Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Człowiek który zapomniał swego nazwiska
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
Co dalej?

Nasz bohater, drapnąwszy całkiem nieprzyzwoicie Wręczowi, rychło znalazł się zpowrotem, bez przeszkód, w mieszkaniu panny Janeczki. Zamierzał naradzić się z nią i jej bratem, zanim w zmienionej sytuacji miał coś postanowić.
Musiała go wyglądać niecierpliwie, gdyż ledwie zastukał, rozwarły się drzwi — i ujrzał pannę Janeczkę, która powitała go radosnym uśmiechem.
— Jest pan! A ja tak się obawiałam, żeby co złego nie przytrafiło się panu po drodze! Franek nie wrócił jeszcze z biura, ale spodziewam się go lada chwila!
Znów powiodła młodego człowieka — obecnie już Otockiego — do tego samego pokoju i wyjaśniła:
— Mama wciąż jest cierpiąca i zasnęła teraz! Możemy swobodnie rozmawiać. Jak się panu powiodło?
— Znakomicie! — odparł z ironją.
— Serdecznie przyjął pana ów Horyński?
— Nie mógł serdeczniej!
— Wyjaśnił wszystko? Wie pan, jak się pan nazywa?
— Wiem!
— Jak, jak? — nie hamowała swej ciekawości.
— Jarosław Otocki!
Zmarszczyła brwi.
— Nazywa się pan Jarosław Otocki? Ale, chyba nie z Otockich, tych hrabiów?
— Niestety...
— Ach! — zawołała — więc ta hrabina?
— Jest moją żoną!
— Jego żoną! — wymówiła z goryczą. — Hrabia... Hrabina...
Dziwny żal ścisnął serce panny Janeczki. Myślała obecnie, jaka dzieli ją przepaść od ukochanego człowieka. Ona, biedna pielęgniarka, a on bogaty potomek znakomitego rodu. Bo ród Otockich w Warszawie dobrze był znany. Prócz tego, może myślała — i tu spełniło się jej najgorsze przeczucie — że ten arystokrata nie jest wolny i że nie łatwo przyjdzie potargać więzy, łączące go nawet ze złą i podłą kobietą. Wydało jej się, że nagle jakaś przepaść rozwiera się u jej stóp i że traci coś bardzo drogiego. Poczuła, jak dziwna mgła przesłania jej oczy. A przecież, powinna była być na to przygotowana.
— Winszuję... panu... hrabiemu... — powoli wyrzekła, starając się powstrzymać cisnące się łzy i nic nie dać poznać po sobie.
— Panno Janeczko, moja złota wybawicielko! — zawołał, do głębi poruszony. — Pani płacze... nazywa mnie hrabią... Sądzi, że dlatego, że posiadam ten tytuł dzieli nas jaka różnica... Nigdy na tytuły nie zwracałem uwagi i nie moja wina, żem się z nim urodził, a co się mojej żony tyczy...
Tu począł szczegółowo opowiadać przebieg swej wizyty u Horyńskiego. W miarę opowiadania wyjaśniała się twarz panny Janeczki. Wnet, wszakże, poczerwieniała z oburzenia, na tyle podłości.
— A jednak — zawołała — odniósł pan dużą korzyść! Wie kim jest i co zaszło! Bogu dzięki, że udało się panu cało ujść z tej zbójeckiej jaskini. A wszystko przez lekkomyślność Franka...
— Nie mogę do niego mieć żalu o to, że źle zrozumiał list! — odparł. — Pozatem, niestety, wiele punktów pozostało ciemnych z mej przeszłości i to najważniejszych.
— Jakie?
— Proszę posłuchać! W czasie rozmowy z moją byłą „żoną“, bo przecież tego najgorszego mego wroga za prawdziwą małżonkę uważać nie mogę, niby w kalejdoskopie przebiegło przedemną poprzednie moje życie! Wszystko teraz pamiętam i szczegółowo opowiedzieć pani mogę moje dzieje. Byłem zawsze poważny i nie pociągały mnie ani hulanki, ani zabawy... Lubiłem studjować i poświęcać się studjom historycznym... Wiem, że pisałem jakieś dzieło... Po śmierci rodziców, spędziłem kilka lat zagranicą i mniej więcej przed rokiem powróciłem do kraju i wtedy, na me nieszczęście, poznałem tego potwora... Przyznać muszę się ze wstydem, że zakochałem się w Izie.... Nie, to nie była miłość, to był raczej szał zmysłów...
— Taka ładna? — zapytała, z ledwo tajoną, kobiecą zazdrością.
— Bardzo ładna! Piękna powłoka pokrywa u niej duchową brzydotę. Zakochałem się i postanowiłem ożenić. Nie zważając na ostrzeżenia. O, bo ostrzegano mnie przed Izą. Ostrzegano, iż jest to osoba, posiadająca burzliwą przeszłość — choć sama twierdziła, że jest wdową po jakimś kresowym magnacie, który zmarł, straciwszy w Sowietach cały majątek — ostrzegano przed jej bratem owym Gozdawą-Gozdowskim, który cieszył się w Warszawie nieszczególną opinją...
— Jak pan to wszystko dobrze pamięta!
— Kiedyś musiałem odzyskać pamięć! Niestety, przekona się pani zaraz, że jeszcze istnieją luki. Lecz, powracam do opowiadania. Ożeniłem się z Izą. Ale, wnet po ślubie przekonałem się, że nie kocha mnie ona wcale, a poprostu wraz ze swym bratem polowała na mój majątek. Rozpoczęło się wyciąganie ze mnie pieniędzy pod najprzeróżniejszemi pozorami, a szczególnie celował w tem Gozdowski, o którym coraz większego nabierałem przekonania, że jest to niebieski ptak, posiadający biuro, jedynie dla pokrywki ciemnych interesów.
— Ach!
— Wiem, że Gozdowskiego wyprosiłem prawie za drzwi, a pomiędzy mną i żoną rozpoczęły się niesnaski. Wtedy na horyzoncie nagle się pojawił Horyński. Skąd się wziął, nie wiem, bo nikt w stolicy go nie znał, podobno pochodzi z zamożnej małopolskiej rodziny i podaje się za obywatela ziemskiego. Iza, przedstawiła mi go, jako swego kuzyna. Odrazu począł nadskakiwać, udawać przyjaciela, a taki był układny, że uwierzyłem w tę przyjaźń... Aż razu pewnego... A mój stosunek z Izą stawał się coraz gorszy... Przyłapałem ich na zdradzie...
— Przyłapał pan ich na zdradzie?
Na czole Otockiego nagle zarysowała się duża zmarszczka, jak u kogoś, kto pragnie sobie coś przypomnieć i w żaden sposób przypomnieć nie może.
— Widzi pani... — wymówił powoli — tu właśnie zaczyna się ta przeklęta luka, której wypełnić nie mogę, a która brakuje mi dla całokształtu obrazu. Wykorzystała to, obecnie, Iza... Tak, wiem napewno, że przyłapałem ich na zdradzie, a wtedy doszło do jakiejś potwornej sceny... Lecz, jakiej? Nie pamiętam! Co było, jak było nie wiem... Owa scena zdrady, to ostatnie moje wspomnienie... później byłem chory...
— Wykorzystała? — powtórzyła.
— Oczywiście, zataiła ona przed władzami całkowicie fakt zdrady, a wmówiła, że obchodziłem się z nią brutalnie, biłem, a nawet porwałem się na nią z nożem. Czynić to miałem pod wpływem napadów szału.
— Ależ przecież dziś zastał ją pan w mieszkaniu kochanka!
— Będzie się tłumaczyła, że zbliżyła się do Horyńskiego, dopiero wtedy, gdy przekonała się, że jestem nieuleczalnie chory!
— Ależ pan jest zdrów!
— Czy władze w to uwierzą?
— Muszą uwierzyć! Ja to poświadczę! Skoro tylko Franek powróci, udamy się do prokuratora i opowiemy mu wszystko!
— I ja sądzę, panno Janeczko, że tak będzie najlepiej! Dlatego przybyłem tutaj, aby udać się tam wraz z panią. Gdy pani potwierdzi moje słowa, prokurator łatwo ustali, jak się rzecz miała i nietylko cofnie poprzednio wydane zarządzenia, co do mej osoby, ale prawdziwie winnych pociągnie do odpowiedzialności... Ich i Trettera...
— Bezwzględnie!
— Gdyż przekonany jestem, że to nie ja na Izę porwałem się z nożem, lecz oni musieli uczynić ze mną coś takiego, na skutek czego zachorowałem na zapalenie mózgu i straciłem pamięć...
— Prawdopodobnie... — zaczęła, lecz wnet przerwała.
W przedpokoju rozległ się dzwonek.
— Franek idzie! — zawołała. — Ucieszy się bardzo, kiedy się dowie, że jednak zdobył pan dużo informacji... Ale uszy mu natrę, że wprowadził pana w błąd... A potem idziemy do prokuratora...
Wybiegła do przedpokoju, a wślad za nią pośpieszył Otocki.
Ku ich zdziwieniu jednak, gdy panna Janeczka otworzyła drzwi, ujrzeli nie Koryckiego, a jakiegoś chłopaka.
— Pan kazał oddać! — wyciągnął w stronę panny Janeczki kartkę.
— Pan? — zdziwiła się — Franek? Czemuż sam nie przyszedł?
— Z tej kartki wszystkiego pani się dowie? — odparł i nie czekając na dalsze zapytania, uciekł, jakgdyby nie chciał, by dłużej go widziano w tym domu.
— Cóż pisze pani brat? — zagadnął, gdy powróciwszy do pokoju, przystanęła przy oknie i poczęła odczytywać doręczoną kartkę. — Co się stało? — nagle zawołał.
Spostrzegł, że panna Janeczka blednie.
— Co się stało? — powtórzył.
— Nieszczęście! — wyrwało się z jej ust.
— Nieszczęście?
— Franek aresztowany! Niech pan przeczyta kartkę!
Drżącemi ze wzruszenia palcami wyjął z jej ręki bilecik i czytał. Był on skreślony ołówkiem i widocznie w wielkim pośpiechu:

„Droga Janeczko! — pisał Korycki. — Prawie natychmiast po zjawieniu się w biurze, zostałem aresztowany i tylko dobroci naszego gońca zawdzięczam, że udało mi się mu wsunąć i że zgodził się odnieść do Ciebie tę kartkę. Oskarżył mnie, oczywiście, Gozdawa-Gozdowski o usiłowanie kradzieży, ale odrazu, jak domyślałem się, inny w tej całej sprawie kryje się podkład. Zdołał on już ustalić, że jesteś moją siostrą i że pracujesz, jako pielęgniarka, w zakładzie dr. Trettera. Dał mi niedwuznacznie do zrozumienia, że przypuszcza, iż oboje uknuliśmy jakąś intrygę, mającą na celu uwolnienie obłąkanego z sanatorjum i szantażowanie za jego pomocą, rodziny. Prawdopodobnie, zamierza wystąpić i przeciw Tobie i musisz się mieć dobrze na baczności, Janeczko! Rzecz prosta, musisz uprzedzić o wszystkiem wiadomą osobę, Jego pobyt w naszym domu jest niemożliwy i nie wykluczone jest, że lada chwila oczekuje cię rewizja. Więcej pisać nie mogę...
Twój Franek“.
Ręka Otockiego, trzymająca kartkę, opadła bezsilnie.

— Boże! — jęknął. — Nietylko sam jestem nieszczęśliwy, ale i na innych sprowadzam nieszczęście!
Ale, panna Janeczka już zdołała się opanować.
— Nie trzeba tracić otuchy — zawołała — a coś postanowić!
— Postanowić? — pochwycił z rozpaczą. — Lecz, co? Widzi pani, jak sieć zaciska się coraz ciaśniej. Gozdawa-Gozdowski umyślnie oskarżył pani brata, aby utrącić niedogodnego świadka, a tem samem poderwać zaufanie i do pani zeznań. Już twierdzi, że oboje mieliście na celu szantaż, uwalniając z sanatorjum obłąkanego...
— Potworne kłamstwo!...
— My to wiemy, lecz jak inni zapatrywać się będą? Powiem: jestem kompletnie zdrów! Na to lekarze, pod wpływem Trettera i zeznań mojej żony odpowiedzą: Nie, dopiero jest pan rekonwalescentem i czas jakiś jeszcze musi się leczyć w sanatorjum! — Oświadczę im na to, że nie mam zaufania do zakładu Trettera, gdyż chciano mnie tam pozbawić życia, poproszą o dowody. Powołam się na pani świadectwo? — Na zasadzie oskarżenia Gozdowskiego, mogą je uznać za niewystarczające, tem bardziej, że Tretter wraz z Antonim dawno pozacierali ślady i pousuwali podejrzane proszki. Chwalić się nawet będą, że dzięki kuracji i w ich zakładzie odzyskałem przytomność. Nic im nie zrobię! Błędne koło! Toć nawet szczegółów o mojem umieszczeniu w sanatorjum nie zdobyła pani bezpośrednio, a posłyszała je od koleżanki. Czy ta koleżanka zechce je potwierdzić?
— Nie wiem! — szepnęła.
— Widzi pani! To też proszę się nie dziwić, że daremnie łamię sobie głowę, jak wybrnąć z matni, w którą niechcący ją i jej brata wciągnąłem. Ach, gdybym przeciw mej żonie mógł zdobyć jakieś niezbite dowody...
Może jeszcze dodałby co do tych słów, gdyby znów u wejściowych drzwi nie rozległo się pukanie. Mocne, natarczywe.
Oboje drgnęli.
— Policja? — prawie jednocześnie wyrwał się z ich ust przestraszony szept.
Tak, niezawodnie przybywała policja. Po nią, lub po niego. Albo wyśledzono, gdzie się ukrywał, albo też zjawiano się, by pannę Janeczkę zaaresztować.
— Co robić? — cicho zapytała. — Otworzyć, nie otwierać?
— Ha! — odrzekł przygotowany na najgorsze. — Opór nie pomoże! Trzeba będzie otworzyć!
Spojrzeli na siebie — i jak gdyby pchnięci siłą niewidzialną rzucili się ku sobie. Jak to się stało i kiedy to się stało — niewiadomo — ale, nagle, panna Janeczka znalazła się w ramionach naszego bohatera.
— Moje ty biedne maleństwo! — jął osypywać jej główkę pocałunkami. — Przezemnie... wszystko... przezemnie...
— Jak możesz tak mówić — szeptała. — Nie myśl o mnie, myśl o sobie... Co teraz będzie? Ja cię przecież koch...
Dobijanie stawało się wciąż głośniejsze.
— Nie traćmy otuchy! — wyrzekł raptem z jakimś błyskiem nadziei. — Przecież istnieje sprawiedliwość na świecie i krótka będzie nasza rozłąka!
Delikatnie wysunął się z jej ramion i pośpieszył do drzwi.
— To po mnie przybywają! — myślał. — Uczynię wszystko, co w mej mocy, by osłonić Janeczkę, a winę wziąść na siebie!
Z rozpaczą w sercu rozwarł drzwi i aż cofnął się ze zdumienia.
Spodziewał się ujrzeć granatowy mundur, lub ubranego po cywilnemu wywiadowcę. Może tego samego, który go usiłował aresztować w hotelu.
Tymczasem...
Tymczasem, przed nim stał Wręcz.
— Pan? — zawołał — Czego pan chce?
Ton jego niezbyt był grzeczny, za mało nawet grzeczny wobec człowieka, którego bądź co bądź „nabrał“ na trzysta złotych. Ale podniecenie Otockiego było takie, że chciał jaknajprędzej pozbyć się natręta, który zjawił się z pretensjami. Sądził, zresztą, że z Wręczem łatwo sobie poradzi, przypomniawszy mu pewną niezbyt czystą „kombinację“, jaką ten proponował, swego czasu „drogiemu kamratowi“, Darskiemu.
— Czego pan chce? — powtórzył. — Tu mnie pan wyśledził?
Ale twarz Wręcza nie zdradzała nieprzyjaźnych zamiarów. Przeciwnie. Oblicze jego, zroszone obficie potem przybrało już nie przyjacielski, a uniżony wyraz. Równie czule, nie uśmiechał się nigdy do rzekomego Janusza Darskiego. A słowa, jakie z ust jego padły, mogły przyprawić o jeszcze większe zdziwienie.
— Prawdziwie szczęśliwy jestem — rzekł, zdejmując z głowy kapelusz i kłaniając się nisko — że odszukałem pana hrabiego!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.