nadmienił, również, że poraz pierwszy posłyszał to nazwisko z ust Wręcza. Że sądził wówczas, iż to o jakiegoś naiwnego kapitalistę chodzi, gdy tymczasem obecnie nabierał przekonania, szczególniej po historji powtórzonej mu przez pannę Janeczkę, że ten Gozdawa-Gozdowski jest niebezpiecznym typem, który zarówno chce jego zgubić, jak i jej brata.
— Zależy mu na tem wielce — wydobył z kieszeni kawałki papieru, na których, jednak, widniał znakomicie zachowany podpis — aby mnie pochwycono! Wyraźnie zaznacza, że moja wolność stanowi dlań poważne niebezpieczeństwo! Przypuszczam, że ten sam pan to, który owej pamiętnej nocy przybył z tajemniczą hrabiną do sanatorjum!
— Niewątpliwie! — szepnęła, pochylając się nad strzępkami listu i studjując je uważnie. — Szczegóły pańskiego uwięzienia znam od jednej z moich koleżanek, która przypadkowo podpatrzyła tę całą scenę. Wspominała, że był to starszy mężczyzna o niemiłym wyrazie twarzy, a brat mi mówił — Gozdawy-Gozdowskiego nie widziałam nigdy, — iż ma on dziwnie odpychającą powierzchowność....
Lecz on, do głębi przejęty tem zdarzeniem, które znów tak niezwykle łączyło ich losy i sądząc, że po nitce dojdzie do kłębka, wołał:
— Skończony szubrawiec musi być z Gozdawy-Gozdowskiego! Wzajemnie sobie dopomożemy i wzajemnie się ocalimy! Czy brat pani nie wspominał, w jakich okolicznościach powstało przeciw niemu to niecne oskarżenie?
— Powtarzam — odparła — że nie mógł rozmawiać swobodnie przez telefon. Zrozumiałam tylko, że sytuacja jest więcej, niż poważna. Dziś rano, miał przybyć do mnie, a dotychczas go nie ma! Czyżby go już aresztowano? Jeśli, za pół godziny się nie zjawi, sama udam się do mieszkania Gozdawy-Gozdowskiego. A później, chyba do adwokata. Oto, dlaczego — dodała ze smutnym uśmiechem — tak prędko wzięłam z powrotem, pożyczone panu sto złotych... Mogą mi się przydać bardzo...
Chciał się zaofiarować, że wraz z nią tam pójdzie. Wnet, jednak, zreflektował się, że w obecnem położeniu było to niemożliwe. Nie dopomógłby pannie Janeczce, a siebie naraził na niebezpieczeństwo natychmiastowego zatrzymania.
— Czyżby go aresztowano? — z niepokojem wyrzekła powtórnie, spoglądając na znajdujący się na stole budzik.
Wskazywał godzinę dziewiątą. W pokoju zaległa pełna przygnębiona cisza. Milczał, nie widząc, co postanowić i jak ją pocieszyć i właśnie zamierzał prosić pannę Janeczkę, by zezwoliła tu zaczekać na siebie, gdy uda się na ten przykry wywiad, gdy wtem w przedpokoju zabrzmiał niecierpliwy, ostry dzwonek.
— Franek! — zawołała radośnie, porywając się ze swego miejsca i śpiesząc w kierunku frontowych drzwi. — Więc, nic złego jeszcze mu się nie stało! A może to nie on?
Lecz, wnet odgłosy serdecznego powitania i pocałunków, jakie dobiegły z przedpokoju, oznajmiły, że był to brat panny Janeczki w rzeczy samej. Niezadługo, pojawił się i on, obejmując ramieniem siostrę. Ujrzał nasz bohater, średniego wzrostu, dobrze zbudowanego, młodego człowieka, lat trzydziestu, o przystojnej i poważnej twarzy.
Nie spodziewał się zastać u panny Janeczki gościa i musiała go zdziwić obecność obcego, gdyż przystanął na jego widok, a na obliczu zarysowało się wyraźne zapytanie:
— Co ten tu robi?
Panna Janeczka, spojrzawszy na zdumioną twarz brata, uśmiechnęła się, a był to pierwszy uśmiech, jaki od godziny pojawił się na jej ustach.
— Nie mogę ci przedstawić, Franku — żartobliwie wyrzekła — pana, gdyż nie znam jego nazwiska! Niestety, on sam, również, go nie zna... Mimo to, mocno uściśnijcie sobie dłonie... Pragnęłabym bardzo, żebyś go uważał za przyjaciela...
Korycki, mimowolnie zastosował się do życzenia siostry i uścisnął rękę młodego człowieka, który wstał na jego powitanie. Z oblicza jego, jednak, nie znikał zdziwiony wyraz.
— Nie obawiaj się! — oświadczyła, chcąc go całkowicie uspokoić! — Nasz przyjaciel bez nazwiska, nie przeszkodzi nam w szczerej rozmowie! Wnet się dowiesz czemu tu się znalazł i jak dziwnie jego sprawa łączy się z twojemi przykrościami. Gozdawa-Gozdowski jest jego zaciekłym wrogiem...
Ostatnie zdanie posłużyło za najlepszą rekomendację. Korycki przychylnie teraz spojrzał na młodego człowieka, zresztą może już przedtem jego otwarta i szlachetna twarz wzbudziła w nim zaufanie. Ciekaw, był również, dowiedzieć się, co oznacza wzmianka siostry, iż nieznajomy nie posiada nazwiska.
— Siadajmy! — rzekł swobodnie. — Opowiedz, Janeczko, czemu nasz sprzymierzeniec w walce z Gozdawą-Gozdowskim, jest pozbawiony nazwiska?
Zaledwie, jednak siedli, a panna Janeczka jęła powtarzać, w jakich okolicznościach poznała młodego człowieka i dopomogła mu do ucieczki, Korycki gwałtownie porwał się z miejsca.
— Co? — zawołał. — Pan jest tym obłąkanym? Ależ, przez pana spadło na mnie to całe oskarżenie!
Zkolei zdumienie zarysowało się na twarzach panny Janeczki i młodego człowieka.
— Przezemnie? — powtórzył.
— Przez pana! — mówił Korycki. — Naprawdę, zazębiają się nasze historje, a właściwie tworzą jedną całość. Bo, Gozdawa-Gozdowski, sądząc, że zdobyłem o panu jakieś niezwykłe szczegóły, chcąc mieć mnie w ręku, podstępnie oskarżył o kradzież!
— Niemożebne!
— A jednak tak jest! Chciałbym tylko pańskie przygody poznać do końca, a wtedy zkolei opowiem, co mi się przydarzyło...
A kiedy z ust młodego człowieka posłyszał szczerą opowieść i o tem, w jakich okolicznościach „zapomniał swego nazwiska“ i o wypadkach, przeżytych przez niego od czasu opuszczenia zakładu dr. Trettera aż do zjawienia się w mieszkaniu panny Janeczki, chwilę zastanawiał się, poczem rzekł:
— Aby pan wszystko zrozumiał, zacznę od początku. Wspominała panu zapewne siostra, że kilka już miesięcy pracuję u Gozdawy-Gozdowskiego, w charakterze buchaltera. Gozdawa-Gozdowski jest to starszy, zgórą pięćdziesięcioletni jegomość, o niemiłej powierzchowności i równie niemiłym, oschłym i szorstkim charakterze. Posiada wielkie biura budowlane „Gozdowo“, tak zwane od jego herbu i prowadzi rozległe interesy. Podobno dawniej biuro to szło nieszczególnie, ale obecnie prosperuje jako tako i zatrudnia szereg urzędników. Ja, osobiście, zostałem tam przyjęty początkowo, jako pomocnik buchaltera, lecz prócz tego byłem czemś w rodzaju sekretarza Gozdowskiego. Za marne wynagrodzenie, musiałem w godzinach poza biurowych załatwiać jego korespondencję, bez żadnej za to dopłaty, gdyż nie jest dla urzędników zbyt hojny. Wspominam o tym szczególe, żebyście zrozumieli, że miałem łatwy dostęp do prywatnego gabinetu szefa i w nim, przeważnie byłem zajęty.
— Acha! — wyrwało im się mimowolnie.
— Gozdawa-Gozdowski nie podobał mi się odrazu. Wyczuwałem w jego postępowaniu coś dziwnego, coś, co cechuje człowieka, który lubi ukrywać różne ciemne sprawki. Nieraz wyprawiał mnie nagle z gabinetu, aby przyjmować jakieś dziwne telefony, nieraz podchwytywałem podejrzane urywki rozmowy. Wyczuwałem tajemnicę w powietrzu, a ta tajemnica poczynała mnie intrygować. Zauważyłem, że specjalnie od kilku dni mój zwierzchnik jest podniecony i zdenerwowany. Wciąż konferuje z kimś telefonicznie w sprawie jakiegoś zbiegłego z zakładu dla obłąkanych warjata i czyni wszystko, co możliwe, by zbiega zpowrotem pochwycić...
— To o mnie była mowa! — zauważył młody człowiek!
— Oczywiście, nie domyślałem się tego! — ciągnął Franek Korycki swe opowiadanie dalej. — Ale historja z owym tajemniczym szaleńcem zaintrygowała mnie mocno. A gdy pewnego razu posłyszałem, jak Gozdawa-Gozdowski zawołał, że „jego wolność, to nasza wspólna śmierć!“, zdecydowałem się sprawę zgłębić do końca. Nie wiedziałem tylko, jak się zabrać do wyświetlenia tej zagadki, przypuszczając jeno, że to o brudną jakąś aferę chodzi, gdy przypadek przyszedł mi na pomoc, a stało się to wczoraj...
— Wczoraj?
— Po południu! Siedziałem razem z Gozdawą-Gozdowskim w jego gabinecie. Wtem wszedł woźny i podał mu list. Zwierzchnik mój rozerwał go pośpiesznie, przeczytał i przez zęby syknął: „I ten przeciw mnie? Chce razem z tym warjatem mnie zabić!“
— Cóż mogło być w tym liście? — mimowolnie wyrwał się wykrzyknik pannie Janeczce.
— Czekaj, wszystkiego się dowiesz! Zmiął, więc ów list, wrzucił do go szuflady biurka i oświadczywszy mi, że za pół godziny do biura powróci, niczem oszalały wybiegł z gabinetu...
— Acha!
— Nie wiele rozumiałem z jego postępowania, ale postanowiłem wykorzystać nadarzającą się okazję. Podkreślam, że wrzucił list do szuflady biurka i w pośpiechu zapomniał zamknąć szufladę. Wtedy, popełniłem małą niedelikatność, za którą ciężko przyszło odpokutować. Podszedłem do biurka, wyciągnąłem list i począłem go czytać...
Panna Janeczka i nasz bohater, aż tłumili oddechy z podniecenia.
— No... i...
— Niestety — posłyszeli niezbyt pocieszającą odpowiedź — list był pisany tak ogólnikowo, że niewiele z niego mogłem wywnioskować... Pisał w nim jakiś pan do Gozdawy-Gozdowskiego w bardzo ostrej formie, czyniąc mu za jakąś sprawę mocne wyrzuty... Niemal, nazywał łotrem... Groził, że jeżeli Gozdowski nie załatwi wszystkiego, jak on sobie życzy, bardzo później będzie żałował. Wspominał i o obłąkanym i o ucieczce z zakładu dr. Trettera...
— Wspominał? Te wyrzuty łączyły się z osadzeniem tam rzekomego szaleńca?
— Przypuszczam, bo nie zdążyłem przeczytać listu do końca! Nagle, rozległy się za mną kroki i Gozdawa-Gozdowski nieoczekiwanie wszedł do gabinetu. Widocznie, rozmyślił się i wcale nie opuszczał biura, lub też zawrócił ze schodów. Miałem zaledwie czas wrzucić list zpowrotem do wewnątrz biurka, lecz nie mogłem odskoczyć i na moje nieszczęście, zastał mnie przy otwartej szufladzie...
— Ach!
— Nie pojmując, rzecz prosta, prawdziwego celu, jaki mną kierował, po swojemu wytłumaczył sobie moje postępowanie! „Więc, do tego doszło — zawołał groźnym głosem — że urzędnicy szperają po moich szufladach i chcą mnie okraść, bo wiedzą, że w biurku mam pieniądze!“ Odepchnął mnie gwałtownie, odrzucił leżące na wierzchu, w szufladzie papiery, a z pod nich wyciągnął spory pakiet banknotów, może trzy tysiące... Przeliczył szybko. Oczywiście, nic nie brakowało. „Nie zdążył pan ukraść?“ — zauważył ironicznie.
— Strasznie! — szepnęła, czerwieniąc się panna Janeczka. — Pozory przemawiały całkowicie przeciw tobie.
— Najzupełniej! Nie chcąc się przyznać, co naprawdę robiłem, począłem się usprawiedliwiać, jak mogłem. Opowiadałem, że ponieważ brakło mi jakiegoś szczegółu do listu, który pisałem, sądziłem, że odpowiednią notatkę znajdę w biurku... Nie wiedział, czy mi wierzyć, czy nie wierzyć, bo byłem czerwony i zmieszany. Nie wiadomo, co odrazuby postanowił, ale w tejże chwili zadzwonił telefon... Musiał się spodziewać jakiejś bardzo poufnej wiadomości, bo kazał mi odejść i zjawić się dopiero wieczorem. Wtedy miał zadecydować o dalszym mym losie... W międzyczasie zadzwoniłem do Janeczki, powiadamiając ją o całej tej historji i prosząc, aby zaraz przyjechała do Warszawy, tem bardziej, iż już wiedziałem, iż ów obłąkany, który mnie tak mocno intrygował, uciekł z zakładu dr. Trettera, gdzie pracowała, jako sanitarjuszka... Oczywiście, o prawdziwej przyczynie zajścia i o moich podejrzeniach, co do owego warjata, nie mogłem opowiadać siostrze przez telefon...
— Rozumiemy! — wykrzyknęli znów niemal jednocześnie i niemal jednocześnie z ich ust padło dalsze zapytanie. — Cóż postanowił Gozdawa-Gozdowski, w czasie tej drugiej, decydującej rozmowy?
— Najzwyklej wyrzucił mnie z posady! „Nic panu nie mogę udowodnić! — rzekł. — Ale nie mam do pana zaufania! Albo pan chciał mnie okraść, albo szpieguje! W obu wypadkach, nie potrzebny mi taki urzędnik!“ Wydalił mnie tedy, polecając stawić się dziś w biurze po dwutygodniowe wynagrodzenie. Pojmujesz — tu Korycki zwrócił się do panny Janeczki — czego się najwięcej obawiam? Gdy obecnie wiem, że temu panu — tu wskazał w stronę naszego, młodego człowieka — dopomogłaś do ucieczki, o ile Gozdowski domyśli się, że nie chęć kradzieży, a ciekawość zapoznania się z jego korespondencją była powodem mego czynu, może łatwo, zetknąwszy się z Tretterem bo utrzymuje z nim stosunki, ustalić, że jesteś moją siostrą i zażądać, by i ciebie usunięto z zakładu.
Panna Janeczka wzruszyła ramionami.
— Mała szkoda! — mruknęła. — I tak miałam zamiar pożegnać to wstrętne sanatorjum! Więc tylko — zmieniła temat — na stracie posady się skończyło? Bogu dzięki! A ja tak się wystraszyłam, że w gorszą uwikłałeś się biedę!
Oboje, spojrzeli mimowolnie na naszego bohatera, który stał się powodem ich przykrości. Ale, zarówno we wzroku panny Janeczki, jak i w oczach Franka nie rysowało się takie uczucie, by mógł kto przypuścić, że żywią doń żal o to. Raczej wyraz twarzy Koryckiego świadczył, iż jest zły, że nie może mu dopomóc w należyty sposób i że sam straciwszy pracę, nie przeniknął sieci intryg, splątanych dokoła osoby młodego człowieka.
Ten siedział chwilę w milczeniu, rozczarowany, zawiedziony w nadziei, że opowieść Koryckiego przyniesie mu cenne informacje. Lecz, nagle w jego głowie zabłysła myśl.
— Czy nie zauważył pan podpisu pod tym listem? — zapytał.
— Owszem — odrzekł Franek — ten podpis zapamiętałem i może będzie to dla pana jedyna, pożyteczna wskazówka, by rozświetlić mroki przeszłości. Zapamiętałem go dla tego, że wraz z adresem był wydrukowany w nagłówku listu. Nazwisko pana, który tak nawymyślał Gozdowskiemu, brzmi — Horyński Jerzy ..Hoża Nr. 105.
— Horyński... Jerzy... — przypomniał sobie z trudem.
— Mówi ono co panu?
— I tak i nie... Jak przez mgłę... Musiałem, jednak, napewno spotykać tego pana... Dziwnie znajome wydaje mi się to nazwisko... Łączy się z jakiemiś obrazami, lecz bliżej nie mogę pochwycić ich treści! Nie wiem dlaczego przypuszczam, że musi to być mój dobry, dawny przyjaciel...
— Przyjaciel? — podchwyciła radośnie panna Janeczka — jakby się to składało znakomicie i — mało nie dodała „a utrata posady przez Franka nie byłaby bezcelowa“. — Prawda! — wspomniała — przecież mówił mój brat, że choć ów list został napisany w formie ogólnikowej, jasno z niego wynikało, że czynił wymówki Gozdowskiemu za osadzenie w sanatorjum, rzekomego obłąkanego, czyli pana...
— Tak! — przytwierdził Korycki.
Oczy młodego człowieka zabłysły.
— To samo chciałem powiedzieć! — zawołał. — Nareszcie wytkniętą mam przed sobą drogę! Pójdę natychmiast do Horyńskiego i wszystko szczerze mu opowiem. Jeśli, nawet, nie zechce mi dopomóc — choć list jego zdaje się, świadczy o czem innem — przynajmniej udzieli mi rozmaitych wskazówek i nareszcie będę wiedział, kim jestem! A skoro poznam całe moje dzieje i pochwycę podłe knowania przeciw mnie ukute przez moich wrogów, łatwiejsza stanie się walka. I pańskie mimowolne poświęcenie — zwrócił się do Koryckiego — również nie stanie się daremne! Stokrotnie postaram się panu i jego siostrze odwdzięczyć!
— Głupstwo! — szepnął Franek.
Panna Janeczka sądziła, że jeszcze jaki szczegół zdobędzie od brata.
— Słuchaj? — rzekła. — Czy w czasie twej pracy u Gozdowskiego nigdy nie słyszałeś o żadnej hrabinie?
— Owszem! — odparł. — Rozumiem, kogo masz na myśli. Ową hrabinę, która prawdopodobnie wraz z Gozdowskim, odwiozła pana do sanatorjum. Jak się nazywa, nie wiem, zbyt krótko byłem u tego łajdaka... Ale, domyślam się, że to jego siostra... Kilkakrotnie, nadmieniał, rozmawiając przez telefon: „moja siostra, hrabina“...
— Acha! — bąknął młody człowiek, niby nowy szczegół, wspomniany przez Koryckiego, znów w jego pamięci budził jakieś nieuchwytne wspomnienia. — Siostra Gozdawy-Gozdowskiego! Szkoda, że nie zna pan jej nazwiska! Wkrótce dowiem się o nim od Horyńskiego! Bo sam, na sekundę chwytam jakąś nić, a później ta nić się urywa... Nie warto teraz łamać sobie głowy... Tylko — zrobił pauzę — czego ci ludzie chcą odemnie i co mnie łączy z niemi...
— Więc idzie pan do tego Horyńskiego? — zapytała panna Janeczka.
— Już idę! — odrzekł i zbliżył się ku niej. Pochwycił jej rączkę i długo ją trzymał przyciśnięta do swych ust.
— Czy pozwoli mi pani stamtąd tu powrócić? — wymówił, zaglądając jej z niemą prośbą w oczy.
— Naturalnie! — odparła. — Nie wyjdę z domu i będę oczekiwała na pana! Niezwykle jestem ciekawa, co panu ta rozmowa z owym Horyńskim przyniesie! Sądzę, że za godzinę pan tu się zjawi, a po drodze nie spotkają pana nowe przykrości ze strony Trettera i jego prześladowców.
— Postaram się możliwie ostrożnie krążyć po mieście! — oświadczył. — Więc, chwilowo do widzenia...
— I ja odchodzę! — wyrzekł Korycki. — Idę do biura po owe sławetne odszkodowanie! Zawsze się przyda parę groszy. Wszyscy tu się spotkamy za godzinę i ułożymy dalszy plan kampanji! Może wspólnie z panem Horyńskim!
— Daj Boże!
Odeszli. Pierwszy nasz młody człowiek, a nieco później Franek Korycki. Oddzielnie. By nie widziano ich razem.
Panna Janeczka długą chwilę pozostała w zadumie. Nie myślała teraz ani o utracie posady przez brata, ani o skutkach, jakie ta strata mogła wywołać w ich skromnym budżecie. Oboje, bowiem, utrzymywali matkę, wdowę po skromnym urzędniku kolejowym, której emerytura wynosiła... aż pięćdziesiąt złotych. Jedno zaprzątało jej główkę. Czy pomyślnie potoczy się rozmowa z Horyńskim i czy młody człowiek powróci z dobremi wieściami.
— Oby zjawił się, jako człowiek z nazwiskiem! — szepnęła.
Wnet jednak przejął ją mimowolny dreszcz. Ileż nowych niebezpieczeństw mogła przynieść odzyskana przeszłość! Jakie więzy, z jakiemi ludźmi łączyły młodego człowieka? Czy wolno jej było nim się tak interesować, skoro nie znała go prawie? A może był żonaty i zmuszony będzie powrócić do żony?
Tu dwie łzy zaszkliły się w oczach panny Janeczki. Żonaty? Czemuż to przypuszczenie sprawiło jej taką przykrość? Bo, panna Janeczka, jeśli miała być szczera przed samą sobą, to musiała przyznać w duchu, że już kochała młodego człowieka i to pierwszą, silną, dziewczęcą miłością!
Kochała, jak kocha prawdziwa kobieta, która dla umiłowanego człowieka poświęca się i nim opiekuje.
Młody człowiek, wyszedł pełen otuchy z domu, w którym zamieszkiwała panna Janeczka.
Nareszcie, miał nić przewodnią, dzięki której był pewien, że dotrze do celu.
Horyński.
Nie wątpił na chwilę, że jest to jakiś jego stary przyjaciel, który za nim się ujmie i dopomoże. Widocznie, pierwszy z jego znajomych musiał się domyślać, że postąpiono z nim w ohydny sposób osadzając w domu obłąkanych i wstawiał się za nim w swym liście do Gozdawy-Gozdowskiego, nawet nie wiedząc, że znajduje się na wolności.
Niedługo będzie wiedział kim jest i co to wszystko ma oznaczać? A wtedy...
Idąc, podejrzliwie rozglądał się dokoła, wciąż pamiętając o przestrodze panny Janeczki i o pozastawianych nań pułapkach. Wskoczył do pierwszej, napotkanej taksówki, polecając się zawieźć na ulicę Hożą. Mimo, że zwrócił swój dług pannie Janeczce, pozostawało mu z górą dwieście złotych i mógł sobie pozwolić na ten wydatek. Zresztą i tak w najbliższej przyszłości wyjaśni się jego los. Bez przeszkód dotarł pod wskazany numer.
— Bylem go zastał! — pomyślał, wysiadając z samochodu, który przystanął przed nowoczesną sześciopiętrową kamienicą.
Godzina była dziesiąta rano, wielkie więc istniało prawdopodobieństwo, że ów pan Horyński, zapewne człowiek zamożny i nieobarczony pracą, jeszcze znajduje się w domu.
— Gdzie tu mieszka pan Horyński? — zapytał, napotkanego w bramie dozorcę.
— Pierwsze piętro, front! — odparł dozorca, spojrzawszy nań dziwnie, jak się patrzy na kogoś, kogo ongiś często spotykało się w swym domu, lecz nie przypuszczało, że jeszcze zobaczy. — Tylko nie wiem, czy pana przyjmie!
— Dlaczego? — młody człowiek nie zauważył spojrzenia dozorcy.
— Sam pan powinien wiedzieć najlepiej! — tamten mruknął tak cicho, że nasz bohater tego nie dosłyszał i wzruszywszy ramionami, odszedł do swej dyżurki.
Ale młody człowiek już pędził po schodach.
— Jerzy Horyński! Obywatel ziemski! — przeczytał na metalowej tabliczce.
Zadzwonił i poczuł jakieś ukłucie w sercu. Tam za drzwiami taiła się jego przyszłość i przeszłość. Nadal jednak nie wątpił, że i pomoc.
Długo mu nie otwierano. Nacisnął dzwonek raz i drugi. Wspomniał słowa dozorcy.
— Czemuż nie miałby mnie przyjąć? — pomyślał. — Chyba go w domu niema?
Ale, nareszcie rozległy się kroki. Szybkie, a z za drzwi zabrzmiał zniecierpliwiony głos:
— Kto tam?
— Ja?
— Kto?
— Ja... Proszę otworzyć! W bardzo pilnej sprawie!
Drzwi rozwarły się, a na progu ukazał się właściciel mieszkania. Jeśli nasz bohater dążąc tu sądził, nie wiadomo czemu, że Horyński jest już starszym, poważnym panem, zawiódł się w swych przypuszczeniach. Przed nim stał wysoki młody człowiek, ubrany w kwiecistą, jedwabną piżamę, o bardzo ładnej, ale niezbyt pociągającej twarzy. Jakaś chytrość czaiła się w oczach, a choć nie liczył więcej ponad trzydzieści kilka lat wieku, zmarszczki rysujące się dokoła ust świadczyły o licznie spędzonych nocach na hulankach i przy butelce.
— Typ, w rodzaju Darskiego! — mimowolnie pomyślał, ale wnet przypomniał sobie napisany w jego sprawie list i znów weń wstąpiła otucha.
Horyński, tymczasem, stał niczem zamieniony w słup kamienny. Rozszerzonemi ze zdumienia oczami patrzył na naszego bohatera, jakby ujrzawszy zmartwychwstałego nieboszczyka, a z ust jego wyrwał się pełen lęku bełkot.
— Ty?... ty...
— Tak, to ja! — odparł śmiało. — Chyba mnie poznajesz?
— Ja miałbym cię nie poznać? — wykrzyknął nerwowo, a potem niepewnie dodał. — Czego chcesz właściwie?
— Rozmówić się.
— Rozmówić się... rozmówić się... — powtarzał. — Jakaż może być pomiędzy nami rozmowa?
Młody człowiek nic już teraz nie rozumiał z zachowania się Horyńskiego. Mniemał, że tamten ucieszy się bardzo jego widokiem i powita, jak starego przyjaciela. Ale Horyński, wyraźnie był niezadowolony, a nawet przestraszony nieoczekiwaną wizytą. Nagła myśl przebiegła mu przez głowę. A nuż sądzi, że naprawdę jest szaleńcem i dlatego się obawia go?
— Słuchaj! — rzekł, nie dając nic poznać po sobie, że nie ma pojęcia z kim rozmawia. — Zaskoczyły cię moje odwiedziny? Nie jestem warjatem, jak przypuszczasz i właśnie dlatego, że chciano mnie nim zrobić, uciekłem z domu obłąkanych. Posiadam pewne dane, że zawsze pozostałeś mi życzliwy i pamiętałeś o mnie! Przybyłem u ciebie szukać ratunku...
Oczy Horyńskiego rozszerzyły się jeszcze więcej.
— Ja... ci... życzliwy?... Ty... u mnie... ratunku...
— Pewnie! Jeśli mnie poznajesz, wpuść do wewnątrz mieszkania, resztę ci wyjaśnię...
Twarz Horyńskiego zmieniła się raptownie, a miast poprzedniego przelęknionego wyrazu, pojawiła się na niej udana serdeczność.
— Ależ... tak... tak... — zawołał. — Pozwól do środka! Oczywiście, uczynię dla ciebie wszystko, co będzie w mej mocy!
Nasz bohater znalazł się w przybranym rogami jeleniemi i jakiemiś sportowemi obrazkami przedpokoju, a stamtąd w bogato urządzonym gabinecie. Gabinet ten był raczej wykwintnym buduarem, a tapczany zasłane wspaniałemi narzutami i ozdobione nieskończoną ilością pięknie haftowanych poduszek oraz liczne fotografje kobiece, świadczyły o powodzeniu i miłosnych zdobyczach gospodarza lokalu. W kącie pokoju stało biurko, na którem zapewne nigdy nikt nie pisał, zastawione całą masą cacek i kosztownych drobiazgów. Koło biurka zaś, dwa wielkie, skórą kryte klubowe fotele.
— Siadaj! — rzekł Horyński, wskazując mu na jeden z nich, sam jednak, przezornie za biurkiem na krześle, zajmując miejsce, jakby chciał się tą przegrodą zabezpieczyć od młodego człowieka. — Siadaj i opowiadaj, co cię sprowadza, a później powiem, co mogę dla ciebie uczynić.
Gdy wymawiał te na pozór przyjacielskie słowa, jego wzrok ukradkiem starał się przeszyć młodego człowieka i łatwo ktoś spostrzegawczy mógłby wyczytać w nim zapytanie:
— Czyś warjat, czy warjata udajesz, żeś tu przybył.
Ale młody człowiek, zaprzątnięty tylko myślą zdarcia zasłony tajemnicy ze swej przeszłości, nie zwracał uwagi na te wszystkie dziwne szczegóły, w postępowaniu gospodarza, a jeśli nawet je spostrzegł, to wytłumaczył zgoła fałszywie, po swojemu. Prawie nie posiadał się z radości i było mu wszystko jedno, byle jaknajprędzej znaleźć się u celu. Wszak przed nim siedział człowiek, który go znał naprawdę i wiedział kim jest i w tym wypadku nie należało się obawiać, że zajdzie taka śmieszna, jak z Wręczem pomyłka. Jeszcze sekunda, parę zręcznych zapytań, a później...
— Więc — począł, lecz wnet urwał. Po raz pierwszy dopiero w potokach zalanego słońcem gabinetu, dobrze rozróżnił twarz Horyńskiego i coś ukłuło go prosto w serce. Bezwzględnie, znać się musieli oddawna i doskonale i ta twarz budziła w nim dziwne wspomnienia. Ale, raczej przykre wspomnienia. Jakgdyby kiedyś poróżnili się o coś i doszło pomiędzy niemi do poważnego zatargu. Lecz, przecież wspomniał Korycki, że nazywał Gozdawę-Gozdowskiego łotrem i ujmował się za nim? Może i była ongi waśń pomiędzy niemi i dlatego Horyński, ujrzawszy go nie uradował się zbytnio — w obecnych jednak warunkach wszelkie dawne kłótnie zostaną puszczone w niepamięć.
— Więc — mówił dalej, starając się przezwyciężyć przykre, ogarniające go uczucie — zjawiłem się u ciebie niespodziewanie, bo ty jeden możesz mi służyć pomocą! Chyba znasz moje dzieje?
— Och, tak... — odparł ogólnikowo, nie spuszczając wzroku z naszego bohatera.
— Doskonale jest ci wiadome — szczerze wyrzucał z siebie — kim byłem dawniej i co robiłem! Również jest ci wiadome, że osadzono mnie w zakładzie niejakiego dr. Trettera! Domyślasz się, że uciekłem stamtąd, skoro znajduję się u ciebie. Ale muszę ci się przyznać, że nie mam pojęcia kto mnie tam osadził, ani za co... — tu zawahał się i nie dodał, że nie pamięta nawet, jakie nosi nazwisko, nie chcąc się wydać obłąkanym i sądząc, że samo przez się to się wyjawi w dalszym toku rozmowy. Gdybyś tedy zechciał...
— Ja mam ci powiedzieć, kto cię tam osadził i za co? — powtórzył Horyński, takim tonem, jakby mówił: kpi, czy naprawdę szalony?
— Tak!
— Nic z tego nie pamiętasz?
— Nie!
Wykrzyknik młodego człowieka zabrzmiał tak przekonywująco, że Horyński nie posądzał już dłużej swego nieoczekiwanego gościa, że umyślnie gra komedję. Natychmiast, zmienił swe postępowanie.
— Jaknajchętniej wszystko ci wyjaśnię! — zawołał.
Młody człowiek ucieszył się bardzo.
— Odrazu przypuszczałem, że zechcesz mi być pomocny! Widzisz, po tej dziwnej chorobie pozostały w mej pamięci różne luki... Naprzykład, przypominam sobie, jak przez mgłę, że musieliśmy przedtem z tobą się poróżnić i że dlatego nie ucieszyłeś się zbytnio, kiedyś mnie zobaczył. Przypuszczam, że w obecnej sytuacji nie będziesz pamiętał o jakichś drobnych nieporozumieniach.
— O tak! Drobnych nieporozumieniach...
— Tembardziej, że wnosząc z niektórych danych — wspomniał o liście, przeczytanym przez Koryckiego, ale go nie wymienił — ostatnio odnosiłeś się do mnie bardzo przychylnie, a nawet nawymyślałeś Gozdawie-Gozdowskiemu, który jest moim wrogiem...
— Nawymyślałem Gozdawie-Gozdowskiemu? — znów zdumienie odbiło się na twarzy Horyńskiego. — Ach, tak, nawymyślałem...
— Wobec tego...
Młody człowiek nie dokończył zdania. Wydało mu się, że w sąsiednim pokoju, od którego drzwi, zasłonięte pluszową portjerą, znajdowały się za biurkiem skrzypnęła podłoga, ktoś powoli zbliżył się do nich i od kilku sekund przysłuchiwał się rozmowie.
— Jest tam kto? — zapytał gospodarza. — Czy nam nie przeszkodzi!
Horyński zmieszał się lekko. Ów skrzyp nie uszedł i jego uwagi.
— Służący! — odparł. — Głupstwo! Możesz mówić swobodnie!
— Jak uważasz! Właściwie, powiedziałem ci już wszystko, teraz z twoich ust pragnąłbym posłyszeć szczegóły mojej historji?
Powtórnie zerknął niespokojnie na drzwi. Bezwzględnie, znajdował się ktoś za niemi i nie ruszał się z miejsca.
Horyński spostrzegł ten wzrok.
— Widzę, że cię denerwuje obecność mojego lokaja! — oświadczył, powstając z miejsca, niby powziąwszy nagle postanowienie. — Wnet go odprawię! Zaczekaj chwilę, zaraz powrócę i ci wyjaśnię, kto w tak niecny sposób osadził cię w zakładzie Trettera. Tylko, musisz być cierpliwy, gdyż przedtem załatwię pewien pilny telefon, aby być później całkowicie do twej dyspozycji. A aparat znajduje się w sąsiednim pokoju!
Wyszedł, kiwnąwszy mu przyjacielsko głową.
Pozostał sam.
Teraz, przeróżne myśli jęły wirować w jego głowie. Horyński twierdził, że skoro powróci wnet mu wszystko wyjaśni. Ale, czemu takie niezrozumiałe było postępowanie Horyńskiego? Któż inny zniósłby spokojnie podsłuchiwanie pod drzwiami lokaja? On, tymczasem, traktował to sobie lekko. I te jego dziwne odpowiedzi, uśmiechy? Czyżby nie mógł darować zajścia, które ongi pomiędzy niemi miało miejsce i dziś jeszcze żywił urazę do niego!
Raptem, niby ktoś głośno zawołał nad uchem młodego człowieka.
— Niebezpieczeństwo!
A jeśli Horyński nie był mu przyjacielem, a wrogiem? Jeśli Korycki źle zrozumiał treść listu i w błąd go tylko wprowadził, wysyłając do człowieka, gdzie raczej mógł się spodziewać zasadzki, niż pomocy?
Bo, dziwna intuicja, ta intuicja, która nieraz dopomogła mu do wyślizgnięcia się z pozastawionych nań sieci, uporczywie ostrzegała:
— Horyński cię nienawidzi! W tym domu grozi ci niebezpieczeństwo!
Czemu go nienawidził, nie wiedział. W żaden sposób przypomnieć sobie nie mógł, co ongi zaszło, lecz czuł, że tak jest i że szmery, dobiegające z sąsiedniego pokoju są więcej, niż podejrzane, że odejście, pod pozorem zatelefonowania, może być zręcznym wybiegiem — i że chwili nie ma do stracenia.
Niby poruszony siłą niewidzialną, porwał się na nogi. Musi się przekonać, co tu naprawdę, się dzieje.
Cicho, na palcach, podkradł się do owych zamkniętych drzwi i odsunął portjerę. Posłyszał zniżone głosy. Przywarł okiem do dziurki od klucza i znakomicie mógł rozróżnić sąsiedni pokój. Była to wytwornie urządzona sypialnia, a tak niespodziewany obraz ukazał się przed jego wzrokiem, że mało nie wykrzyknął głośno:
— Ach!
Pośrodku, zasłanego skórami białych niedźwiedzi pokoju, stała para. Mężczyzna i kobieta. Horyński, a obok niego elegancka dama. Musiał ją łączyć z Horyńskim bliski stosunek, bo była ubrana w szlafroczek, włosy miała w nieładzie, jakgdyby niedawno podniosła się z łóżka i wszystko świadczyło, że zachowuje się, niczem u siebie w domu. Oblicze jej cechowała wielka uroda, ale jednocześnie jakaś zawziętość i bezwzględność. Podobne kobiety nie przywykły cofać się przed niczem i nawet po trupach dążą do wytkniętego celu. Horyński coś szeptał jej do ucha, a oczy nieznajomej, gorejące, niczem wielkie djamenty, śród matowej o przedziwnie regularnych rysach twarzy, błyszczały teraz niesamowitym ogniem.
— Niemożebne...
Na widok tej młodej kobiety, doznał takiego wrażenia, jakgdyby ktoś nagle zdarł mu ciężką zasłonę z mózgu.
— Na Boga... Czyżbym poznawał?... Nie mogę się mylić... Wspomnienia wracają... — prawie jęczał, kojarząc ze sobą zatarte obrazy.
Drżąc cały i przytulony do drzwi, starał się pochwycić, choć urywki cicho prowadzonej w sąsiedniej sypialni rozmowy.
Posłyszał wyraźnie.
— Ależ, on jest obłąkany, Izo! — mówił Horyński. — Gdyby nim nie był, nie zjawiłby się u mnie! Nie pamięta nic z tego, co zaszło i samochcąc wpadł w pułapkę! Mnie, rozumiesz, uważa za swego przyjaciela!
— Nie obłąkany! — zaprzeczyła piękna kobieta, nazwana Izą — Tretter wyraźnie mówił, że to są skutki przebytej choroby, że wystarcza, aby mu podsunąć jakikolwiek szczegół z jego przeszłości, a wnet pamięć odzyska! Lepiej, dla nas jednak, że sprawia wrażenie warjata! Nikt o nic nie będzie podejrzewał.
— Nie zdumiewa cię, że tu przybiegł?
— Widocznie pamiętał twój adres, a zapomniał o ostatnich tragicznych wypadkach!
— Trzeba natychmiast zawiadomić policję! Posłałbym lokaja, ale na nieszczęście, wyprawiłem go, zanim przybył, po sprawunki... na miasto...
— Zatelefonuję i powiem, że Jarosław Otocki, znajduje się w twojem mieszkaniu.
Jarosław Otocki! Miała rację ta wspaniała a groźna kobieta, wspominając, że mówił jej Tretter, iż wystarczało jednego słówka, by odżyła, na pozór na zawsze, utracona pamięć!
Jarosław Otocki!
To on był Jarosławem Otockim! Tak brzmiało jego nazwisko, a na pół ubrana dama, znajdująca się w sąsiednim pokoju — jego żoną.
Izą, hrabiną Otocką!
Niby na kinematograficznej taśmie, w jego głowie mknęły obrazy.
Pamiętał — tak, teraz pamiętał znakomicie, jak zakochawszy się w pięknej Izie, siostrze Gozdawy-Gozdowskiego, ożenił się z nią, nie zważając na liczne ostrzeżenia. Jak później przekonywał się, że wyszła zań zamąż, wyłącznie dla pieniędzy — choć był młody i bardzo mógł się podobać — i stopniowo przestawała się liczyć z jego osobą. Jak na horyzoncie ich małżeńskiego szczęścia pojawił się ten Jerzy Horyński, udając przyjaciela. A później, jak kiedyś w niedwuznacznej sytuacji ich zastał... Nastąpiła straszna scena... Co dalej było, jeszcze nie mógł sobie przypomnieć, ani w jakich warunkach znalazł się w zakładzie dr. Trettera. Ale tego, co mu nasunęła już pamięć — całkowicie wystarczało!
— Boże! — szepnął, a zimny pot zrosił mu czoło.
Nie omyliło go przeczucie! Dzięki Koryckiemu, który źle zrozumiał, mętny list, napisany do Gozdowskiego, przybył do mieszkania najgorszego swego wroga! Dlatego, tak podejrzliwie patrzył nań dozorca, zapewnie znając go dawniej i powiadomiony o stosunku, łączącym Horyńskiego z jego żoną i oświadczał, że „pan“ go nie przyjmie. Dlatego, zbladł Horyński, gdy go ujrzał, sądząc, że przybywa żądać za doznane krzywdy zadośćuczynienia.
Wszystko teraz stawało się jasne. I dziwne postępowanie Horyńskiego i jego zmięszanie. A później, kiedy przekonał się, że on, Jarosław Otocki, nic nie pamięta z tego, co dawniej zaszło i w dobrej wierze przybywa, by prosić go o ratunek — wybiegł prędko do sąsiedniego pokoju, gdzie wspólniczka podsłuchiwała pode drzwiami, zwabiona znajomym głosem, aby pod pozorem wyprawienia natrętnego lokaja i zatelefonowania — zawiadomić policję! Teraz naradzali się, jak to uczynić, a on, który tyle czasu unikał zasadzek i porozstawianych sieci, właśnie, dobrowolnie wpadł w pułapkę. Bo, nie mogło ulegać najlżejszej wątpliwości. Na jego uwięzieniu im zależało najwięcej, a tajemniczą hrabiną, która umieściła go podstępnie w zakładzie dla obłąkanych, była jego żona.. Iza, wraz ze swym bratem Gozdawą-Gozdowskim.
— Łotry! — aż poczerwieniał z gniewu.
Tymczasem, w sąsiednim pokoju dalej toczyła się przyciszona rozmowa.
— Wracaj do niego — oświadczała hrabina Iza — i postaraj się dopóty przedłużyć „pogawędkę“, dopóki nie przybędą wywiadowcy. Już telefonuję...
— Zatelefonuj — zabrzmiał w odpowiedzi głos Horyńskiego — gdy wyjdę z pokoju i w gabinecie zaprzątnę jego uwagę. Aby, czego się nie domyślił. Niepotrzebnie podchodziłaś do drzwi, posłyszał szelest. Ledwie mu wytłumaczyłem, że to lokaj się kręci... Nie można go płoszyć...
— Byłam ciekawa...
Nie dokończyła zdania. Z trzaskiem rozwarły się drzwi, pchnięte z wielką siłą, a na progu sypialnego pokoju ukazał się młody człowiek, a raczej Jarosław Otocki.
— Zdrajcy! — wykrzyknął z pasją.
Odskoczyli od siebie i zamarli w bezruchu. Choć, oficjalnie był zbiegiem, poszukiwanym przez władze, dla nich zjawiał się teraz, jako nieoczekiwany mściciel.
— Domyślał się, lub przedtem... udawał! — pierwszy wybełkotał Horyński.
— Nie! — wyrzekł twardo, mierząc ich wzgardliwym wzrokiem. — Nie udawałem przedtem. Gdy zjawiłem się u pana, nie wiedziałem, w rzeczywistości, kim jestem i nie pamiętałem mego nazwiska! Ale, kilka słów, które dobiegły mnie z sąsiedniego pokoju, wyjaśniły wszystko! Zanadto pewni byliście, moi państwo, bezkarności...
— Podsłuchiwał! — wyrwało się z piersi pięknej kobiety.
— Może i podsłuchiwałem! Dość, że wiem, iż zwą mnie Jarosławem Otockim i że dzięki wam znalazłem się w sanatorjum! Teraz, zkolei od was zażądam rozrachunku...
Podczas, gdy Horyński stał wciąż jeszcze blady, pani Iza pierwsza zdołała ochłonąć z przestrachu. Z zadziwiającym spokojem, jak gdyby nie nastąpił żaden niezwykły wypadek, zbliżyła się do niewielkiego stolika, znajdującego się obok, zasłanego pościelą tapczana i wyjąwszy tam ze srebrnego pudełka papierosa, zapaliła go powoli. Poczem, nie krępując się tem wcale, że „mąż“ zastał ją w sytuacji więcej, niż dwuznacznej, poprawiwszy szlafrok, zbytnio odsłaniający jej obnażone piersi, zaciągnęła się dymem i odezwała niedbale.
— O jaki rozrachunek panu, właściwie chodzi?
— Och, bynajmniej nie o to — odrzekł z ironją — że widzę panią w takim stroju w mieszkaniu obcego mężczyzny! Rozumiem, nawet, czemu pani tu czas spędza, zamiast, by jej kochanek, odwiedzał ją w naszym apartamencie! Bo, mieliśmy, podobno, dawniej, w Alejach Ujazdowskich ładny apartament! Czyni pani tak, by nie padło na nią żadne podejrzenie, iż gdy „biedny mąż“ przebywa w sanatorjum, żona przyjmuje kompromitujące wizyty! Genjalna jest pani stale w swej perfidji. Dlatego właśnie, osadziliście mnie w zakładzie Trettera, żebym wam nie przeszkadzał w waszych miłostkach i trwonieniu moich pieniędzy! Ale, za to, żeście mnie tam osadzili, poniesiecie karę...
— Jaką?
— Wywlokę teraz, wszystko na światło dzienne!
Pani Iza jeszcze głębiej zaciągnęła się dymem i spojrzała ironicznie na swego „męża“.
— Bardzo mi miło — rzekła — że odzyskał pan pamięć, wie kim jest, a nawet sobie przypomina, że mamy, a właściwie — poprawiła się — mam apartament w Alejach Ujazdowskich i jest moim małżonkiem. Tylko, te wyrzuty o umieszczeniu go w sanatorjum są niesłuszne. Odwiozłam tam pana, gdyż był chory.
Zdumiał się na tyle bezczelności.
— I dlatego oświadczyła pani Tretterowi — zawołał, — że żywy nie powinienem sanatorjum opuścić! Dlatego, Tretter wraz z pielęgniarzem Antonim, z pani polecenia, dawali mi jakieś trujące proszki, które miały skrócić życie, lub przyprawić w obłęd?
— Głupstwa!
— Nie głupstwa! Mam na to świadków!
Cień niepokoju przebiegł w jej oczach, lecz wnet wzruszyła ramionami.
— Świadków? Wątpię! A teraz pan pozwoli, że ja zkolei mu wszystko wyłożę.
— Proszę!
— Został pan odstawiony do sanatorjum dr. Trettera, ponieważ dostawał niebezpiecznych ataków furji i zagrażał otoczeniu. Szczególnie, swą nienawiść kierował pan przeciw mnie i nie byłam pewna życia. Kilkakrotnie usiłował pan mnie pobić — przy tych słowach w głowie młodego człowieka przemknęło, w rzeczy samej, wspomnienie jakiejś burzliwej sceny — a ostatnio rzucił się na mnie z nożem. Gdyby, nie tu obecny pan Horyński, który mnie obronił, poległabym może z pańskiej ręki, lub te napady szału przypłaciła kalectwem...
Horyński potwierdził to oświadczenie skinieniem głowy. Zdążył całkowicie odzyskać swój poprzedni tupet i milczał, pojmując, dokąd kochanka zmierza.
— Nie chcąc wywoływać skandalu — mówiła dalej — i wszczynać gorszącego procesu, poprzestałam jedynie, na umieszczeniu pana w domu zdrowia! Znalazł się tam pan, na zasadzie protokułów, sporządzonych przez odnośne władze i odpowiednich orzeczeń lekarskich.
Dłużej, nie wytrzymał.
— Władze zostały wprowadzone w błąd, a lekarze przekupieni!
— Niechaj to pan udowodni!
— Moja rodzina za mną się ujmie! — zaryzykował śmiałe twierdzenie, choć nie miał pojęcia z kogo składała się jego rodzina.
Złośliwy uśmiech przebiegł po jej ustach.
— Poprzedni pański frazes — zauważyła — najlepiej świadczy, że nie jest pan przytomny! Gdyby pan był przy zdrowych zmysłach, toby pamiętał, że nie posiada ani dalszej, ani bliższej rodziny! Zarówno ojciec pański, jak i matka dawno umarli! — o mało nie dodała „gdyż inaczej nie zezwoliliby na nasz ślub“ — innych krewnych też braknie!
— Mam przyjaciół!
— Nie wiem, czy ich pan odnajdzie! Stale wiódł pan życie odosobnione, zatopiony w swoich studjach i książkach, niczem odludek. Bardzo być może — zadrwiła — że ten nadmiar pracy był przyczyną szaleństwa, gdyż nikomu na pożytek nie wychodzi zbytnie czytanie książek... Ciekawam, gdzie pan znajdzie tych przyjaciół? A na tych, którzy u nas wspólnie bywali, chyba nie będzie się pan powoływał!
— Czemu?
— Gdyż, tylko potwierdzą, to co przedtem mówiłam! Że pańskie postępowanie, stało się niebezpieczne dla otoczenia! Choćby moja daleka kuzynka, baronowa Gerlicz...
— Ach! — przypomniał sobie. — Ta sama, która tak natrętnie przyglądała mi się w „Livoy‘u“!
— Niech pan będzie spokojny! — dokończyła okrutnie hrabina Iza swe poprzednie zdanie. — W całej Warszawie nie znajdzie się nikt, kto ośmieliłby się twierdzić, że nie jest pan obłąkany!
— Bo pani, łaskawie — wykrzyknął, czując zaciskającą się dokoła niego sieć — wyrobiła mi taką opinję! Doskonale wiedziała pani, co czynić, aby raz na zawsze zatrzeć ślady i pozbyć się „małżonka“. Ale, dziś, każdy uczciwy lekarz, który mnie zbada oświadczy, iż jestem zdrów na umyśle!
— Wątpię, bowiem, jak twierdzi dr. Tretter, a w ślad za nim potwierdzą to i inni lekarze, obecna trzeźwość pańskiego umysłu, może być tylko krótką przerwą w chorobie, a po niej nastąpi jeszcze groźniejsza recydywa. Nauka zna podobne wypadki. A raz jeszcze powtarzam, został pan uznany za człowieka niebezpiecznego dla otoczenia i przedwczesne jego zwolnienie mogłoby pociągnąć za sobą najgorsze konsekwencje.
— Nie wiem! A raczej, wątpię...
Był wprost zaskoczony przewrotnością jej rozumowania.
— Cóż z tego?
— To — zakończyła, siadając wygodnie w fotelu i zapalając nowego papierosa, podczas, gdy Horyński z niekłamanym zachwytem spoglądał na nią — że dla wszystkich jest pan zbiegłym z domu obłąkanych warjatem, który usiłował mnie zamordować i który jaknajprędzej zpowrotem winien się tam znaleźć.
Z bezsilnego gniewu aż załamał ręce.
— Ha! — zawołał. — Wszystko ułożyła pani świetnie! Lecz, czy sądzi pani, że dam się tam zaprowadzić, jak baran! Że nie obejdzie się bez walki?
Chwilę milczała, poczem wypuściwszy z ust duży kłąb tytuniowego dymu, który ją prawie zasłonił, wyrzekła:
— Może obyłoby się bez walki!
Sądził, że ogarnęły ją skrupuły.
— Więc sama pani przyznaje, że podłością było wykorzystywanie pozorów i osadzenie mnie w tym zakładzie?
Nagle, z jej twarzy, spadła maska.
— Zagrajmy w otwarte karty! — wymówiła. — Cieszę się bardzo, że pan powrócił do przytomności, albo też sprawia obecnie wrażenie przytomnego. Ale, nie poto osadziłam pana w zakładzie dr. Trettera i przecierpiałam tyle czasu, aby pan znów stawał na mej drodze. Obchodził się pan stale ze mną brutalnie, bił mnie, a nawet usiłował pozbawić życia! Cóż dziwnego, że w takich warunkach znienawidziłam pana i gdzieindziej skierowałam uczucie...
Znów spojrzała na Horyńskiego. Nasz bohater milczał, wyczuwając w jej oskarżeniach potworne kłamstwo. Nie przerywał, jednak, chcąc się dowiedzieć, dokąd zmierza.
— Gdybym więc — ciągnęła dalej — zgodziła się obecnie obdarzyć pana wolnością, bez wszelkich zastrzeżeń, sama byłabym sobie najgorszym wrogiem i wywołałoby to tylko niepotrzebne komplikacje. Ale, żeby pana przekonać, że nie jestem taka zła, jak mniema, zaproponuję pewien układ!
— Mianowicie!
Uczyniła pauzę, poczem patrząc mu prosto w oczy, wyrzekła:
— Zgodzę się na uwolnienie pańskie z zakładu dr. Trettera i wnet przerwę wszelkie dalsze poszukiwania, o ile zgodzi się pan podpisać pewne zobowiązanie.
— Jakie?
— Napisze pan, że pod wpływem ataku furji chciał mnie uśmiercić, bardzo przeprasza za swój czyn, popełniony w stanie niepoczytalnym i nie żywi żadnego żalu za osadzenie w sanatorjum...
— Znakomicie, a dalej?
— Prócz tego, zrzeknie się na moją korzyść większości swego majątku i nie będzie mi stawiał przeszkód, w jakikolwiek sposób zechcę ułożyć sobie życie... Sam zaś, za sumkę, którą mu przeznaczę, wyjedzie zagranicę i jakiś czas tam zabawi. Najlepiej nawet byłoby, gdyby pan osiedlił się tam na stałe!
— Acha!
— Oto przyczyna, czemu wogóle rozmawiałam z panem, gdy wdarł się do tego pokoju. Chciałam zaproponować ten układ. Inaczej, dawno zawezwałabym policję.
— A jeśli się nie zgodzę?
— Pielęgniarz Antoni świetnie obchodzi się z choremi w sanatorjum! — odparła cynicznie.
Nowa fala gniewu wezbrała w jego piersi.
— Tedy — jął powtarzać — żąda pani, abym sam przyznał się, że byłem obłąkany i że w czasie ataków szału popełniałem, różne czyny niebezpieczne? Czyli, pragnie pani, mi zatrzeć wszelkie ślady, wytrącić mi broń z ręki i w przewidywaniu, że mogę się skarżyć o zbrodnicze knowania, raz na zawsze mnie unieszkodliwić. Pozatem, w nagrodę, że miałem zostać otruty w zakładzie Trettera, pragnie pani zabrać cały mój majątek i żyć wygodnie ze swoim kochankiem? O ile się nie zgodzę, grożą mi nowe tortury z ręki pielęgniarza Antoniego! Brawo! Wszak, tak pani powiedziała?...
— Wyraziłam się, zdaje się dość jasno,..
Oczy młodego człowieka zabłysły i podszedł do niej o kilka kroków.
— Zawsze — wymówił twardo — nie przywiązywałem wielkiej wartości do pieniędzy! W czasie zaś mojej choroby odzwyczaiłem się od nich całkowicie! Ale nie pozwolę się obdzierać ze wszystkiego, bo to nie ja względem was, ale wy wobec mnie popełniliście zbrodnię! I szantaż trwa nadal. Nie wystawię sobie również, samochcąc świadectwa niepoczytalności. Niech się dzieje, co chce, a na te warunki, nigdy się nie zgodzę!
— Nigdy?
— Przenigdy!
— Proszę dobrze się zastanowić!
— Już się zastanowiłem! Nie przestraszę się pogróżek i znajdę sprawiedliwość na świecie!
Głos młodego człowieka zabrzmiał z taką mocą, że pani Iza zrozumiała, iż daremne będą dalsze nalegania.
— Pożałuje pan tego! — syknęła z gniewem.
— Może!
Porwała się z fotela.
— Jerzy! — krzyknęła w stronę Horyńskiego. — Zamykaj drzwi! Telefonuj po policję!
Horyński, który od kilku sekund wyczuwał, że zbliża się kulminacyjny moment dramatycznej rozmowy, jednym skokiem znalazł się przy drzwiach, zagradzając młodemu człowiekowi drogę.
— Ach, tak!...
Nasz bohater zacisnął dłonie. Zagrała w nim oddawna hamowana pasja. Widział przed sobą parę znienawidzonych ludzi, dążących do jego zguby. I tę, swoją „żonę“ Izę, która wmawiała teraz czelnie, że usiłował ją zabić i dlatego musiano go umieścić w zakładzie dla obłąkanych i tego swego, niby najlepszego przyjaciela, który z tylu jego uprzejmości korzystał, aby później mu się odpłacić najpodlejszą zdradą. Stali, nie jak winowajcy, którzy za swe niecne czyny winni zdać porachunek, ale, jak ci, którzy mają za sobą prawo i gdy nie dał się dobrowolnie wykreślić z liczby żyjących, uczynią z nim, co zechcą.
— Podli! — zawołał. — Spotka was jeszcze zasłużona kara! Proszę, natychmiast, mnie wypuścić!
— Zaczeka pan na wywiadowców!
Wymawiając te słowa, Horyński uśmiechnął się ironicznie, a Iza już podniosła telefoniczną słuchawkę.
— Precz!
— Pojedziemy zaraz wszyscy samochodem do sanatorjum Trettera! Wycieczka będzie miła, bo pogoda jest dziś ładna! Sądzę...
Nie dokończył drwiących słów. Nagle, pięść młodego człowieka spadła na jego twarz z taką siłą, że zachwiał się i runął na podłogę.
— To mały zadatek! — z piersi naszego bohatera wyrwały się groźne słowa. — Mam nadzieję spotkamy się jeszcze! Tak samo powinienbym postąpić i z panią — zwrócił się do hrabiny Izy, która mimowolnie wypuściła słuchawkę z dłoni — lecz mimo jej zapewnień, nie podniosłem nigdy ręki na kobietę!
I zanim zdążyli oprzytomnieć, wypadł z sypialni. Wnet dobiegł ich z przedpokoju hałas z wielką mocą zatrzaśniętych drzwi.
— Biegnę za nim! — zawołał, powstając i trzęsąc się z gniewu Horyński. — A łajdak...
Ale ręka pani Izy zatrzymała go na miejscu.
— Zaczekaj!
— Czemuż miałbym czekać? — mówił, wściekły. — Nie pojmuję, dlaczego zatrzymujesz mnie, Izo? Po raz drugi mnie uderzył... Ma to mu ujść bezkarnie? Daleko, nie uciekł... Gdy wybiegnę na ulicę, wnet go pochwycą...
— Tak będzie lepiej...
— Co ma być lepiej? — nic nie rozumiał.
Uśmiechnęła się lekko.
— Sądzisz, że gdybym to uważała za potrzebne, sama nie narobiłabym alarmu? Wystarczyło otworzyć okno i głośno kilkakrotnie zawołać, aby na ulicy powstało zbiegowisko i złapano zbiega. Wolałam, jednak, nie wywoływać skandalu i pozwoliłam mu zniknąć bez przeszkód.
Patrzył na nią nadal, zdziwionemi oczami.
— Takie proste! — wreszcie wyjaśniła. — Przedewszystkiem, o ilebyśmy tu go zatrzymali, zwróciłaby uwagę moja w twym mieszkaniu obecność, a również plotąc rożne głupstwa, mógłby pozyskać litość przygodnych gapiów. Wywołałoby to niepożądany rozgłos. Tymczasem, my jesteśmy górą...
— Górą? Sponiewierał mnie, zwymyślał!
— Dobrze się stało! Pójdziesz do komisarjatu zaraz i opowiesz, że napadł na ciebie, siłą wdarł się do domu. Chciał zamordować. Pokażesz ślady walki — silnie szarpnęła jedwabną koszulę, w którą był ubrany i która rozerwała się z trzaskiem — nadmienisz, żeś cudem z jego rąk się wydostał...
— A... — poczynał pojmować.
— Wtedy rozpoczną się energiczne poszukiwania, gdyż nikt nie będzie powątpiewał, że jest niebezpiecznym furjatem i chwili nie może pozostać na wolności! I nikt nie uwierzy jego słowom. Rozumiesz? A ty, jako ofiara, zdobędziesz sympatję powszechną. W takich wypadkach, najważniejszą rzeczą jest mieć opinję publiczną za sobą.
Zrozumiał.
— Genjalna jesteś, Izo! — zawołał. — Ubieram się i biegnę do komisarjatu! Albo, nie... Zatelefonuję i poproszę, by tu przybyli na miejsce.
Pośpiesznie począł przewracać meble i drobiazgi, co świadczyć miało o niedawnej walce.
Nasz młody człowiek — a raczej Jarosław Otocki — wypadł z kamienicy, w której zamieszkiwał Horyński, nie zatrzymany przez nikogo, a nawet zdziwiony, że nie spieszy za nim pogoń, ani też nie słyszy rzucanych mu w ślad okrzyków.
Dążył do najbliższej taksówki, pragnąc, co rychlej znaleźć się z powrotem u panny Janeczki, aby opowiedzieć jej, jaką zdobył „pomoc“ u Horyńskiego — „swego najlepszego przyjaciela“. Drżał jeszcze cały z podniecenia, po przeżytej niedawno scenie, a ujrzawszy zdala wolny samochód, skierował się w tę stronę, w pośpiechu roztrącając przechodniów.
Gdy już szczęśliwie wsiadł do taksówki i ta miała ruszyć z miejsca, zdala posłyszał czyjś podniecony głos:
— Stój!
Obejrzał się niespokojnie. Czyżby to był Horyński? Lecz, czemu na pościg zdecydował się tak późno i tyle czasu w milczeniu śledził, teraz dopiero zdecydowawszy się go zatrzymać?
Wnet, jednak przekonał się, że tym, który z tyłu zawołał, nie był Horyński, a zgoła kto inny. Choć i z nim spotkanie nie należało do przyjemności. W potokach słońca, zalewającego chodniki, spostrzegł krępą sylwetkę Wręcza. Tak... Wręcza...
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości. Gruby dyrektor, przechodząc przypadkiem tą samą ulicą i spostrzegłszy rzekomego Janusza Darskiego, wsiadającego do taksówki, postanowił odpłacić mu się za „figiel“. Zaczerwieniony, biegł prawie, w jego stronę, aż na okrągłym brzuszku skakała złota dewizka od zegarka i gwałtownie dawał znaki, aby się zatrzymał. A że nie miał pokojowych zamiarów, najlepiej świadczyła o tem wzniesiona do góry laska.
— Stój!... Stój!... — powtarzał.
— Chce mi podziękować za swe trzysta złotych! — pomyślał. — Chwilowo, nie mogę się z nim wdawać w żadne wyjaśnienia! Nie uwierzy i zawoła policję! Panie! — krzyknął do kierowcy. — Natrętny wierzyciel mnie ściga! Uciekajmy!
— Nie dopędzi nas! — mruknął.
Taksówkarz, któremu może podobne przygody były nie obce i który sam, zapewne, żywił zadawniony wstręt do wszelkich wierzycieli, egzekutorów i komorników, ze współczuciem spojrzał na swego pasażera i uśmiechnąwszy się, raźno ruszył z miejsca.
— Nie dopędzi nas ze swym wekslem! — mruknął.
Wydawało się, że Wręcza krew zaleje na miejscu.
— Panie! — ryczał i machał sękaczem.
Ale taksówka już zmieszała się śród innych samochodów, a młody człowiek kiwnął mu głową ironicznie:
— Do nierychłego zobaczenia!
Wręcz, choć coraz trudniejszy stawał się pościg nie dawał za wygraną.
— Złapię inne auto i podążę za nim! — wyrzekł zawzięcie. — Warjat przeklęty!... Nie daruję... Muszę go dogonić!...
Ocierając, spływający mu gęstemi kroplami, pot z czoła — dzień porządnie był upalny — i rozglądając się za inną taksówką, której nie znajdował w pobliżu, złościł się i stękał, patrząc wślad za oddalającem się autem, niby pragnąc, zapamiętać dokąd się kieruje.
— Dogonię! — powtarzał uparcie — Dogonię!...
Hrabina Iza, również rychło opuściła mieszkanie Horyńskiego, by nie być obecną, gdy zjawią się policyjni wywiadowcy, mający ustalić szczegóły „straszliwego“ napadu.
Powróciła do swego, wspaniałego apartamentu, który — jak przypomniał to sobie nasz bohater — znajdował się w jednej z kamienic przy Alejach Ujazdowskich. Od chwili, „umieszczenia nieszczęsnego męża“ w sanatorjum, zajmowała go sama, z nieliczną służbą, znakomicie zachowując pozory cnotliwej i stroskanej damy — zaś noce, pod pretekstem odwiedzin chorej ciotki — spędzała u kochanka.
Przeszła przez szereg stylowemi meblami urządzonych pokojów, których ściany zdobiły cenne obrazy i portrety rodzinne. Gdzie niegdzie surowo spoglądała na nią twarz, z za złoconej ramy, jakby chcąc się zapytać: „coś uczyniła z moim wnukiem?“ Ale hrabinę mało teraz obchodziły i wizerunki antenatów i otaczający przepych, staraniami długich pokoleń zdobyty.
Odprawiwszy pokojową, zamknęła się w swej sypialni, pragnąc, co rychlej porozumieć się ze swym bratem. Chciała, bez zwłoki, opowiedzieć Gozdawie-Gozdowskiemu o tem, co zaszło. Wiedziała, że znajduje się w biurze.
Nakręciła automat — i wnet posłyszała jego głos:
— To ja, Iza! — wyrzekła. — Czy możesz swobodnie rozmawiać?
— Oczywiście! Pilna sprawa?
— Tak! Nader pilna! Przed chwilą widziałam Jarosława, a nawet konferowałam z nim!
A gdy nie mógł powstrzymać zdziwionego okrzyku, jęła szybko powtarzać szczegóły niedawnej sceny.
— Odrzucił wszystkie moje warunki, ale pozwoliłam mu uciec! — zakończyła swą relację. — Zbytnio jednak tem się nie martwię. Wolałam, aby go nie pochwycono w mieszkaniu Jerzego, szczególniej w mojej obecności. Wiesz, jak ukrywam mój stosunek z Jerzym i mało kto wie nawet, o tej znajomości... Rozumiesz, że ważne mam przyczyny ku temu... Jarosława zaś jeśli jeszcze nie schwytano, to schwytają za godzinę, a wszelkie pozory będą po naszej stronie... Osamotniony i opuszczony przez wszystkich, jak jest, daleko nie ucieknie i nic nie wskóra...
— Słusznie postąpiłaś! — pochwalił ją na drugim końcu telefonicznego drutu Gozdawa-Gozdowski. — Zupełnie słusznie... Ale... ale, coś poczyna mnie zastanawiać... Czemu przybył do mieszkania Jerzego? Chyba jeszcze jest nieprzytomny!
— Nie, tylko częściowo stracił pamięć! Odzyskał ją dopiero w czasie rozmowy ze mną! Przedtem w jego świadomości, widocznie, istniały luki. Pamiętał tedy, że ongi przyjaźnił się z Jerzym, ale zapomniał o ostatnich, tragicznych wypadkach...
— Nie to! — oświadczył nagle Gozdawa-Gozdowski.
— Cóż, jeżeli nie to?
— Inna tu zachodzi historja i wszystko rozumiem! Teraz dopiero osaczymy gagatka należycie!
— Nie pojmuję?
— Drzwi od mego gabinetu — mówił Gozdawa-Gozdowski — są zamknięte, więc mogę rozmawiać swobodnie! Zaraz ci wytłumaczę, dlaczego kochany Jarosławek znalazł się u Horyńskiego i czemu zaszła ta pomyłka...
— Ty wytłumaczysz?
— Mam w moim biurze pewnego urzędnika, nazwiskiem Franciszek Korycki. Był moim, niby osobistym sekretarzem, ale oddawna mi się nie podobał i podejrzewałem go, że mnie szpieguje. Wczoraj zastałem gagatka, gdy grzebał w otwartej szufladzie. Sądziłem w pierwszej chwili, że pragnie ukraść kilka banknotów, bo leżało tam parę tysięcy. Ale, nie... Nic nie ruszył...
— Cóż to ma do rzeczy?
— Zaraz się dowiesz! Natomiast, w biurku znajdował się list, który Jerzy napisał do mnie. Pisał do mnie ogólnikowo, ale w bardzo ostrym tonie, o tę, sumę pieniężną, której nie chciałem mu wypłacić. Nadmieniał, że przy „unieszkodliwieniu“ Jarosława, położył największe zasługi i że bardzo tego pożałuję, jeśli z nim nie będę należycie postępował. List, jednak, tak był pisany, że ktoś obcy mógł z niego wyciągnąć dowolne wnioski, nawet przypuszczać, że Horyński staje w obronie obłąkanego. Otóż, ten, mój urzędnik Korycki, widocznie przeczytał list i o ów list najwięcej mu chodziło...
— Jeszcze nic nie rozumiem!
— Wszystko zrozumiesz, o ile ci dodam, że dziś ustaliłem wspólnie z Tretterem, że w jego zakładzie pracuje, jako sanitarjuszka, rodzona siostra tego urzędnika, Janina Korycka...
— Ach!
— Widzisz! Nikt inny tylko ona dopomogła Jarosławowi do ucieczki i w jakiś niezrozumiały sposób ustaliła, że to my umieściliśmy go w tym zakładzie. Jej brat zaś, pracując u mnie, począł mnie szpiegować. Przeczytał list, źle zrozumiał treść i sądząc, że to o jakiegoś przyjaciela Jarosława chodzi, skierował go do Horyńskiego... Jarosław zaś, jak słusznie nadmieniłaś, nie pamięta wielu wypadków po chorobie...
— Teraz wszystko pojmuję... Zamierzasz?
— Pozbawimy pana Jarosława sprzymierzeńców, to tem łatwiej się schwyci go. Kazałem Koryckiemu stawić się po wypłatę i obecnie znajduje się w biurze. Natychmiast, polecę go aresztować, oczywiście pod zarzutem usiłowania kradzieży. Następnie, dobierzemy się do panny Janiny... Nie trudno, będzie jej zarzucić umyślne ułatwienie ucieczki obłąkanemu...
— Czy nie obawiasz się zbytniego rozgłosu? A nuż poczną opowiadać niesłychane historje, pochodzące z ust Jarosława?
— Nie! W to, co Jarosław będzie gadał, szczególniej o napadzie u Horyńskiego, nikt nie uwierzy, a ich trzeba skompromitować doszczętnie! Inaczej stale bruździliby nam, ukrywając Jarosława i dopomagając mu! Mam wrażenie, że po ucieczce z hotelu i późniejszej wizycie w mieszkaniu Trettera — Gozdawa posiadał już szczegółową relację o wypadkach ubiegłej nocy — chowa się właśnie w mieszkaniu Koryckich. O tem wszystkiem zawiadomię policję. Wnet go pochwycą i albo zgodzi się na twoje warunki, albo rychły nastąpi z nim koniec.
— Masz rację! — przytaknęła, poczem nagle dodała, niby przypomniawszy sobie o czemś niezwykle ważneem. — Co się dzieje z tą... dziewczyną... Olą... Obawiam się jej zbyt długiego języka... Żeby nie wygadała się o naszych tajemnicach...
— Jest umierająca.
— Umierająca?
— Najdalej, jeden, dwa dni pociągnie! Bądź spokojna! Zresztą, pilnuję ją dobrze! Choć niezbyt serdeczne są nasze stosunki, dziś ją jeszcze odwiedzę!
— Doskonale!
Tu, zamieniwszy kilka niezrozumiałych dla obcych, frazesów o owej pannie Oli, zadowoleni ze swego planu zakończyli telefoniczną rozmowę.
Nasz bohater, drapnąwszy całkiem nieprzyzwoicie Wręczowi, rychło znalazł się zpowrotem, bez przeszkód, w mieszkaniu panny Janeczki. Zamierzał naradzić się z nią i jej bratem, zanim w zmienionej sytuacji miał coś postanowić.
Musiała go wyglądać niecierpliwie, gdyż ledwie zastukał, rozwarły się drzwi — i ujrzał pannę Janeczkę, która powitała go radosnym uśmiechem.
— Jest pan! A ja tak się obawiałam, żeby co złego nie przytrafiło się panu po drodze! Franek nie wrócił jeszcze z biura, ale spodziewam się go lada chwila!
Znów powiodła młodego człowieka — obecnie już Otockiego — do tego samego pokoju i wyjaśniła:
— Mama wciąż jest cierpiąca i zasnęła teraz! Możemy swobodnie rozmawiać. Jak się panu powiodło?
— Znakomicie! — odparł z ironją.
— Serdecznie przyjął pana ów Horyński?
— Nie mógł serdeczniej!
— Wyjaśnił wszystko? Wie pan, jak się pan nazywa?
— Wiem!
— Jak, jak? — nie hamowała swej ciekawości.
— Jarosław Otocki!
Zmarszczyła brwi.
— Nazywa się pan Jarosław Otocki? Ale, chyba nie z Otockich, tych hrabiów?
— Niestety...
— Ach! — zawołała — więc ta hrabina?
— Jest moją żoną!
— Jego żoną! — wymówiła z goryczą. — Hrabia... Hrabina...
Dziwny żal ścisnął serce panny Janeczki. Myślała obecnie, jaka dzieli ją przepaść od ukochanego człowieka. Ona, biedna pielęgniarka, a on bogaty potomek znakomitego rodu. Bo ród Otockich w Warszawie dobrze był znany. Prócz tego, może myślała — i tu spełniło się jej najgorsze przeczucie — że ten arystokrata nie jest wolny i że nie łatwo przyjdzie potargać więzy, łączące go nawet ze złą i podłą kobietą. Wydało jej się, że nagle jakaś przepaść rozwiera się u jej stóp i że traci coś bardzo drogiego. Poczuła, jak dziwna mgła przesłania jej oczy. A przecież, powinna była być na to przygotowana.
— Winszuję... panu... hrabiemu... — powoli wyrzekła, starając się powstrzymać cisnące się łzy i nic nie dać poznać po sobie.
— Panno Janeczko, moja złota wybawicielko! — zawołał, do głębi poruszony. — Pani płacze... nazywa mnie hrabią... Sądzi, że dlatego, że posiadam ten tytuł dzieli nas jaka różnica... Nigdy na tytuły nie zwracałem uwagi i nie moja wina, żem się z nim urodził, a co się mojej żony tyczy...
Tu począł szczegółowo opowiadać przebieg swej wizyty u Horyńskiego. W miarę opowiadania wyjaśniała się twarz panny Janeczki. Wnet, wszakże, poczerwieniała z oburzenia, na tyle podłości.
— A jednak — zawołała — odniósł pan dużą korzyść! Wie kim jest i co zaszło! Bogu dzięki, że udało się panu cało ujść z tej zbójeckiej jaskini. A wszystko przez lekkomyślność Franka...
— Nie mogę do niego mieć żalu o to, że źle zrozumiał list! — odparł. — Pozatem, niestety, wiele punktów pozostało ciemnych z mej przeszłości i to najważniejszych.
— Jakie?
— Proszę posłuchać! W czasie rozmowy z moją byłą „żoną“, bo przecież tego najgorszego mego wroga za prawdziwą małżonkę uważać nie mogę, niby w kalejdoskopie przebiegło przedemną poprzednie moje życie! Wszystko teraz pamiętam i szczegółowo opowiedzieć pani mogę moje dzieje. Byłem zawsze poważny i nie pociągały mnie ani hulanki, ani zabawy... Lubiłem studjować i poświęcać się studjom historycznym... Wiem, że pisałem jakieś dzieło... Po śmierci rodziców, spędziłem kilka lat zagranicą i mniej więcej przed rokiem powróciłem do kraju i wtedy, na me nieszczęście, poznałem tego potwora... Przyznać muszę się ze wstydem, że zakochałem się w Izie.... Nie, to nie była miłość, to był raczej szał zmysłów...
— Taka ładna? — zapytała, z ledwo tajoną, kobiecą zazdrością.
— Bardzo ładna! Piękna powłoka pokrywa u niej duchową brzydotę. Zakochałem się i postanowiłem ożenić. Nie zważając na ostrzeżenia. O, bo ostrzegano mnie przed Izą. Ostrzegano, iż jest to osoba, posiadająca burzliwą przeszłość — choć sama twierdziła, że jest wdową po jakimś kresowym magnacie, który zmarł, straciwszy w Sowietach cały majątek — ostrzegano przed jej bratem owym Gozdawą-Gozdowskim, który cieszył się w Warszawie nieszczególną opinją...
— Jak pan to wszystko dobrze pamięta!
— Kiedyś musiałem odzyskać pamięć! Niestety, przekona się pani zaraz, że jeszcze istnieją luki. Lecz, powracam do opowiadania. Ożeniłem się z Izą. Ale, wnet po ślubie przekonałem się, że nie kocha mnie ona wcale, a poprostu wraz ze swym bratem polowała na mój majątek. Rozpoczęło się wyciąganie ze mnie pieniędzy pod najprzeróżniejszemi pozorami, a szczególnie celował w tem Gozdowski, o którym coraz większego nabierałem przekonania, że jest to niebieski ptak, posiadający biuro, jedynie dla pokrywki ciemnych interesów.
— Ach!
— Wiem, że Gozdowskiego wyprosiłem prawie za drzwi, a pomiędzy mną i żoną rozpoczęły się niesnaski. Wtedy na horyzoncie nagle się pojawił Horyński. Skąd się wziął, nie wiem, bo nikt w stolicy go nie znał, podobno pochodzi z zamożnej małopolskiej rodziny i podaje się za obywatela ziemskiego. Iza, przedstawiła mi go, jako swego kuzyna. Odrazu począł nadskakiwać, udawać przyjaciela, a taki był układny, że uwierzyłem w tę przyjaźń... Aż razu pewnego... A mój stosunek z Izą stawał się coraz gorszy... Przyłapałem ich na zdradzie...
— Przyłapał pan ich na zdradzie?
Na czole Otockiego nagle zarysowała się duża zmarszczka, jak u kogoś, kto pragnie sobie coś przypomnieć i w żaden sposób przypomnieć nie może.
— Widzi pani... — wymówił powoli — tu właśnie zaczyna się ta przeklęta luka, której wypełnić nie mogę, a która brakuje mi dla całokształtu obrazu. Wykorzystała to, obecnie, Iza... Tak, wiem napewno, że przyłapałem ich na zdradzie, a wtedy doszło do jakiejś potwornej sceny... Lecz, jakiej? Nie pamiętam! Co było, jak było nie wiem... Owa scena zdrady, to ostatnie moje wspomnienie... później byłem chory...
— Wykorzystała? — powtórzyła.
— Oczywiście, zataiła ona przed władzami całkowicie fakt zdrady, a wmówiła, że obchodziłem się z nią brutalnie, biłem, a nawet porwałem się na nią z nożem. Czynić to miałem pod wpływem napadów szału.
— Ależ przecież dziś zastał ją pan w mieszkaniu kochanka!
— Będzie się tłumaczyła, że zbliżyła się do Horyńskiego, dopiero wtedy, gdy przekonała się, że jestem nieuleczalnie chory!
— Ależ pan jest zdrów!
— Czy władze w to uwierzą?
— Muszą uwierzyć! Ja to poświadczę! Skoro tylko Franek powróci, udamy się do prokuratora i opowiemy mu wszystko!
— I ja sądzę, panno Janeczko, że tak będzie najlepiej! Dlatego przybyłem tutaj, aby udać się tam wraz z panią. Gdy pani potwierdzi moje słowa, prokurator łatwo ustali, jak się rzecz miała i nietylko cofnie poprzednio wydane zarządzenia, co do mej osoby, ale prawdziwie winnych pociągnie do odpowiedzialności... Ich i Trettera...
— Bezwzględnie!
— Gdyż przekonany jestem, że to nie ja na Izę porwałem się z nożem, lecz oni musieli uczynić ze mną coś takiego, na skutek czego zachorowałem na zapalenie mózgu i straciłem pamięć...
— Prawdopodobnie... — zaczęła, lecz wnet przerwała.
W przedpokoju rozległ się dzwonek.
— Franek idzie! — zawołała. — Ucieszy się bardzo, kiedy się dowie, że jednak zdobył pan dużo informacji... Ale uszy mu natrę, że wprowadził pana w błąd... A potem idziemy do prokuratora...
Wybiegła do przedpokoju, a wślad za nią pośpieszył Otocki.
Ku ich zdziwieniu jednak, gdy panna Janeczka otworzyła drzwi, ujrzeli nie Koryckiego, a jakiegoś chłopaka.
— Pan kazał oddać! — wyciągnął w stronę panny Janeczki kartkę.
— Pan? — zdziwiła się — Franek? Czemuż sam nie przyszedł?
— Z tej kartki wszystkiego pani się dowie? — odparł i nie czekając na dalsze zapytania, uciekł, jakgdyby nie chciał, by dłużej go widziano w tym domu.
— Cóż pisze pani brat? — zagadnął, gdy powróciwszy do pokoju, przystanęła przy oknie i poczęła odczytywać doręczoną kartkę. — Co się stało? — nagle zawołał.
Spostrzegł, że panna Janeczka blednie.
— Co się stało? — powtórzył.
— Nieszczęście! — wyrwało się z jej ust.
— Nieszczęście?
— Franek aresztowany! Niech pan przeczyta kartkę!
Drżącemi ze wzruszenia palcami wyjął z jej ręki bilecik i czytał. Był on skreślony ołówkiem i widocznie w wielkim pośpiechu:
— Boże! — jęknął. — Nietylko sam jestem nieszczęśliwy, ale i na innych sprowadzam nieszczęście!
Ale, panna Janeczka już zdołała się opanować.
— Nie trzeba tracić otuchy — zawołała — a coś postanowić!
— Postanowić? — pochwycił z rozpaczą. — Lecz, co? Widzi pani, jak sieć zaciska się coraz ciaśniej. Gozdawa-Gozdowski umyślnie oskarżył pani brata, aby utrącić niedogodnego świadka, a tem samem poderwać zaufanie i do pani zeznań. Już twierdzi, że oboje mieliście na celu szantaż, uwalniając z sanatorjum obłąkanego...
— Potworne kłamstwo!...
— My to wiemy, lecz jak inni zapatrywać się będą? Powiem: jestem kompletnie zdrów! Na to lekarze, pod wpływem Trettera i zeznań mojej żony odpowiedzą: Nie, dopiero jest pan rekonwalescentem i czas jakiś jeszcze musi się leczyć w sanatorjum! — Oświadczę im na to, że nie mam zaufania do zakładu Trettera, gdyż chciano mnie tam pozbawić życia, poproszą o dowody. Powołam się na pani świadectwo? — Na zasadzie oskarżenia Gozdowskiego, mogą je uznać za niewystarczające, tem bardziej, że Tretter wraz z Antonim dawno pozacierali ślady i pousuwali podejrzane proszki. Chwalić się nawet będą, że dzięki kuracji i w ich zakładzie odzyskałem przytomność. Nic im nie zrobię! Błędne koło! Toć nawet szczegółów o mojem umieszczeniu w sanatorjum nie zdobyła pani bezpośrednio, a posłyszała je od koleżanki. Czy ta koleżanka zechce je potwierdzić?
— Nie wiem! — szepnęła.
— Widzi pani! To też proszę się nie dziwić, że daremnie łamię sobie głowę, jak wybrnąć z matni, w którą niechcący ją i jej brata wciągnąłem. Ach, gdybym przeciw mej żonie mógł zdobyć jakieś niezbite dowody...
Może jeszcze dodałby co do tych słów, gdyby znów u wejściowych drzwi nie rozległo się pukanie. Mocne, natarczywe.
Oboje drgnęli.
— Policja? — prawie jednocześnie wyrwał się z ich ust przestraszony szept.
Tak, niezawodnie przybywała policja. Po nią, lub po niego. Albo wyśledzono, gdzie się ukrywał, albo też zjawiano się, by pannę Janeczkę zaaresztować.
— Co robić? — cicho zapytała. — Otworzyć, nie otwierać?
— Ha! — odrzekł przygotowany na najgorsze. — Opór nie pomoże! Trzeba będzie otworzyć!
Spojrzeli na siebie — i jak gdyby pchnięci siłą niewidzialną rzucili się ku sobie. Jak to się stało i kiedy to się stało — niewiadomo — ale, nagle, panna Janeczka znalazła się w ramionach naszego bohatera.
— Moje ty biedne maleństwo! — jął osypywać jej główkę pocałunkami. — Przezemnie... wszystko... przezemnie...
— Jak możesz tak mówić — szeptała. — Nie myśl o mnie, myśl o sobie... Co teraz będzie? Ja cię przecież koch...
Dobijanie stawało się wciąż głośniejsze.
— Nie traćmy otuchy! — wyrzekł raptem z jakimś błyskiem nadziei. — Przecież istnieje sprawiedliwość na świecie i krótka będzie nasza rozłąka!
Delikatnie wysunął się z jej ramion i pośpieszył do drzwi.
— To po mnie przybywają! — myślał. — Uczynię wszystko, co w mej mocy, by osłonić Janeczkę, a winę wziąść na siebie!
Z rozpaczą w sercu rozwarł drzwi i aż cofnął się ze zdumienia.
Spodziewał się ujrzeć granatowy mundur, lub ubranego po cywilnemu wywiadowcę. Może tego samego, który go usiłował aresztować w hotelu.
Tymczasem...
Tymczasem, przed nim stał Wręcz.
— Pan? — zawołał — Czego pan chce?
Ton jego niezbyt był grzeczny, za mało nawet grzeczny wobec człowieka, którego bądź co bądź „nabrał“ na trzysta złotych. Ale podniecenie Otockiego było takie, że chciał jaknajprędzej pozbyć się natręta, który zjawił się z pretensjami. Sądził, zresztą, że z Wręczem łatwo sobie poradzi, przypomniawszy mu pewną niezbyt czystą „kombinację“, jaką ten proponował, swego czasu „drogiemu kamratowi“, Darskiemu.
— Czego pan chce? — powtórzył. — Tu mnie pan wyśledził?
Ale twarz Wręcza nie zdradzała nieprzyjaźnych zamiarów. Przeciwnie. Oblicze jego, zroszone obficie potem przybrało już nie przyjacielski, a uniżony wyraz. Równie czule, nie uśmiechał się nigdy do rzekomego Janusza Darskiego. A słowa, jakie z ust jego padły, mogły przyprawić o jeszcze większe zdziwienie.
— Prawdziwie szczęśliwy jestem — rzekł, zdejmując z głowy kapelusz i kłaniając się nisko — że odszukałem pana hrabiego!
Wręcz najspokojniej wszedł do środka mieszkania i zamknął drzwi za sobą.
— Panie hrabio! — powtórzył. — Przepraszam, że bez zaproszenia wchodzę, ale na schodach rozmawiać jest niewygodnie i nie chciałbym, aby podsłuchały nas niedyskretne uszy.
— Panu o te trzysta złotych chodzi?
Dyrektor skrzywił się wzgardliwie.
— Czyż warto wspominać o podobnem głupstwie! Chętnie, panu hrabiemu, służę i znaczniejszą sumą, gdyż wiem, że obecnie musi być ścieśniony pieniężnie. Sprowadza mnie daleko poważniejsza sprawa i gdyby pan hrabia nie był tak uciekał niedawno, odemnie na ulicy, kiedy go spostrzegłem w taksówce, już byśmy ją wyjaśnili... Ale, pan sądził, że o mój drobny dług się dopominam i nie chciał się zatrzymać... Naraziło mnie to na wiele kłopotów i z trudem odszukałem pana... I to tylko dzięki temu, że zapamiętałem numer samochodu, którym pan jechał. Raz jeszcze przepraszam za gwałtowne najście, ale sądzę, że rad pan hrabia będzie, gdy posłyszy, dlaczego przybywam...
Ostatnie zdanie skierowane raczej było do panny Janeczki, która stała w milczeniu, obserwując zdziwiona tę scenę. Otocki też, jeszcze nic nie rozumiał, ale chcąc jej wyjaśnić nieco sytuację, wyrzekł:
— Pan dyrektor Wręcz! Ten sam, z którego gościny korzystałem! Przypadkowo spotkał mnie na ulicy, o czem zapomniałem pani nadmienić i podążył w ślad za mną! Twierdzi, że przybywa w sprawie nie cierpiącej zwłoki...
— Bardzo proszę! — oświadczyła, wskazując Wręczowi gestem drogę do pokoju. — Może będę przeszkadzała? — uczyniła ruch, jakgdyby zamierzając odejść do sąsiedniej sypialni, w której znajdowała się jej matka.
Zaprzeczył energicznie.
— Ależ panno Janeczko! Czyż mam przed panią tajemnice! Niechże pani pozostanie...
Stary wyjadacz, dyrektor, w lot zorjentował się w położeniu. Wytrawnem okiem konesera ocenił zgrabną figurkę i ładną twarzyczkę panny Janeczki. Zdziwiło go trochę, skąd Otocki w tak krótkim czasie znalazł taką śliczną opiekunkę i u niej przytułek, ale wszelkie niedyskretne zapytania pozostawiał na później. Odnalazłszy wprost cudem to mieszkanie i tego, którego od paru dni bezskutecznie poszukiwał, postanowił odrazu przystąpić do sprawy.
To też usiadłszy, zaproszony przez pannę Janeczkę, na krześle i odsapnąwszy, niby człowiek, któremu ciężar spada z serca, wymówił:
— Muszę zacząć od początku! Otóż, aby pan hrabia pojął wszystko, zaznaczę, że nieporozumienie z Januszem Darskim, do którego jest pan bardzo podobny, wyjaśniło się prędko. Przedewszystkiem, Lola otrzymała list od prawdziwego Darskiego z Paryża, a nawet przesyłkę pieniężną i lada dzień tam wyjeżdża. Przybiegła z tym listem, ale pana już nie było...
— Ach, tak... — bąknął i lekki uśmiech przebiegł po jego ustach na myśl, jaką minę musiała mieć i jak płonęła zemstą wówczas panna Lola. — Ale skądże — zapytał — dowiedział się pan kim jestem? Chyba nie z listu Darskiego?
— Zaraz, panie hrabio! Nie wiedziałem, co sądzić o tym fakcie, gdy niemal zaraz po Loli, przybył do mego mieszkania policyjny wywiadowca. Szukał pana, a ponieważ widziano nas razem w „Livoy‘u“, sądził, że u mnie zbierze, jakie informacje. Powiedział mi, kim pan jest i stąd znam pańskie nazwisko..
— Pojmuję! — zawołał.
— Oczywiście — tłumaczył dalej Wręcz — nie przyznałem się, że bawił pan u mnie blisko dwa dni i oświadczyłem mu, że rozstaliśmy się jeszcze w restauracji i nie wiem, co z panem się stało, — nie dodawał chytrze dyrektor, iż tak postąpił, aby nie wypłynęła historja z Darskim. — Odszedł, nie powziąwszy żadnych podejrzeń... Nadmienił tylko na odchodnem, że należy się pana wystrzegać, bo jest bardzo niebezpiecznym furjatem...
— I pomimo to — zauważył wesoło — chciał się pan koniecznie ze mną zobaczyć i nawet aż tu przyszedł? A nuż zaraz wpadnę w szał?
Gruby Wręcz parsknął śmiechem. Zawtórowała mu cicho panna Janeczka.
— Niema obawy! I ja w pierwszej chwili byłem przerażony, że z tak groźnym obłąkanym pod jednym dachem spędziłem dwie noce i dziękowałem Bogu, żem uszedł cało. Ale wnet dowiedziałem się, że jest pan całkowicie normalny i dowiedziałem się, czemu uciekł pan z zakładu dr. Trettera i teraz musi się ukrywać. Tylko, że potem, co z panem uczyniono, może nie przypomina pan sobie, o niektórych ubiegłych wypadkach...
— I o tem pan wie? — ze zdumieniem zauważył, widząc, że i ten szczegół jest Wręczowi znany. — Skąd? Od kogo?
— Dzięki Loli!
— Pannie Loli? — nic nie rozumiał. — Ależ ja tej osóbki przedtem, naprawdę, nie znałem wcale!
— I ona pana nie znała!
— W jakiż sposób jest tak dobrze obecnie poinformowana o moim zaniku pamięci?
Wręcz uczynił uroczystą minę. Oznaczało to, że nastąpią ważne zwierzenia. Panna Janeczka niespokojnie poruszyła się na otomanie, na której zajęła miejsce.
— Zacznę od początku! — rzekł. — Była obecna przy rozmowie z wywiadowcą i odrazu uderzyło ją pańskie nazwisko. Hrabia Jarosław Otocki! Uderzyło z pewnych względów...
— Z pewnych względów?...
— Teraz dopiero pojmie hrabia wszystko i zrozumie, czemu się zjawiłem. Zaczyna się tajemnicza historja, ściśle łącząca się z pańską sprawą...
— Mianowicie?
— Lola ma pewną przyjaciółkę, osóbkę — tu zerknął na pannę Janeczkę — nieco lekkomyślnego prowadzenia, z którą ongi występowała razem w jednym kabarecie i do dziś dnia widują się stale. Nazwisko panienki brzmi Oleńka Walendziakówna, aczkolwiek na scenie występowała pod daleko szumniejszym pseudonimem... Ola Waleńska, o ile się nie mylę. Nie słyszał pan hrabia o takiej?...
— Nie! — odparł, zupełnie szczerze, nie wiedząc dokąd Wręcz zmierza. — Nie znam ani Oli Walendziakówny, ani primadonny Waleńskiej...
— Widzi pan! — pokiwał Wręcz głową. — Domyślałem się słusznie! Gdyż ona pana zna i odegrała w pańskiem życiu, hrabio, znaczną rolę... Była tą, która wciągnęła pana z polecenia Gozdawy-Gozdowskiego w pułapkę, dzięki czemu, znalazł się pan w zakładzie dr. Trettera.
Panna Janeczka i Otocki aż porwali się ze swych miejsc. Czyżby Wręcz przynosił im tak upragnione przeciw wrogom dowody? Jeszcze nie śmieli wierzyć.
— Skąd pan wie? — zawołali niemal jednocześnie.
— Ja tego nie wiem, ale wie to Lola i z jej ust te szczegóły zaczerpnąłem! Otóż, panna Oleńka została poprostu wynajęta przez Gozdawę-Gozdowskiego, z którym ją łączył bliski stosunek oraz pańską żonę, aby pana skompromitować i zwabić w zasadzkę. Tam umyślnie zrobiono coś takiego z panem, żeby pan stracił pamięć, lub naprawdę zwarjował... Nic bliżej o tem powiedzieć nie mogę, ale ona chętnie panu wszystko wyzna...
— Panie! Niechże pan mówi jaśniej! — wykrzyknął Otocki. — Nic jeszcze nie rozumiem!
— Chwila cierpliwości! Kiedy Lola, obecna przy rozmowie posłyszała, że to o Jarosława Otockiego chodzi, wnet przypomniała sobie pewne zwierzenie przyjaciółki. Rzecz polega na tem, że panna Oleńka jest teraz ciężko chora — oddawna gnębią ją suchoty — czuje zbliżającą się śmierć, a swą chorobę poczytuje za karę Boską, iż dała się wciągnąć w brudną historję i tak postąpiła z panem. Nieraz powtarzała Loli, że przyczyniła się do zguby jakiegoś hrabiego Otockiego, i że ten przez nią znajduje się w domu obłąkanych. Lolę, oczywiście, to mało wzruszało. Dopiero, gdy z ust policyjnego agenta padło pańskie nazwisko, zestawiła całą przeżytą z panem przygodę ze zwierzeniami przyjaciółki i natychmiast pobiegła do niej...
— Ach! — szepnęła panna Janeczka.
— Zgadzało się, imię, nazwisko! Innego, przecież, hrabiego Jarosława Otockiego niema, prócz pana! Oleńka, gdy posłyszała całą historję, aż rozpłakała się z radości: „Więc, ocalał! — zawołała. — Oprzytomniał i udało mu się uciec z zakładu dla obłąkanych! A ja rozpaczałam, że zginie i nie wiedziałam, co począć, aby go stamtąd uwolnić! Kilkakrotnie chciałam wyznać prawdę władzom, ale wstrzymał mnie lęk przed karą...“
— Nędzne stworzenie! — wyrwał się mimowolny okrzyk pannie Janeczce.
— „Czyń, co w twojej mocy“ — powtarzał dalej dyrektor — mówiła do Loli, „żeby go tu sprowadzić. Powiedz Wręczowi, by koniecznie go odszukał, gdyż chcą mu zagrabić cały majątek, miljony. O, czemuście go nie zatrzymali, lub wcześniej nie wiedziałam, że jest u Wręcza! A skoro go znajdziecie, uproście koniecznie, żeby do mnie przybył. Trapią mnie wyrzuty sumienia, przed śmiercią. O ile, wymienicie mu moje nazwisko i będzie wiedział o kogo chodzi, bo przecież pisałam do niego swego czasu list, znaczy się, pamięta wszystko. Niechaj zjawi się, wtedy, choćby z Wręczem, bez obawy, że szykuję nową zasadzkę. Wykryję mu nici całej intrygi i chętnie zaświadczę to przed władzami. Jeśli zaś nie pamięta mego nazwiska — a z opowiadania Loli widzę, że nie jest obłąkany, — pewne luki musiały pozostać w jego pamięci, bo przecież moja osoba łączy się z najdramatyczniejszym momentem jego przygód!“
— A! — wymówił Otocki, poczynając pojmować. Wiedział, skąd Wręcz był tak znakomicie poinformowany o stanie jego umysłu. W dalszym ciągu jednak daremnie wytężał mózg, pragnąć sobie przypomnieć owe dramatyczne przejście.
— Skoro Lola to posłyszała — kończył dyrektor swą opowieść — przybiegła zpowrotem, natychmiast do mnie i od dwóch dni szukamy pana! Oczywiście, domyśliłem się, że ciężko będzie, pana hrabiego, odnaleźć, gdyż musi się ukrywać. Da Bóg, jednak, nie długo to potrwa i cud prawdziwy, żeśmy się zetknęli!
— Cud! — powtórzyła radośnie panna Janeczka. — Cud! Byliśmy już tak osaczeni, że zdawało się wyjścia niema! A nie wie pan, na czem polegała zasadzka, w którą wciągnęła pana Otockiego... ta... osoba?
— Powtarzam, nie mam pojęcia! Nie chciała tego wyznać nawet Loli. Ma to być coś strasznego. Twierdzi, że tylko hrabiemu osobiście opowie!
— Hm... dziwne...
— I ja z tego sobie nic nie przypominam! — powoli wymówił Otocki. — To właśnie ta ostatnia, najgorsza luka! Bo, choć wyczuwam, że postąpiono ze mną po łajdacku, nie mam pojęcia, na czem polegało to łajdactwo! A moja żona, wykorzystała ten moment w ten sposób, że twierdzi, iż to ja porwałem się na nią z nożem...
— A mnie oskarża — wyrwało się pannie Janeczce — że gwoli jakiegoś szantażu, ujmuję się za obłąkanym, którym ma być pan Otocki. I że, w tym celu mu dopomogłam do ucieczki. Gdyż pracuję w zakładzie Trettera, jako sanitariuszka — umyślnie dodała, by wyjaśnić Wręczowi sytuację.
Dyrektor w lot ją pojął, zbyt jednak miał zaprzątniętą głowę czem innem, by wdawać się w dalsze wyjaśnienia.
— Jedziemy zaraz! — oświadczył, powstając z miejsca. — Wstąpimy po Lolę i udamy się do tej Walendziakówny, czy Waleńskiej, bo nawet dobrze nie znam jej adresu...
— Czy nie na Mokotowskiej? — nagle rzucił Otocki.
— Zdaje się! — zdziwił się Wręcz. — Więc jednak coś pan pamięta?
— Coś... nie coś... — odparł i znów zmarszczył czoło.
Pannę Janeczkę ogarnęła nowa obawa.
— A czy z tą osobą nie możnaby się spotkać gdzieindziej? Koniecznie u niej w mieszkaniu? Czy to bezpiecznie?
— Nadmieniłem — odrzekł Wręcz — że jest ciężko chora! A niebezpieczeństwo? Żadnego niema, gdy ja tam będę! — dodał, ufny w swe siły.
— Bądź dobrej myśli, Janeczko! — szepnął Otocki, podczas, gdy Wręcz już wychodził do przedpokoju. — Powrócę, jako zwycięzca i nie straszne nam się staną prześladowania! Gdyby, nawet, w czasie mej nieobecności, cię niepokojono — wspomniał ostrzeżenie jej brata, Koryckiego, że należy spodziewać się policyjnej wizyty i rewizji — prędko wszystko się wyjaśni, a Wręcz nam dopomoże!
Rychło, wraz z grubym dyrektorem znalazł się na ulicy i zajął obok niego miejsce w taksówce. Ten rzucił adres Loli: — „Na Wspólną!“.
Dopiero w taksówce, ocierając się niemal łokciem o Wręcza, począł się zastanawiać co skłoniło dyrektora, żeby przyjął tak gorący udział w jego losie. Przewrotność, z jaką z nim postąpiono mogła oburzyć każdego. Ale dyrektor poświęcał się specjalnie — biegał, szukał go dwa dni, nie żałował czasu, zaniedbywał, nawet swe biurowe zajęcia.
Słowa Wręcza wyjaśniły tę zagadkę.
— Niech pan hrabia, nie sądzi — począł, pragnąc się wytłumaczyć ze starych grzechów — że wówczas, mówiąc o Gozdawie-Gozdowskim i o bilansach, myślałem poważnie!
Lekki uśmiech przemknął po twarzy Otockiego. Stanowczo Wręcz pozował na niewinnego baranka. Nie odrzekł nic.
— Pragnąłem — prawił dalej z miną pełną godności — wypróbować Darskiego, jego uczciwość... Zapewniam, pana hrabiego, że to wyłącznie miałem na myśli...
Aczkolwiek, genjalny projekt sfałszowania książek wyszedł nie od rzekomego Darskiego, a od Wręcza — Otocki nie zamierzał teraz nic prostować, tylko znów postarał się ukryć uśmiech. Dręczyła go, jednak, w pewnej sprawie, ciekawość.
— Jakżeż załatwił pan dyrektor — zapytał, odwzajemnił się Wręczowi tytułem za ciągłe nazywanie go hrabią — swoją tranzakcję z Gozdawą-Gozdowskim? Toć, o ile się dowie, że staje pan obecnie po mojej stronie będzie pan miał z niego śmiertelnego wroga!
— Pętak! Łachudra! — wyrwało się nagle szczerze Wręczowi, a twarz mu poczerwieniała z gniewu. — Kiedy ja z nim najuczciwiej, on chciał mnie oszukać...
— Chciał pana oszukać?
— Pewnie! Podczas decydującej rozmowy, a miała ona miejsce tego wieczoru, kiedy, grzecznie mówiąc, pan hrabia bez pożegnania mnie opuścił, robił takie propozycje, że jasno z nich wynikało, iż zmierza wkręcić się do banku, na głównego akcjonarjusza, bez grosza. Jeszcze, straszył...
— Straszył?
— Że wie, iż w banku są nieporządki i jeśli nie przyjmiemy go, aby stosunki „usanował“ — głos dyrektora zadygotał z gniewu — o naszej działalności władzom doniesie...
Otockiemu rozjaśniło się w głowie. Pojmował, czemu Wręcz uważa Gozdowskiego za ich wspólnego wroga.
— Acha! — bąknął.
— Wogóle — wyrzucał z siebie dyrektor, nie hamując się żadnemi względami — to zwyczajny łobuz i kombinator! Niema potrzeby panu hrabiemu tłumaczyć, gdyż sam najlepiej pan go zna! Te całe jego biuro, to wielka bujda, humbug i służyło tylko za pokrywkę do różnych ciemnych interesów. On kręci teraz pańskiemi pieniędzmi. Bo, po osadzeniu pana w sanatorjum, na wszystkiem łapę położył, a pańska niby żona, hrabina, wierzy mu ślepo... Dochodzi na tem tle, do różnych zatargów z Horyńskim, który też chciałby się dorwać do gotówki, ale Gozdowski jej z łapy nie wypuszcza. Zanadto lubi grać i hulać. Wymyślają też sobie ciągle, ale jak potrzeba, zawsze się pogodzą...
— Taka sprawa! — mruknął, domyślając się teraz prawdziwego sensu listu Horyńskiego, który zarówno Koryckiego, jak i jego w błąd wprowadził. Domyślał się, iż musiał pisać Horyński, iż i jemu część łupu się należy, skoro uczestniczył w tych machinacjach i że o ile Gozdowski będzie mu skąpił, bardzo później pożałuje tego.
— A wszystko to dzieje się z pańskiej kieszeni! — z takiem oburzeniem mówił dyrektor, że nos jego był fioletowy z pasji. — Rządzą się, niczem szare gęsi, sądząc, że na stałe pozostanie pan w sanatorjum, lub umrze i ich już są pańskie miljony... Gałgaństwo!.... Łajdactwo!
Otocki zerknął nań z ukosa i pomyślał, że Wręcz nie musi być w gruncie zły, skoro go tak oburza podłość i niesprawiedliwość. Ale...
— Dlatego też, uważam — wyrwało się dyrektorowi szczerze wyznanie — że daleko lepiej się stanie, kiedy wyprowadzimy na światło dzienne wszystkie intrygi tej bandy, żeby pan hrabia mnie powierzył zarząd swemi interesami... O, nie przyczynię najmniejszego uszczerbku, znacznie powiększę dochody. A pan hrabia, po tych przejściach, zbyt jest wyczerpany, by miał sam poświęcać się finansowym kłopotom...
Otocki, mało nie parsknął śmiechem. Wylazło szydło z worka. Więc, to była przyczyna zainteresowania się Wręcza jego osobą! Uganiał się za nim, że z potu aż był mokry — a na innych oburzał, chcąc w swą opiekę go wziąć i dzięki jego fortunie, poprawić swe nadwątlone interesy, gdy z „tranzakcji“ z Gozdowskim nic nie wyszło i miast go oszukać, sam o mało nie został oszukany.
— Naprzykład, mój bank — mówił, zapominając w zapale o zwierzeniach, poczynionych poprzednio rzekomemu Darskiemu i przemawiając teraz tak, jakgdyby siedział przy nim naiwny kapitalista — doskonała lokata — sto za sto... Oczywiście — spostrzegł się, że zagalopował zbytnio — należy tylko poczynić pewne w nim zmiany...
— Zaczekajmy drogi dyrektorze! — odparł wesoło. — Jeszcze nie odzyskałem mojego majątku i jestem ubezwłasnowolnionym szaleńcem!
Na szczęście, taksówka przystanęła przed domem, w którym zamieszkiwała panna Lola i Wręcz nie miał czasu rozwijać dalej swego genjalnego planu. Nie dawał, jednak, za wygraną i pełen był otuchy.
— Odzyska, hrabia... Chciałem powiedzieć, odzyskamy! A później ja się zajmę... Zobaczy pan... — powtarzał, gdy już szli po schodach, wiodących do mieszkania panny Loli, jakby uważając majątek młodego człowieka za swój własny.
Panna Lola znajdowała się w domu.
Widocznie, nie spodziewała się, że Wręcz tak prędko odnajdzie zbiega, bo na jego widok zadziwiła się, ale jednocześnie i ucieszyła szczerze.
— Jest fałszywy Januszek! — zawołała radośnie. — Odnalazł go grubas! Jak to dobrze... A ja sądziłam, że nie tak łatwo pójdzie... Gdzieście się spotkali?
Mocno uścisnęła rękę Otockiego, podczas gdy on całował jej rączkę.
— Nie żaden Januszek, a hrabia Jarosław Otocki! — pompatycznie poprawił ją Wręcz, któremu, zapewne bardzo imponowało arystokratyczne nazwisko i tytuł, — i począł opowiadać, w jaki sposób odszukał i sprowadził młodego człowieka.
— Świetnieś się spisał! — pochwaliła go. — Rada będzie Oleńka! A ja mam być dla pana hrabiego z respektem? Oczywiście... oczywiście... Choć niedawno rozmawialiśmy bardzo poufale i namawiał mnie do różnych grzechów? Ach, ty fałszowany Januszku! — pogroziła filuternie palcem. — Odrazu, domyśliłam się, że to nie mój Darski i nie dałam się namówić?
Otocki uśmiechnął się i wcale nie miał zamiaru ustalać, kto komu pierwszy czynił awanse i kto kogo namawiał do „grzechu“. Nabierał przekonania, że Lola jest w gruncie, poczciwą dziewczyną i pragnie dopomóc mu bezinteresownie, bez ukrytych celów, jak to czynił Wręcz. Zresztą, każda kobieta ma już taki zwyczaj, że gdy spotka ją odmowa, stale wytłumaczy, że to ona wzgardziła pierwsza. Nawet Ewa w raju, całą winę zepchnęła na węża.
— Cieszę się również — odrzekł — że mój sobowtór się odnalazł i jedzie pani do niego, do Paryża. Mówił mi o tem dyrektor.
— Tak... tak... — wykrzyknęła. — Jadę do Januszka! Jest to tajemnica, aby nikt nie wyśledził, gdzie przebywa. Hrabia, przypuszczam, nie zdradzi? — dodała, dając do zrozumienia, że sam znajduje się w podobnej sytuacji. — A mój, prawdziwy Januszek pisze, że zagranicą ze mną się ożeni, ułoży z wierzycielami i z wszelkiemi honorami powrócimy, rychło, do Warszawy...
— Żeby miał pole do nowych kantów! — tak cicho burknął Wręcz, że nie dosłyszała złośliwego frazesu.
— Winszuję! — raz jeszcze powtórzył Otocki.
Ale Lola, wnet zmieniła temat. Należało przejść, bez zwłoki do tego, co obecnie było najpilniejsze.
— Wspominał panu już Wręcz — mówiła — w jaki sposób, natknęłam się na nici intrygi, którą tak podle oplątano pana. Moja koleżanka wyznała mi o roli, jaką kazano jej odegrać i pragnie swój błąd naprawić. Pojedziemy do niej zaraz... Opowie panu wszystko, gdyż bliższych szczegółów nie chciała nawet mnie wyznać...
— Kiedy widziałaś ją, po raz ostatni? — zagadnął Wręcz.
— Wczoraj wieczorem byłam u niej! Ma się, coraz gorzej, krwotoki stają się częste i nie długo pożyje! Oddawna gnębią ją suchoty, ale to nagłe pogorszenie przypisuje karze Boskiej! Mówi z trudem, szeptem i błaga, że chce pana zobaczyć jaknajprędzej. Choć, obie, traciłyśmy już nadzieję, że pana uda się odszukać... Z tego względu, postanowiła napisać swą spowiedź...
— Napisać?
— Oświadczyła mi wyraźnie, kiedyśmy się wczoraj rozstawały, że obawiając się, iż niespodziewanie umrze, zanim pana zobaczy, wszystko opisze, by po jej śmierci zastał jakiś ślad... Miała to, uczynić w nocy, a dziś list mi doręczyć w zapieczętowanej kopercie, zaadresowanej na pańskie nazwisko.
— Śpieszmy do niej, a stanie się zbyteczny list! — zawołał. — Ja, również, pragnąłbym ujrzeć pannę Oleńkę prędko! Znów w mej głowie kojarzą się obrazy, lecz nie tworzą całości... Pamiętam, naprzykład, że mieszka na Mokotowskiej... Czy nie jest wysoką, szczupłą brunetką?
— Tak... tak...
— Tyle sobie przypominam, a później pamięć znów płata figla i wspomnienia się urywają.. Majaczy mi się, tylko, niby przez mgłę, jakaś potworna scena...
Panna Lola spojrzała nań ze zdziwieniem, ale nie śmiała o nic zapytać.
— Nie traćmy czasu i jedźmy! — wykrzyknęła, nakładając kapelusik.
Dochodziła godzina druga. Rychło przebyli niewielką przestrzeń, dzielącą ulicę Wspólną od Mokotowskiej. Kamienica, w której zamieszkiwała Walendziakówna, lub raczej pani Waleńska, był to trzypiętrowy, stary dom, w pobliżu Pięknej, o ponurym wyglądzie. Minęli, spore, zasadzone drzewami podwórze i prowadzeni przez pannę Lolę, skierowali się do prawej oficyny.
— Tu! Drugie piętro! — wyjaśniła Lola. — Zajmuje dwa pokoje wraz ze starą ciotką! Ciotka, nie opuszcza jej na chwilę i nam otworzy, bo biednej Oleńce nie starczyłoby siły zwlec się z łóżka.
Szybko pobiegła pierwsza po kamiennych, krętych schodach. Nasz bohater podążył za nią, a na końcu, sapiąc, wdrapywał się Wręcz.
A gdy wspinał się, po oślizgłych stopniach, coraz jaśniejsze mu się stawało, że drogę tę zna i że już ją przebywał. Że szedł, również, jak dzisiaj, aby wyświetlić jakąś tajemnicę i że szedł bardzo niespokojny, w wielkiej duchowej rozterce. Pamiętał, że przystanął na pierwszem piętrze, na zakręcie i zawahał się, czy ma iść dalej... A później?... Pocóż, łamać sobie głowę, — zaraz wszystkiego się dowie.
— Jesteśmy! — panna Lola zastukała trzykrotnie do drzwi niewielkiego mieszkanka. — To mój umówiony znak!
Długą chwilę nikt im nie otwierał.
— Cóż to znaczy? — zapytała ze zdziwieniem.
Wnet, jednak, rozwarły się drzwi, a na progu pojawiła się postać starszej, siwowłosej kobiety. Na twarzy jej znać było ból, a policzki miała mokre od łez.
— Pani płacze? — wymówiła. — Czyżby pogorszyło się Oli?...
Pokiwała głową.
— Ola umarła! — wymówiła cicho.
— Umarła? — przestrach zabrzmiał w głosie panny Loli. — Co za nieszczęście!
Stara kobieta zapraszała ich gestem do środka.
— Niech państwo pozwolą! Domyślam się kim pan jest — zwróciła się do Otockiego — i co sprowadza pana! Hrabia Jarosław Otocki?
A gdy skinął głową, dodała:
— Niestety, zbyt późno pan hrabia przybywa! Nie doczekała się pana, biedna Oleńka!
Weszli i minąwszy pierwszy pokój, znaleźli się w dość bogato urządzonej sypialni zmarłej. Wszystko świadczyło tam o upodobaniach i „zajęciu“ nieboszczki. Pełno tam było makat i dywanów i najprzeróżniejszych kosztownych, a niepotrzebnych cacek i drobiazgów, a na tualecie znajdowały się jeszcze, porozstawiane w nieładzie liczne flakony z perfumami oraz tualetowe przybory. Ściany zdobiły duże fotografje zmarłej, przedstawiające ją w strojach „artystycznych“, więc prawie całkowicie nago. Tchnienie śmierci, jednak, nadawało teraz powagę temu kokociemu urządzeniu, a nieboszczka leżała wyprostowana, wśród koronkowej pościeli olbrzymiego łóżka, niczem wielka woskowa kukła.
Podczas, gdy Lola, przypadłszy do zmarłej, szlochała głośno, Otocki, stojąc obok Wręcza, wpijał się wzrokiem w martwą twarz tej, która wedle słów własnych, miała mu wyrządzić wielką krzywdę. Choć, choroba i śmierć musiała zmienić jej rysy, wydała mu się znana. Jak, również znane mu było urządzenie pokoju. Napewno... Siedział tam, w tym szerokim i głębokim, pokrytym jedwabiem fotelu, póki... Póki, nie rozegrała się jakaś tragedja... Ale, jaka? Chyba, o niej się dowie, gdyż aczkolwiek śmierć położyła pieczęć wiecznego milczenia na usta Waleńskiej, wyraźnie mówiła Lola, że miała pozostawić na piśmie wyznanie...
— Kiedy to się stało? — zapytała nagle starą ciotkę Lola, ocierając łzy chusteczką.
— Przypuszczam — zabrzmiała odpowiedź — że około jedenastej rano! Nie byłam w domu! Wyszłam, jak zwykle o dziewiątej, po zakupy do miasta, a gdy wróciłam, nie żyła...
— O jedenastej!
— Teraz dręczą mnie wyrzuty! Zastałam ją już zimną, ale całkowicie ubraną! Widocznie, kiedy poczuła, że ostatnia chwila się zbliża, chciała jeszcze biec, u ludzi szukać ratunku, ale sił zabrakło. Leżała, na podłodze, nawet w kapelusiku... Później ją dopiero, przeniosłam na łóżko... A mnie — tu znów ból zadźwięczał w głosie starszej pani — gdy konała, nie było...
— Biedna...
— Chciałam panią natychmiast, zawiadomić, panno Lolu, ale nie miałam kogo wysłać. Teraz, właśnie, chciałam zejść do dozorcy i prosić go...
Wręcz, który pierwszy otrząsnął się z przykrego wrażenia, postanowił przystąpić wprost do sprawy, która ich sprowadziła, przerwał:
— Szanowna pani, wie zapewne, po co tu przybyliśmy?
— Wiem... wiem... — odrzekła. — Cóż, kiedy Oleńki już nie ma? A tak — zwróciła się do Otockiego — pragnęła pana widzieć! Wciąż wspominała o panu!
— Pozostawiła list?
Starsza pani potrząsnęła głową.
— Nie! Niema listu!
Otocki poczuł, jak zimne ciarki przebiegły mu wzdłuż pleców.
— Jakto niema listu! Przecież panna Lola mówiła, że...
— Mówiła mi wyraźnie, Oleńka — przytaknęła, a w jej oczach zamigotał równie niepokój — że wczoraj napisze swe szczere wyznanie, i pozostawi je w zapieczętowanej kopercie, gdyż czuje, że jej chwile są policzone...
— Więc?
Ciotka zmarłej, podniosła brwi do góry, jak ktoś, kto sam z tej sprawy nic nie rozumie.
— Pisała list! — wyrzekła.
— Tedy pisała! — okrzyk ulgi wyrwał się z piersi Loli, Otockiego i Wręcza.
— Pisała... ale znikł?
— Znikł? Niemożebne... Trzeba dobrze poszukać!
Beznadziejnie rozwiodła ręce.
— Dobrze się naszukałam i nie mogłam znaleźć. Wiedziałam, przecież, że państwo prędzej, czy później po ten list się zgłoszą. I Oleńce początkowo widocznie zależało bardzo, by pan hrabia go otrzymał, bo pisała całą noc... Sama widziałam, a nawet byłam zła, bo szło jej z trudem, i silniejszej, nawet, dostała gorączki. Musiała się jednak rozmyślić i zniszczyła list, gdy w domu byłam nieobecna, tuż przed śmiercią...
— Ale dlaczego? — oczy Loli stawały się coraz większe ze zdziwienia. — Z jakiej przyczyny? Zniszczyła? Nic nie rozumiem...
— I ja nic nie rozumiem! Ale listu niema!
Nagle, Wręcz uderzył się w czoło i zapytał:
— Nie spostrzegła pani nigdzie resztek tego listu?
— Nie!
— Cóż z niemi się stało?
— Powtarzam, nie wiem!
— A czy nikt pani nie odwiedzał, nie przebywał w tem mieszkaniu już po śmierci nieboszczki?
— Owszem!
— Kto?
— Pan Gozdawa-Gozdowski!
— Gozdawa-Gozdowski! — jęknął Wręcz, ściskając mocno ramię Otockiego. — On?
Staruszka poczęła wyjaśniać.
— Zdziwiłam się nawet bardzo, kiedy się zjawił. Bo, choć, jak państwo wiedzą, łączyły go dawniej z Oleńką bliskie stosunki, ostatnio nie chciała go widywać. Nazywała łotrem i zabraniała wpuszczać do mieszkania. Ale, kiedy dziś przybył i dowiedział się, że nie żyje, nie śmiałam się sprzeciwiać, bo koniecznie chciał zobaczyć, poraz ostatni, nieboszczkę. Bawił, może dziesięć minut...
— Była pani cały czas w pokoju?
— Nie! — drgnęła. — Wyprawił mnie do kuchni, pod pozorem, że widok zmarłej uczynił na nim takie wrażenie, iż mu słabo i prosi o szklankę wody...
— Łotr! — wykrzyknął Wręcz, nie krępując się nawet, panującą w pokoju atmosferą, pełną majestatu śmierci. — To on, ukradł list!
Otocki skrzywił się boleśnie. Znów, wszelkie nadzieje obracały się w niwecz i znów groźny wróg triumfował, zacierając za sobą wszelkie możliwe ślady.
— Niewątpliwie! — szepnął.
— Chodźmy stąd! — oświadczył teraz już cicho Wręcz, nie wypuszczając ramienia Otockiego. — Bezcelowe jest, pozostawać tu dłużej...
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na zmarłą i pożegnawszy się ze starą ciotką, opuścili smutne mieszkanie, przygnębieni.
Dopiero, gdy znaleźli się na ulicy, panna Lola zatrzymała się, a z jej ust padło zapytanie:
— Co robić?
— Ha! — rzekł Wręcz. — Ja nie ustąpię tak łatwo! Ten łotr Gozdowski sprzątnął nam z przed nosa bardzo ważny dowód, ale jeszcze sprawy nie wygrał!
— Sądzi pan? — spojrzał nań Otocki.
— Przekonany jestem! Koronkową prowadzi grę, ale ta koronka, wreszcie pęknie! Drogi hrabio! — energiczne nuty nagle zabrzmiały w głosie dyrektora. — Toć nie wszystkich da się ogłupić i skradziony list nie pomoże! Będzie udowadniał, że jest pan obłąkany, my będziemy twierdzili, co innego i zażądamy ekspertyzy lekarskiej. Będzie opowiadał, że rzucał się pan na swą żonę, hrabinę, z nożem, my wyciągniemy historję z Olą Waleńską i stwierdzimy, że wszystkie te machinacje i kłamliwe oskarżenia, mają wyłącznie za cel, ograbienie pana z majątku... Moje świadectwo, oraz słowa Loli i panny Janeczki muszą wystarczyć...
— Tak! — zawołał. — Wstąpimy po pannę Janeczkę i udamy się do odpowiedniej władzy! Niech, wreszcie, raz to się skończy...
— Szczególnie! — dodał Wręcz, ze zwykłym samochwalstwem — że skoro ja się panem zaopiekowałem, pomyślnie sprawę doprowadzę do końca! Jakem Wręcz, herbu Leliwa! Któż ośmieli się nie uwierzyć Wręczowi? A później, jak pan mi da plenipotencję na prowadzenie swoich interesów...
Raptem urwał. Gdy tak stali przed kamienicą, w której mieszkała zmarła, na rogu Pięknej i Mokotowskiej, z tyłu podszedł do nich niespodzianie jakiś mężczyzna. Manewrował on tak, by dopiero w ostatniej chwili go spostrzegli i ciężko opuścił swą dłoń na ramię młodego człowieka.
— A... pan Wręcz, w towarzystwie hrabiego! — rzekł niby odpowiadając na poprzednie słowa dyrektora. — Nie pomogą tym razem żadne wykręty, ani kłamstwa!
Przed niemi stał policyjny wywiadowca, uśmiechając się ironicznie. Ten sam, który odwiedził dyrektora, a później w hotelu o mało nie zatrzymał młodego człowieka.
— Nie pomogą! — powtórzył. — I po raz drugi nie ucieknie mi pan, panie Jarosławie Otocki!
Młody człowiek zbladł, a Wręcz stał się purpurowy na twarzy...
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, że kiedy byłem u pana, panie dyrektorze, oświadczył pan, że nie zna obłąkanego i rozstał się z nim, natychmiast, w „Livoy‘u“. Tymczasem stwierdziłem, że mieszkał u pana przez dwa dni i że nadal, utrzymujecie stosunki, skoro razem was spotykam! A domyśla się pan chyba, co grozi za udzielanie przedstawicielom władzy fałszywych informacyj.
— Ależ, panie! — zawołał, zrozpaczony Wręcz, nie broniąc się nawet z postawionych mu zarzutów. — Jeśli tak postąpiłem, miałem po temu ważne powody! Ale, zapewniam pana, ten pan nie jest obłąkany... Niech, pan go nie zatrzymuje...
Wywiadowca wzruszył ramionami.
— Nie moja rzecz jest decydować w tej sprawie! Mam wyraźny rozkaz i muszę odstawić chorego Jarosława Otockiego tam, dokąd mi odstawić go polecono!
Lola nie wytrzymała, a ze zdenerwowania aż łzy zakręciły się w jej oczach.
— Panie! — wykrzyknęła. — Hrabia Otocki jest tak samo zdrów, jak pan, lub ja! To wszystko brudne intrygi rodziny, z Gozdawą-Gozdowskim na czele! Chcą mu zagrabić majątek! Wyraźnie to mówiła przed śmiercią, moja przyjaciółka Oleńka Walendziakówna, ta artystka.
Po twarzy wywiadowcy znów przebiegł niedowierzający uśmiech. Niby Walendziakównę znał i mówił:
— Czy można przywiązywać wagę do słów podobnej osoby?
Tymczasem, dokoła grupki naszych bohaterów, poczynali się już gromadzić gapie, zwabieni niezwykłem widowiskiem.
— Błagam pana! — wołała dalej, chwytając Otockiego za ramię. — Niech pan go nie zabiera...
— Proszę mi nie przeszkadzać w urzędowych czynnościach! — ostro wyrzekł wywiadowca i skinął na przejeżdżającą taksówkę.
Otocki, tym razem, nie zamierzał stawiać oporu.
— Zawiadomcie o tem, co zaszło, pannę Janeczkę — szepnął cicho do Wręcza i popchnięty lekko przez wywiadowcę, znalazł się w samochodzie.
Wóz ruszył z miejsca. Na chodniku pozostała Lola z Wręczem, z niewyraźnemi minami, narażeni na tysiączne zapytania gapiów. Nie wiedzieli, nawet, dokąd wywiadowca wiezie młodego człowieka.
Ten, tymczasem, siedząc obok swego więźnia w taksówce, dziwnie jakoś spoglądał na niego. Może podziwiał własną odwagę, że mimo poprzednich doświadczeń, udało mu się ująć go bez niczyjej pomocy. Może obawiał się, że obłąkany, którego Tretter przedstawiał, jako niebezpiecznego warjata, nagle dostanie ataku furji — i będzie musiał stoczyć z nim ciężką walkę.
Wtem, jednak, uśmiechnął się lekko.
— Panie Otocki! — rzekł. — Proszę nie sądzić, że jestem taki naiwny, jak to wydawać się może! Chciałem tylko Wręczowi dać małą naukę, żeby sobie nie przypisywał całej zasługi „wykrycia“ tej bądź, co bądź niezwykłej sprawy! Od chwili, ostatniego naszego spotkania, przemyślałem wiele i niech pan będzie pewien, że gdybym pana uważał za szaleńca, napewno, nie zatrzymywałbym go i nie jechał z nim sam w samochodzie, a zażądał policyjnej asysty! Dlatego też, wiozę pana nie do sanatorjum, a do prokuratora.
Otocki odetchnął głęboko i mocno uścisnął jego rękę.
W kilka godzin później, w obszernym, urzędowym gabinecie prokuratora, toczyła się ożywiona rozmowa.
Sam prokurator, siwy mężczyzna o poważnej twarzy, siedział za dużym, pokrytym papierami i aktami biurkiem, w pokoju zaś zostali zebrani najważniejsi aktorzy tej dramatycznej historji. Z jednej strony, z pewnemi minami, zajmowali miejsca na krzesełkach hrabina Iza Otocka, Gozdawa-Gozdowski, Horyński i Tretter — z drugiej zaś stał nasz mody człowiek, panna Janeczka, jej brat Korycki i Wręcz.
— Zebrałem tu państwa, wszystkich — odezwał się prokurator — gdyż mimo, że chory został zatrzymany i powinien zostać osadzony z powrotem w sanatorjum, zachodzą tu takie okoliczności, iż nie mogę lekko potraktować tej sprawy... W dalszym ciągu utrzymuje pan — zwrócił się do Otockiego — że jest zdrów i podstępem został osadzony w zakładzie dla obłąkanych?
— Tak jest!
— A czy nie zechciałby pan bliżej opowiedzieć, na czem polegał ten podstęp?
— Panie prokuratorze! — odparł. — Przedtem już wyznałem, panu prokuratorowi szczerze wszystko! Odzyskałem przytomność w sanatorjum dr. Trettera, lecz co się przedtem działo, nie wiem! Nie ulega, jednak, najlżejszej wątpliwości, że dostać tam się musiałem na skutek podłej intrygi!
— Jakiej.
— Powtarzam, nie wiem! Ale, warunki w jakich przebywałem w zakładzie, były takie, że miałem wszelkie prawo mniemać, że nie umieszczono mnie tam, abym wyzdrowiał, lecz żebym żywy stamtąd nie wyszedł!
Tretter, który dotychczas siedział w milczeniu, gładząc swą długą, czarną brodę, nagle przerwał:
— Przepraszam, że słówko wtrącę, ale zbyt boleśnie dotyka mnie podobne oskarżenie! Chory hrabia, Jarosław Otocki, w stanie nieprzytomnym został odstawiony do mojego zakładu i tam częściowo zdrowie odzyskał. Po przebytej chorobie, cierpiał na zanik pamięci, a ja nie chcąc wywoływać wstrząsu i recydywy, bardzo powoli wtajemniczałem go w rzeczywistość! Gdyby, poznał pewne szczegóły ze swej przeszłości mogło się to bardzo niekorzystnie odbić na jego zdrowiu! Ponieważ, odmawiałem mu wielu wyjaśnień, wpadał w wściekłość i podejrzewał mnie wraz z pielęgniarzem Antonim o jakieś straszliwe zamiary! Oto, goła prawda i taka za wyleczenie go mnie spotyka wdzięczność... Na szczęście, nikt nie będzie się liczył, ze słowami chorego, gdyż hrabia Otocki i nadal nie jest zdrów, a nastąpiło tylko chwilowe polepszenie. Dillucida intervalla — jaśniejsze momenty, jak my to w medycynie nazywamy... Długo, jednak, jeszcze leczyć się musi, zanim będzie można go uznać za normalnego.
— Cóż pan na to? — zwrócił się znów prokurator do Otockiego.
— Może pan prokurator zechce zapytać o wyjaśnienia w tej sprawie pannę Janecz... to jest chciałem powiedzieć pannę Janinę Korycką, pielęgniarkę z zakładu dr. Trettera!
Panna Janeczka śmiało wystąpiła naprzód i jęła powtarzać znane nam przygody. Mówiła i o opowieści, posłyszanej od koleżanki, w jaki sposób młodego człowieka odwieziono do sanatorjum i o tem, jak dopomogła mu do ucieczki. A w czasie tego opowiadania jej oczy płonęły takiem oburzeniem, a taką szczerością tchnęły jej słowa, że prokurator na chwilę wątpić nie mógł w jej dobrą wiarę.
— Pan Otocki jest kompletnie zdrów! — kończyła głośnym wykrzyknikiem swe zeznania. — Nigdy nie powinien był się znaleźć w sanatorjum dr. Trettera.
Gdy zamilkła, była przekonana, że uczyniła wielkie wrażenie i że samo to zeznanie wystarczy dla uznania słuszności sprawy młodego człowieka. Niestety, ma ustach prokuratora, błąkał się niedowierzający uśmiech.
— Nie chcę, na chwilę — rzekł — podejrzewać panią o złą wolę! Tylko, to co pani mówi, niema dla prawa żadnego znaczenia!
— Jakto? — zdziwiła się, a Tretter, Gozdowski, Horyński i hrabina radośnie poruszyli się na swych miejscach.
— Tak! — potwierdził. — Powtórzyła pani tylko posłyszaną opowieść.
— Od koleżanki...
— Ale ta koleżanka — tu prokurator spojrzał na leżącą przed nim notatkę — gdy ją dziś oficjalnie badano, zaprzeczyła wszystkiemu i twierdziła, że nigdy nic podobnego pani nie mówiła i że musiała pani jej słowa pojąć nienależycie...
— Co za podłość! — zawołała panna Janeczka, a nasz bohater pokiwaj głową, niby spodziewając się, że podobna niespodzianka nastąpi.
W rzeczy samej, koleżanka panny Janeczki, gdy ją przyciśnięto do muru, cofnęła poprzednie zeznania, w obawie utraty posady. Ale, panna Janeczka jeszcze nie dawała z wygraną...
— Skoro moje zeznanie niema wartości, może większą wagę będą miały słowa mego brata. Pracując u pana Gozdawy-Gozdowskiego, pochwycił kilka podejrzanych rozmów!
Korycki wysunął się o kilka kroków naprzód.
— Tak! — skinął głową.
Lecz prokurator spojrzał na niego ostro.
— Jaka była treść tych rozmów?
— Bliżej określić nie mogę! W każdym razie dawały wiele do myślenia!
— Do myślenia?
— Bezwzględnie! Dlaczego począłem bliżej obserwować działalność mego zwierzchnika, pana Gozdawy-Gozdowskiego! Przyznaję się, nawet, popełniłem wielką niedyskrecję, odczytując list, znajdujący się w otwartej szufladzie... Za to, zostałem oskarżony o kradzież, co panu prokuratorowi jest wiadome...
Prokurator uderzył dłonią o biurko.
— Jednem słowem, nic pan nie wie, coś podejrzewa i grzebie po cudzych szufladach. Daruje pan, ale w takich warunkach, pańskie zeznanie również nie budzi zaufania!
Twarz Koryckiego stała się purpurowa, a z policzków panny Janeczki, zdawało się lada chwila krew tryśnie. Tylko nasz bohater zachowywał spokój i spoglądał na nich, jakgdyby chciał powiedzieć:
— A co? Nie mówiłem, że nie wiele wskóramy, nie posiadając niezbitych dowodów!
W gabinecie na chwilę zaległa przykra cisza. Dwa wystrzały spaliły całkowicie na panewce, nie odnosząc pożądanego skutku. Wtem, wyrwał się Wręcz, z oskarżeniem najcięższego kalibru. Z trudem, dotychczas zachowywał milczenie, rzucając tylko od czasu do czasu spojrzenia pełne nienawiści swemu wrogowi Gozdawie-Gozdowskiemu, który miast dać się oszukać, jego chciał jeszcze orżnąć.
— Panie prokuratorze! — zawołał, a ze wzruszenia aż podskoczył mu brzuszek — Wręcz jestem! Dyrektor banku „Pożyczek Wzajemnych“, zna mnie w Warszawie małe dziecko...
Prokurator, jednak, nie był małem dzieckiem i widocznie, nigdy nie słyszał o Wręczu, gdyż dość oschle wyjaśnił:
— Pan Wręcz, gdy się dowiedział, że chory Jarosław Otocki, został z mojego polecenia tu dostawiony, zgłosił się sam, twierdząc, że pragnie złożyć niezwykle ważne oświadczenia...
Wręcz już wpadł w zapał.
— Hrabia nie jest chory, jest jaknajzdrowszy! Uciekł ze szpitala prosto do mnie, swego, starego przyjaciela, szukając ratunku i pragnąc, abym się nim zaopiekował i objął zarząd jego interesów... Uczynił tak, chroniąc się przed prześladowaniami pana Gozdawy-Gozdowskiego, który jest bardzo niebezpiecznym typem, bo mnie nawet chciał oszukać, pod pozorem wstąpienia, jako wspólnik, do banku...
Gozdawie-Gozdowskiemu ze zdziwienia powiększyły się oczy, nigdy bowiem nie słyszał, by przedtem Otockiego łączył z Wręczem zażyły stosunek. Ze złością, jednak, warknął:
— Nieprawda, to pan chciał mnie nabrać!
— Kłamstwo! — ryknął Wręcz, waląc się pięścią w piersi. — Ja, najuczciwszy człowiek w Warszawie! Wręcz, herbu Leliwa... To...
Nowe uderzenie dłoni prokuratora o biurko przerwało te wywody.
— Osobiste i bankowe porachunki pozostawią panowie na później! Panie Wręcz! Proszę teraz mówić, co pan wie w tej sprawie!
— Kiedy...
— Do rzeczy!
Wręcz opanował się i począł powtarzać historję o Oleńce Walendziakównie. Z konieczności musiał zatajać niektóre szczegóły, jak choćby niezwykłe zetknięcie z młodym człowiekiem — a czasem nawet łgał zwyczajnie. Jednak historję byłej przyjaciółki Gozdowskiego powtórzył wiernie, nadmieniając i o liście, który miał być pozostawiony i o tem, że list ten znikł w niewytłumaczony sposób i że o zabranie go podejrzewa Gozdawę.
— Ukradł i zniszczył! — znów potężnie w gabinecie zabrzmiał głos dyrektora. — Żeby usunąć wszelkie kompromitujące dowody! Nikt inny nie mógł tego uczynić, gdyż ciotka nieboszczki wyraźnie wspominała, iż poprzedniego dnia ten list pisany był w jej obecności!
Podczas tego opowiadania, zarówno Gozdowski, jak i hrabina Iza, chwytali z natężeniem każde słowo Wręcza. Wydawało się jednak, że to, co posłyszeli, mimo oskarżeń, sprawia im przyjemność raczej, a nie przykrość. W pewnym zaś momencie Gozdawa, którego niemiła o ostrych rysach, sępia twarz, przybrała, zaiste, drapieżny wyraz, cicho szepnął do siostry:
— Zapewnie, sama podarła przed śmiercią list! A ja tyle czasu szukałem, daremnie! Jesteśmy ocaleni! Nic nam nie grozi...
Na prokuratorze, opowiadanie Wręcza też wywarło wrażenie:
— Nie wie pan, jednak — wyrzekł — na czem miała polegać ta zasadzka, w którą wciągnięto pana Otockiego...
— Nie mam pojęcia! Zmarła chciała oświadczyć mu to sama, lub na piśmie złożyć zeznania! List znikł! Wspominała tylko, że miało to być coś potwornego...
— Ale, co?
Wręcz bezradnie rozłożył ręce.
Tymczasem, na poprzednio ponurem obliczu Gozdowskiego, już pojawił się uśmiech. Rzekłbyś, pobłażliwy uśmiech. Spoglądając teraz na Wręcza, niby na kogoś, kogo nie można traktować poważnie wycedził:
— Gdyby pan Wręcz był mniej zaślepiony nienawiścią do mnie, wiedziałby jaką przywiązywać można wagę do oświadczeń podobnej osoby. Zupełnie nie przeczę, że przez pewien czas łączyła mnie z panną Walendziakówną bliższa znajomość. Musiałem, jednak, odsunąć się od niej, zrażony jej zachowaniem, a ona, wtedy przez zemstę, poczęła rozpuszczać o mnie i moich najbliższych idiotyczne pogłoski, z których jedną, najgłupszą, raczył nas tu zapoznać pan Wręcz... Pomimo to, wiedząc, że Walendziakówna jest ciężko chora, opiekowałem się nią zdaleka i wspomagałem pieniężnie, a dziś, przypuszczając, że długo nie pożyje odwiedziłem... i zastałem martwą... Zaznaczę raz jeszcze, że krzty prawdy w tej opowieści niema. Walendziakówna była histeryczką, a wiadomo do czego histeryczka posunąć się może... Listu żadnego nie brałem i sam, byłbym bardzo rad, gdyby się odnalazła ta przedśmiertna spowiedź... Ocenilibyśmy ją należycie wszyscy... Sądzę, panie prokuratorze, że to moje oświadczenie wystarczy...
— Nie! — krzyknął Wręcz, ale prokurator gestem dłoni nakazał mu milczenie.
— Istotnie! — wymówił. — Błąkamy się ciągle w kręgu plotek!
Hrabina Iza, wnosząc z twarzy prokuratora, że zapatruje się krytycznie na zebrane przeciw niej i bratu dowody, postanowiła ostateczne odnieść zwycięstwo.
— Pozwoli, pan, panie prokuratorze — poczęła — że wyjaśnię, jaki charakter miała owa groźna intryga, ukuta przeciw memu mężowi, to jest chciałam powiedzieć, Jarosławowi Otockiemu, gdyż za męża prawdziwego go uważać nie mogę... Wnet się okaże kto tu jest winny, a kto ofiarą...
Nasz bohater nie spuszczał z pani Izy oka, przygotowany na potworne kłamstwa.
— Wyszłam za niego za mąż — mówiła — bo podobał mi się, zresztą, przyznaję się, nęcił mnie jego tytuł, majątek! Och, ileż razy później przeklęłam tę chwilę, kiedym się na to zdecydowałam, a nasze pożycie było jaknajgorsze od początku. Mąż mój był niezwykle opryskliwy i szorstki, wpadał w jakieś niezrozumiałe ataki gniewu, oskarżając mnie wówczas, że tylko dla pieniędzy zostałam jego żoną, że go nie kocham i zdradzam. Jego zazdrość stawała się wprost chorobliwa, a gdy zaczął w naszym domu bywać mój kuzyn — wskazała na Horyńskiego — aczkolwiek nie przekraczał nigdy granic światowej przyzwoitości, rozpoczęły się wprost niebywałe awantury. A w czasie tych awantur mąż zachowywał się tak, że nabrałam przekonania, iż nie jest zdrów na umyśle. Bez powodu rzucał się na mnie z pięściami, bił, oczy miał błędne, a piana mu występowała na usta. Aż mniej więcej, przed dwoma miesiącami stało się najgorsze. W napadzie szału, porwał się z nożem i nietylko mnie zranił, ale i obecną w mieszkaniu moją przyjaciółkę baronową Gerlicz, a nawet służącą. Ledwie, udało się nam obezwładnić szaleńca, a potem, zresztą zgodnie z postanowieniem odnośnych władz, osadzić w zakładzie dla umysłowo chorych dr. Trettera...
— Wszystko wymysły! — krzyknął Otocki. — Bezczelne wymysły!
Wzruszyła ramionami.
— Oficjalne dokumenty to stwierdzają!
Nic nie rozumiał.
Prokurator odczytywał teraz jakiś leżący przed nim urzędowy papier, niby raz jeszcze chcąc się o czemś przekonać. A gdy skończył, spojrzał nań z wyraźnem współczuciem.
— Panie Otocki! — rzekł. — Wierzę, że panu teraz jest lepiej i że nie pamięta pan nic z tego, co swego czasu zaszło! Niestety, jednak, pańska żona ma rację! Protokuł stwierdza, że o mały włos pan nie zamordował hrabiny Izy, pokrwawił baronową Gerlicz i służącą. Dwaj posterunkowi, którzy nadbiegli z ulicy, z trudem wspólnie z domownikami, obezwładnili pana... Działo się to przy licznych świadkach, których ani o chęć intrygi, ani o kłamstwo posądzać nie wolno...
— Niemożebne!
— Jeśli pan chce, proszę samemu przeczytać!
Pochwycił gorączkowo papier. Wszystko, zgadzało się całkowicie. Dłużej nie mógł wątpić. Był to urzędowy protokuł, sporządzony, napewno, przez ludzi bezstronnych.
Papier wypadł mu z ręki.
— Więc byłem obłąkany!
Twarz panny Janeczki stała się blada, jak płótno. Coś rwało się w jej piersi, jeszcze nie chciała wierzyć. Korycki miał minę mocno niewyraźną, a Wręcz nie powstrzymał się od cichego przekleństwa.
— Tam do licha!
Obawiał się teraz, że zagalopował zbytnio, uwierzył niepotrzebnie babskim plotkom i może ponieść za to niemiłe konsekwencje.
Natomiast, na twarzach Gozdawy i Horyńskiego rysował się triumf, a hrabina Iza, nie poprzestając już na samej obronie, teraz przemawiała, niczem oskarżyciel:
— Oto, jak wyglądają w świetle prawdy straszliwe, zebrane przeciw mnie i moim bliskim dowody! Ja przedstawiam oficjalne dokumenty, a ze mną chcą walczyć oszczerstwami i insynuacjami! Zaraz wytłumaczę, dlaczego tak się dzieje. Pielęgniarka Korycka — tu spojrzała na pannę Janeczkę — wraz ze swym bratem, tym samym, który szpera po cudzych szufladach, pomawiali szlachetnego doktora Trettera, który stanowczo nie powinien im tego puścić płazem, o jakieś brudne machinacje, gdyż pragną szantażować nas, rodzinę i tylko w tym celu dopomogli choremu do ucieczki. Dyrektor podejrzanego banczku — Wręcz drgnął gwałtownie — przynosi wieści, pochwycone od jakichś ulicznic, których potem niczem potwierdzić nie może, aby zemścić się na moim bracie, Gozdawie-Gozdowskim za to, iż ten nie dał się naciągnąć na znaczniejszą sumę. Gra tych państwa jest aż nadto przejrzysta i nie ma potrzeby bliżej jej wyjaśniać, panu prokuratorowi! Z mej strony, osobiście, opieram się wyłącznie na danych oficjalnych i protokułach! Nieszczęsny mój mąż, niestety był niebezpieczny dla otoczenia i jako taki, zgodnie z rozporządzeniem odnośnych władz, o czem panu prokuratorowi dobrze jest wiadomo — dygnitarz sądowy, niby to potwierdzając, lekko skinął głową — został umieszczony w sanatorjum dr. Trettera, uchodzącem za jedno z lepszych. Czy jest obecnie zdrów? Wątpię! Raczej lada chwila spodziewać się można ataku szału, gdyż dziś rano jeszcze, napadł na pana Horyńskiego i mało go nie udusił. Nic to nie znaczy, że chwilami wydaje się przytomny i słusznie zauważył dr. Tretter, że wiele czasu upłynie, zanim całkowicie wyzdrowieje. Z tego powodu, nietylko we własnym interesie, choć jestem narażona najwięcej, ale poprostu, przez wzgląd na bezpieczeństwo publiczne żądam i proszę o natychmiastowe osadzenie go z powrotem w zakładzie i całkowite izolowanie, aby podobne fakty do obecnych nie mogły się więcej powtórzyć!
W obszernym gabinecie zaległa znowu głucha cisza. Nasz bohater tak był zgnębiony, że nie protestował nawet, posłyszawszy, że pani Iza oskarżyła go o to, że napadł na Horyńskiego. Cóż mogło go wzruszać jedno więcej niesłuszne oskarżenie, gdy wiedział teraz, napewno, że większość z tego, co mu zarzucano, była prawdą. Obłąkany! Furjat! Mniejsza o to, w jaki sposób doszedł do podobnego stanu, i czy winy za jego szaleństwo nie ponosiła Iza! Ale dość, że podlegał ohydnym atakom, a wówczas popełniał czyny straszliwe! Czyż w podobnych warunkach miał marzyć o rozpoczęciu życia na nowo i o lepszej przyszłości.
Coraz niżej opuszczała się jego głowa, podczas gdy pełen bezgranicznego przywiązania wzrok panny Janeczki, daremnie usiłował go pocieszyć.
Tak długą chwilę wszyscy milczeli, jakby w powietrzu zawisł nieubłagany wyrok, a w gabinecie słychać było tylko ciężkie sapanie Wręcza. Sapanie, jasno mówiło:
— Po djabłam tu wlazł!
Na twarzy prokuratora widoczne było wahanie. Choć, hrabina Iza, przedstawiła przekonywujące dowody, węchem starego sądownika czuł, mimo wszystko, coś niewyraźnego w tej historji. Niestety, aż nadto jasne były policyjne raporty. To też, na ich zasadzie, już miał powziąć decyzję i usta otwierał, by rozstrzygnąć tę skomplikowaną sprawę, gdy wtem nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda. Do gabinetu pośpiesznie wszedł woźny i położył na stole kopertę.
— List do pana prokuratora!
Pochwycił kopertę, rozdarł ją i uważnie przeczytał pismo. Czytał długo, a ciekawe musiał tam odnaleźć wiadomości, bo aż mars przeciął jego czoło.
Nagle zwrócił się do Wręcza.
— Niesłusznie — rzekł — pan oskarżał pana Gozdawę-Gozdowskiego o to, że ukradł list panny Walendziakówny! List się odnalazł! Oto on! — podniósł papier do góry. — Sama przed śmiercią nadesłała go pocztą...
— Ach! List Walendziakówny! — wyrwał się okrzyk z piersi obecnych, lecz zabrzmiał bardzo różnie. U jednych, niby westchnienie ulgi, u innych, rzekłbyś, niczem jęk przestrachu.
— Najwięcej ucieszy to chyba — dalej mówił prokurator — pana Gozdawę-Gozdowskiego. Przed chwilą wspominał, że byłby rad, gdyby list taki istniał...
— Oczywiście! — bąknął Gozdowski, blady teraz, jak płótno.
— Odczytam go więc, państwu, bo sądzę, że wszystkich zainteresuje...
Powoli, uroczyście zabrzmiał w gabinecie głos prokuratora. Widać było, że do pisma, które trzyma w dłoni, przywiązuje wagę niezwykłą. Początek listu pisany był nieco chaotycznie i znać było, że pisała go zmagająca się z chorobą i gorączką osoba. Został datowany poprzedniego dnia.
— Rozumiemy! — wykrzyknęli niemal jednocześnie Wręcz i Otocki, podczas, gdy w oczach panny Janeczki szkliły się łzy — tym razem radości.
W rzeczy samej, sprawa przedstawiała się jasno. Walendziakówna, korzystając z nieobecności starej krewnej, zebrawszy resztki sił, ubrała się, wyszła i wrzuciła list, poczem powróciła do domu, gdzie zmarła, gdyż wysiłek ten, wyczerpawszy ją ostatecznie, przyśpieszył jej zgon. Oto, dlaczego jej ciotka nadmieniała, że ku wielkiemu swemu zdziwieniu, zastała ją martwą, ale ubraną i leżącą na podłodze.
— Rozumiemy! — powtórzyli.
— Bezczelne łgarstwa! — przerwał Gozdawa, czerwony teraz, jak burak, ale surowy wzrok prokuratora nakazał mu milczenie.
— Podła dziewczyna! — syknął Horyński.
— Ach! — wyrwało się z piersi młodego człowieka.
Teraz przypomniał sobie wszystko. Jak otrzymał podejrzany list, jak wahał się, czy iść pod wskazany adres, jak wreszcie ciekawość przemogła. Jak drapał się krętemi, śliskiemi schodkami i jak ujrzał młodą kobietę. Później, poczęła mu dawać wykrętne odpowiedzi i zamierzał odejść. Powstał nawet z owego pamiętnego, głębokiego, jedwabiem obitego fotelu i...
Nagle prokurator przerwał. Tretter, siedzący dotychczas w milczeniu, wstał i pocichu kierował się do wyjścia.
— Niedobrze mi! — szepnął.
— Pan zostanie! — ostro wyrzekł prokurator, poczem dodał, zwracając się do obecnego w pokoju woźnego. — Proszę dobrze uważać, żeby stąd nikt nie wyszedł.... Potem trzeba będzie zawezwać dyżurnego posterunkowego, a może i kilku posterunkowych... Nie obejdzie się bez udziału policji i sporo osób, niezadługo, odprowadzi ona do więzienia!
Masywna figura Trettera opadła z powrotem na krzesło. Drżał, niczem osinowy liść. Gozdawa i Horyński byli nie mniej bladzi, tylko ich oczy błądziły dziko.
— Ach! — wyrwał się okrzyk z piersi panny Janeczki.
— To — Otockiemu wielki ciężar spadł z serca — dzięki temu rzucałem się na ludzi? Stąd powstały policyjne raporty!
Tylko prokurator, niewzruszony, czytał dalej przedśmiertną spowiedź Oleńki Walendziakówny.
— Cud się stał i nie zdołał Tretter nic nowego wymyślić w swej mordowni! — zawołała Janeczka —
Ale prokurator nakazał jej milczenie. Groźne wyznania miały się ku końcowi.
Tu następował podpis — i list był skończony.
— A co, nie mówiłem! — pierwszy wyrwał się Wręcz — znów pewien siebie i napuszony, niczem kogut. — Łotr z Gozdawy-Gozdowskiego! Łotr ostatni, jak Wręcz, herbu Leliwa, jestem! Pasy drzeć, mało!
Ale hrabina Iza wzruszyła tylko ramionami na ten wykrzyknik. Jeszcze nie dawała za wygraną, jeszcze pragnęła się bronić:
— Nędzne łgarstwa i podłej dziewczyny! — wykrzyknęła. — Chyba pan im nie uwierzy, panie prokuratorze! Przecież...
Dalsze jej zdanie przerwał jakiś hałas. Tretter, który od pewnego czasu, nerwowo coś szukał po kieszeniach, nagle wyciągnął stamtąd mały przedmiot i wsunął go do swych ust. Była to pastylka. Skutek nie kazał długo na siebie oczekiwać. Twarz „djabelskiego doktora“ stała się sina i runął z krzesła na podłogę.
— Otruł się! — wymówił prokurator, spoglądając na sztywniejące zwłoki. — Nikogo już nie poczęstuje swemi tybetańskiemi zastrzykami! Oto, na pani słowa, najlepsza odpowiedź!
Wszystko, co opisałem, bynajmniej nie jest żadną fantazją i istotnie dramat ten miał miejsce w jednej z bardzo znanych, arystokratycznych rodzin w Warszawie.
Zresztą, nazwiska podałem tak przejrzyście, że łatwo każdy domyślić się może, kogo mam na myśli i kogo wymieniam.
A dalej?
Toć nietylko bajka, ale i życie ma zawsze swój dalszy ciąg.
Więc:
Dzięki wysiłkom hrabiego Jarosława Otockiego, udało się tę skandaliczną aferę zatuszować nieco, choć pani Iza, Gozdawa-Gozdowski i Horyński znajdują się jeszcze w więzieniu.
Na ukaraniu ich, naszemu bohaterowi — przepraszam Jarosławowi Otockiemu — zależy nie wiele. Pragnąłby tylko, nigdy na oczy nie widzieć ich więcej.
Za to, na sprawie rozwodowej z panią Izą, zależy mu bardzo i posuwa się ona naprzód szybkiemi krokami.
Póki ostatecznie formalności nie zostaną załatwione, podróżuje on obecnie, zagranicą, aby nieco zapomnieć, o przeżytych straszliwych wypadkach. Towarzyszy mu panna Janeczka — ale nie jako pielęgniarka, a w charakterze narzeczonej...
Nie wątpimy, że ślub ich odbędzie się rychło i że wszyscy o jego dacie się dowiemy.
Mimo, nagabywań Wręcza majątkami Otockiego, zarządza Korycki, brat panny Janeczki, a gruby dyrektor musiał się tylko zadowolnić „znaczniejszą pożyczką“.
Nie traci on, jednak, nadziei i postanawia się „odbić“, skoro Otocki z zagranicy powróci.
— Wszystko mi zawdzięcza, ten chłopak — często mawia do przyjaciół. — Kocham go, jak rodzonego syna, bo prawie na ręku wychowałem. Ja mu dopiero pokażę, jak się robi interesy w Polsce! Furda kryzys, na ziemi leżą miljony! Słowo honoru, jak Wręcz, herbu Leliwa, jestem!