Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Człowiek który zapomniał swego nazwiska
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Wybawicielka.

Pojął wszystko i mało nie parsknął śmiechem. Podobieństwo do Darskiego znów przybywało mu na pomoc.
— Jak mogłam cię nie poznać! — powtórzyła. — Więc to ciebie ścigano, ciebie goniono?
— Tak! — szepnął, nie zamierzając, bynajmniej, wyprowadzać jej z błędu.
— Zerwałam się — tłumaczyła — gdyż obudziły mnie te wrzaski... Odrazu, zrozumiałam, że policja tropi jakiegoś złoczyńcę... Patrzę, ukrył się u mnie... Już serce we mnie zamarło na myśl, że ciężką będę miała z nim przeprawę, a to mój Januszek... Powiedz, prawdę? Przybyłeś potajemnie do Warszawy i postanowiłeś mnie odwiedzić? Ktoś cię poznał na ulicy i stąd powstała ta pogoń, bo przecież wiem, że władze cię poszukują... Uciekając, wskoczyłeś przez otwarte okno... Co za szaleństwo? Ach! — dodała z czułem westchnieniem. — Żeby zobaczyć się ze mną na tyle narażałeś się niebezpieczeństw?
— Oczywiście! — bąknął, myśląc jednocześnie, że dama musi być mocno romantyczna, a Darski niezbyt dochowywał wierność pannie Loli. — Oczywiście!
— Szczęście — prawiła dalej — że nie zauważono, żeś tu przedostał się... Pościg podążył w innym kierunku... Szczęście, również, że zamiast mnie, nie zjawił się nikt z służby, zwabiony hałasem.... Widocznie, śpią mocno i nie obudziły ich krzyki... Teraz, nie masz się czego obawiać... Dobrze cię ukryję...
— Sądzę, że to będzie zbyteczne! — odrzekł szczerze, myśląc, iż stracono jego ślad.
— Tak mniemasz? — zapytała i zaczęła nadsłuchiwać.
W rzeczy samej, radość młodego człowieka była przedwczesna. Znów w ich stronę zbliżał się odgłos wrzawy. Najwyraźniej, pogoń wracała. Widocznie, ścigający, wypadłszy na więcej oświetloną część ulicy i nie zauważywszy tam sylwetki zbiega, zrozumieli, że musiał ukryć się gdzieś po drodze i teraz, powracając przetrząsali wnęki i bramy domów.
— Toć nie szpilka, nie zginął i pod ziemię się nie zapadł! — zdala dobiegł ich podniecony wykrzyknik wywiadowcy. — A dalej, napewno, nie pobiegł! Ulicę widać, jak na dłoni i jest pusta!
— Musiał tu gdzieś się schować! — odpowiedział czyjś podniecony głos.
Obfita w kształty dama, porwała młodego człowieka za rękę.
— Słyszysz?
Skinął głową.
— Nic się nie bój! Ja cię obronię? Narażałeś się dla mnie, a wiesz, jak cię kocham! Nie zmieniłam się przez te dwa lata, w stosunku do ciebie!
— Może się nie domyślą? — cicho zauważył.
— Już się domyślili!...
Istotnie, pogoń zbliżała się w kierunku oświetlonego, otwartego okna, a nowe zdanie wywiadowcy rozbiło wszelkie wątpliwości.
— Tylko tutaj mógł wskoczyć! Pilnujcie dobrze, żeby z powrotem nie uciekł, a ja przetrząsnę mieszkanie...
Pochwyciła go gwałtownie za rękę i pociągnęła do sąsiedniej, ciemnej sypialni.
— Tu pozostań! — szepnęła. — Nie odzywaj się ani słówkiem!
Skrył się w nieoświetlonym pokoju, błogosławiąc teraz Darskiego i swą nieznaną wybawicielkę. Zrozumiał, że bez jej pomocy nigdy nie udałoby mu się ujść przed pościgiem. Lecz, czy naprawdę minęło niebezpieczeństwo? Kim jest ta dama, i czy uwierzą jej, że nie ukrywa zbiega?
Pod oknem słychać było zmieszane głosy, a w bramie zabrzmiały natarczywe dzwonki. Rychło rozwarła się ona i wnet rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi mieszkania.
Sama pośpieszyła do przedpokoju, by je otworzyć.
— Kto tam? — zapytała, jakgdyby nic nie zaszło, stając na progu i na pozór nieumyślnie zagradzając wejście.
— Policja! — padło krótkie słowo wyjaśnienia. — Przepraszamy, najmocniej, że niepokoimy panią w nocy... Ale, przez otwarte okno, przedostał się do jej mieszkania, ten którego poszukujemy...
— Niemożebne!
— A jednak tak jest! Nigdzie indziej skryć się nie mógł! Tu wskoczył!
— Niemożebne! — powtórzyła takim naturalnym tonem, że aż zdziwił się młody człowiek. — Cały czas byłam w tym pokoju i nikt się nie przedostawał przez okno. A tylko to jedno jest otwarte...
— Cały czas była, pani? Przecież przed chwilą okno znajdowało się nieoświetlone?
— Siedziałam po ciemku! A nawet, wyglądałam przez nie, gdy powstała ta cała wrzawa!
— Dziwne!
— Proszę bardzo, jeśli panowie sobie życzą, zwiedzić mieszkanie! Ale, zapewniam, nikogo obcego niema... Jakiż miałabym cel w ukrywaniu przestępcy?
Nastała chwila krótkiej ciszy.
— Istotnie! — mruknął, niby zreflektowawszy się wywiadowca. — Istotnie! Choć to wszystko jest niezrozumiałe! Więc, twierdzi pani stanowczo, że tu się nie zakradł?
— Jak najbardziej kategorycznie! Jeśli pan mi nie wierzy, powtarzam, proszę przeszukać mieszkanie! Tylko... Pragnę oszczędzić panom trudu i zaznaczam, że będzie to bezcelowa praca. A tymczasem ten bandyta, naprawdę, zdoła się zachować!
— Hm... — mruknął wywiadowca, który zdążył oświetlić mosiężną tabliczkę, wiszącą na drzwiach i sprawdzić nazwisko tej, z którą rozmawiał. — Nie mamy najlżejszego powodu powątpiewać w słowa, szanownej pani! Jest pani ostatnią chyba osobą, która byłaby zainteresowana w dopomożeniu zbiegowi do ucieczki!...
Aczkolwiek słowa te zabrzmiały mocno tajemniczo, dama odparła bez namysłu:
— I ja tak sądzę!
— Nie będziemy więc przetrząsali mieszkania! — oświadczył. — W rzeczy samej, skoro pani cały czas znajdowała się w otwartem oknie, byłoby to bezcelowe...
— Zapewniam...
— Ale, wprost wydaje mi się to wszystko niepojęte! Gdzie się schował, skoro tu go niema? Coś niebywałego! Niby, w powietrzu się rozpłynął... Ha, trudno... Szukajmy go na ulicy!
W tonie wywiadowcy zabrzmiało pewne zniechęcenie. Uważał, że trudne będą dalsze poszukiwania i zły był, że pomiędzy palcami wyślizgnęła mu się tyle upragniona zdobycz. Lecz, stojącej przed nim damie, z pewnego względu musiał wierzyć i w tym wypadku żywił do niej ślepe zaufanie. Skłoniwszy się tedy, odwrócił się i niby na pociechę, rzucił:
— Trzeba przetrząsnąć wszystkie bramy! Policyjne posterunki są zawiadomione i długo nie będzie w stanie się ukryć!
Młody człowiek posłyszał zatrzaśnięcie frontowych drzwi, później stuk zamykanej z łoskotem bramy. Głosy ludzi, stojących pod oknem, poczęły cichnąć i oddalać się.
Odetchnął głęboko. Naprawdę był uratowany.
Tymczasem, tajemnicza wybawicielka, zamieniła jeszcze kilka głośniejszych słów w przedpokoju — zapewne ze służącą, zbudzoną niezwykłym hałasem — i odprawiwszy ją, powróciła do saloniku. Podeszła do okna, zamknęła je starannie, zapuściła storę i wtedy, dopiero, widocznie doszła do przekonania, że może z sypialni zawezwać więźnia.
— Chodź już! — zawołała. — Nikt nas napastować nie będzie! Pokojówka nie domyśla się, że jesteś! Musisz przyznać, że spisałam się dzielnie.
Wyszedł z sypialni i niczem prawdziwy Darski, przez wdzięczność, gorąco jął całować jej rękę.
— Jesteś więcej, niż dobra! — szczerze wyszeptał.
Pozornie broniła się od tych słów uznania.
— Et, głupstwo!
Lecz, on, niby amant najczulszy, a stęskniony po długiem niewidzeniu kochanki, nie wypuszczał z serdecznego uścisku jej dłoni. Korciło go teraz, dowiedzieć się kim jest nieznajoma i czemu na wywiadowcy takie wrażenie wywarło jej nazwisko.
— Ależ — począł podstępnie — speszył się ten agent, kiedy się dowiedział kim jesteś!
— Pewnie! — odparła ze śmiechem. — Wywiadowcy nie przywykli, aby żony lekarzy ukrywały przestępców! — przy tym wyrazie uczyniła filuterną minkę.
— Lekarzy? — zdziwił się.
— Cóż to? — zawołała, ze świetnie udanem oburzeniem. — Zapomniałeś, że jestem doktorową? Co prawda, na oczy nie widziałeś nigdy mego małżonka, ale tem nie mniej jestem jego legalną żoną. Doktorowa Tretterowa, do usług...
Wybuchnęła tak głośnym znów śmiechem, że nie spostrzegła ani jego zdumionej miny, ani nie posłyszała zduszonego okrzyku:
— Co? Pani Tretterowa?
Gdyby ziemia rozwarła się w tej chwili pod jego stopami nie zdziwiłby się więcej. Niezwykłe zrządzenie losów kazało mu szukać schronienia u żony tego, kto był najzaciętszym jego wrogiem, z czyjego polecenia zarządzono za nim pościg i który za wszelką cenę pragnął pochwycić go z powrotem i osadzić w swym zakładzie.
A może był to tylko zbieg okoliczności i stojąca przed nim rubensowska piękność, była żoną innego o podobnem nazwisku lekarza. Nie śmiał o to zapytać, ale następne słowa, jakie padły z jej ust, rozchwiały ostatnie wątpliwości.
— Żarty na bok! — mówiła. — Ciesz się, że męża niema w domu, bo gdyby był, cała sprawa nie poszłaby tak gładko! Nie wiem, jak udałoby mi się wykręcić cię z rąk policji, a mój przebrzydły brodacz wmieszałby się w tę sprawę... I ja i ty moglibyśmy się narazić na przykrości... Na szczęście, jest nieobecny... Szuka jakiegoś warjata, który mu uciekł...
Nie, to przechodziło szczyt komizmu. Opowiadała, że mąż jest nieobecny, ponieważ szuka jakiegoś zbiegłego warjata, a ten rzekomy warjat stał przed nią tu na miejscu i przed chwilą ocaliła go właśnie z rąk poszukującej go policji.
Zawtórował jej śmiechem i łowił z natężeniem teraz każde wymawiane przez nią słowo.
Mimowolnie wyjaśniała sytuację.
— Wiesz — tłumaczyła — że nigdy nie chciałam mieszkać z Wilhelmem — tak brzmiało imię doktora — w jego zakładzie, choć wcale ładny mamy tam apartament. Nudno tam i boję się obłąkanych. Sama, tedy przeważnie przebywam w Warszawie, w mieszkaniu jakie Wilhelm oddawna wynajął i gdzie rzadko mnie odwiedza. Najwyżej parę razy na tydzień, bo nie kochamy się zbytnio, a on jest zaprzątnięty swą pracą. Dziś wpadł zaledwie na sekundę i zaraz wyszedł, tak go pochłonęło łapanie warjata... Oto, dlaczego mogę robić wszystko, co mi się spodoba i Wilhelm w niczem mi nie przeszkadza! Zresztą, sam najlepiej znasz tę sytuację, bo dzięki właśnie tej mojej „wolności“, mogłeś zawsze bez przeszkód mnie odwiedzać i nigdy nie zetknąłeś się z Wilhelmem... A zapewniam cię, od dwóch lat, w czasie których nie widzieliśmy się, nic się nie zmieniło...
Ogarniał teraz położenie. Romantyczna małżonka srogiego doktora, zamieszkując prawie po „kawalersku“ w Warszawie i nie krępując się wcale mężem, wiodła dawniej „flirt“ z Darskim i czynić to mogła bez przeszkód. Nie dziwiło jej też wcale, że rzekomy Darski — prawdziwy odwiedzał ją zapewnie swobodnie w dzień i nocą — śpieszył do niej o tak późnej porze. Nietylko nie zdziwiło, a raczej rozczuliło.
— Januszku! — wyrzekła, przechodząc na serdeczniejsze tory. — Wszystko ułożyło się znakomicie i policja tu nie wróci, ale trzeba być szaleńcem, żeby tak ryzykować! Szaleńcem! Nie śmiem, jednali, robić ci wymówek, gdyż postąpiłeś tak przez miłość dla mnie! Domyślam się, co było! Wpadłeś na jeden dzień do Warszawy, oczywiście pod zmienionem nazwiskiem, aby ułożyć swoje sprawy! Wieczorem, zapragnąłeś mnie odwiedzić, ale ktoś cię poznał i wywiadowcy poczęli ścigać.... Rozumiem... Wskoczyłeś do mnie przez okno, choć może i tak zamierzałeś zakraść się tą drogą, by mi sprawić niespodziankę.
— Oczywiście! — przytwierdził zupełnie poważnie.
— Ach, Januszku! — zawołała z nowym wybuchem czułości. — Miałabym gniewać się na ciebie? Czemu nie pisałeś do mnie tyle czasu? Sądziłeś, że się złoszczę o tę kolję, którąś wziął niby do naprawy, a w istocie zastawiłeś po cichu? Dawno zapomniałam o tej historji! Z początku było mi przykro, gdyż sądziłam, że pieniądze poszły na stroje dla Loli... Ale, skoro teraz tutaj przybiegłeś w nocy, zamiast siedzieć u tej przebrzydłej dziewczyny, ledwie na kilka godzin zawitawszy do Warszawy, przekonałam się, że więcej mnie kochasz od niej...
— Hm... tak... — stęknął, zrozumiawszy nagle czemu Darski uprawiał jednocześnie „flirt“ z Lolą i doktorową. Nieraz, musiał jego sobowtór czerpać zasiłki z kieszeni nieco okwitłej piękności, czyniąc to niezawsze nawet w „delikatny“ sposób, jak o tem sprawa z kolją świadczyła.
Lecz, Tretterowa, rozczulona „dowodem miłości“, iż u niej się znalazł, wzgardziwszy „przebrzydłą dziewczyną“, czule prawiła dalej:
— Przyznaję się, byłam zazdrosna o tę wstrętną kokotkę! Nie mówmy teraz o tem! Cieszę się, że cię widzę i stęskniłam się za tobą! Choć upłynęło już dwa lata, nikt w mem sercu nie odziedziczył po tobie miejsca... Och!... — spostrzegła się raptem. — Ja tu plotę, a ty musisz być znużony i głodny... Zmęczyły cię, biedaku, te różne twoje przygody, bo zmizerniałeś, schudłeś, a dla niepoznaki zgoliłeś wąsy... Nie poznałam cię w pierwszej chwili... Czekaj... Trzeba się posilić... Służącej budzić nie chcę, ale sama dla ciebie w jadalni coś wynajdę...
— Dziękuję, nie jestem głodny! — zaprzeczył.
Nie zwróciła uwagi na ten protest i pobiegła do stołowego pokoju. Pozostał sam w saloniku.
Jeśli przedtem zamyślał pod jakimkolwiek pozorem pożegnać swą niezwykłą wybawicielkę, obecnie zmienił zamiar. Doktorowa Tretterowa! W jaką dziwną sytuację uwikłał go los, lecz i jakie nieprzewidziane nasuwały się możliwości! A nuż wie ona cośkolwiek o nim samym, nie o Darskim, lecz o człowieku bez nazwiska, skoro była poinformowana, że jej mąż poszukuje zbiegłego „warjata“? Lub, może właśnie w tem mieszkaniu, odnajdzie wskazówkę, która posłuży za pomoc do rozświetlenia mroków przeszłości?
— Nadzwyczajne! — mruknął.
Mimowolnie zbliżył się do znajdującego się w rogu saloniku biurka. Na wierzchu, prócz różnych kosztownych drobiazgów i bogato oprawionych książek nie spostrzegł nic zasługującego na uwagę, lecz czy która z szuflad nie kryła cennej tajemnicy? Co prawda, wątpliwe było, żeby Tretter w tem mieszkaniu, swej żony, z którą żył niezbyt dobrze, pozostawiał jakie ważniejsze papiery, jednak należało do końca wykorzystać wprost cudowną okazję.
— Ano, spróbujemy! — powtórzył w myślach.
Rychło powróciła do saloniku ponętna doktorowa, niosąc suto zastawioną tacę. Musiała mieć w domu znaczniejsze zapasy, bo nie brakło tam, ani zimnych mięs, ani ciast, ani omszałej butelki z winem.
— Proszę cię, siadaj i jedz! — oświadczyła ustawiając talerze, kieliszki i przekąski na małym stoliku i przysuwając go do dużego, zasłanego kremową narzutą, tapczanu.
Usiadł, a ona obok zajęła miejsce. Nie chcąc jej robić przykrości, a pragnąc swą rolę rzekomego Darskiego odegrać jaknaturalniej, jadł z udanym apetytem, a nawet wypił parę kieliszków węgierskiego wina. Dopiero, gdy mogła sądzić, że nasycił swój głód, począł sprytnie, zmierzając do celu:
— Więc powiadasz, że twój małżonek dziś nie powróci, gdyż poszukuje jakiegoś warjata?
— Tak! — posłyszał odpowiedź. — Uciekł jakiś obłąkany, na którym mu bardzo zależy!
— Któż to taki?
— Nie pytałam o nazwisko! — odrzekła zupełnie szczerze. — Wiesz, że mało mnie obchodzą sprawy Wilhelma! Podobno, młody człowiek z dobrej rodziny, ale niebezpieczny szaleniec! Rzuca się na ludzi i różnych narobić jest w stanie nieszczęść. Dlatego Wilhelm zaalarmował całą policję i wraz z wywiadowcami go tropi....
— Acha! — bąknął, uśmiechając się w duchu, na myśl, jak przeciągnęłaby się twarz romantycznej doktorowej, gdyby dowiedziała się, że ten niebezpieczny szaleniec tuż koło niej siedzi.
Dotychczasowa, jednak, indagacja nie dała rezultatu. Nie tracił, nadal, nadziei.
— Sądzisz — znów zapytał — że na tych poszukiwaniach upłynie cała noc?
Przymrużyła nieco oczy, robiąc filuterną minkę. Mniemała, że rzekomy Darski niepokoi się o to, czy doktór do domu niespodziewanie nie powróci.
— Możesz nie żywić najlżejszej obawy! — oświadczyła trochę ironicznie. — Wilhelm wpadł dziś do mnie nad wieczorem, jak zwykle w piątki, ale nawet nie jadł kolacji. Doręczono mu jakiś list, zerwał się od stołu, niczem oparzony i uciekł...
— List? Od kogo?
— Nie wiem! Powtarzam ci, że nie ciekawią mnie jego interesy! Przypuszczam, w sprawie tego warjata! Podarł go i wrzucił do kosza! — wskazała w kierunku koszyka, znajdującego się pod biurkiem. — A na odchodnem mi oświadczył: Nie czekaj na mnie Klaro, zapewne nie wrócę. Muszę znaleźć tego gałgana za wszelką cenę i wspólnie z agentami przetrząsnę wszystkie podejrzane hoteliki i kryjówki. A później, pojadę prosto do sanatorjum...
— Ach, tak, Klaro! — wykrzyknął, radośnie.
Przedewszystkiem dowiedział się, jak kochana doktorowa ma na imię, a nieświadomość ta mocno dotychczas przeszkadzała mu w odgrywaniu roli czułego kochanka. Jednocześnie dowiedział się rzeczy po stokroć ważniejszej i nie zawiódł się w swej nadziei, że tu pod biurkiem, w koszyku, znajdował się, wprawdzie podarty, ale list o nim! Szczątki tego listu musi zdobyć koniecznie.
— Doskonale się składa, Klaro! — szepnął.
Aczkolwiek, każde z nich myślało o czem innem, słowa młodego człowieka, były znakomitą odpowiedzią na jej poprzednie wyznania. To też, sądząc, że uspokoiła go całkowicie, iż Tretter tej nocy z powrotem w mieszkaniu się nie zjawi, jęła czule wykładać, tuląc się teraz do niego.
— Nic nam nie stanie na przeszkodzie! Możesz pozostać do rana, a rano, gdy dozorca bramę otworzy, wyślizgniesz się z domu! Chyba nie nęci cię powtórna podróż przez okno?
Objęła go ręką za szyję, a jej usta wpiły się w jego policzek.
— Prawda Januszku?
Domyślał się o co nadobnej doktorowej chodzi i po raz wtóry znalazł się w sytuacji biblijnego, cnotliwego Józefa. Ale, choć pani Klara, osoba nieco obfita w kształty i w balzakowskim wieku, mogła być wcale jeszcze godna pożądania, a jednocześnie zemściłby się w wyrafinowany sposób nad swym oprawcą dr. Tretterem, przypinając mu rogi, nie nęciła go podobna zemsta, jak swego czasu nie nęciły go niedwuznaczne awanse Loli.
Ale zachodziła zasadnicza różnica. O ile od Loli odczepił się natychmiast, nie zważając na jej dąsy, tu musiał politykować, i udawać gorącego amanta, dopóty, dopóki upragniony list nie znalazłby się z jego posiadaniu.
— Prawda! — przywtórzył, całując ją w pulchne, obnażone, a pachnące pudrem ramię. — Również, stęskniłem się za tobą!
W odpowiedzi na te słowa, wydało mu się, że jakaś góra runęła na niego. To tęga doktorowa porwała go w swe objęcia.
— Złoty, jedyny! — szeptała. — Tak cię pragnę całować i pieścić! A potem, pogadamy o przyszłości... Jeśli potrzeba pieniędzy, zawsze gotowa jestem dopomóc...
— Tak... tak... — szeptał przytłoczony tym woniejącym perfumami ciężarem, myśląc jednocześnie, jak sprytnie wybrnąć z tej sytuacji.
Namiętna pani Klara, sama, niechcący znalazła wyjście.
Nagle wypuściła go z objęć.
— Pójdę do sypialni! — szepnęła, powstając z tapczana i wciąż patrząc na niego łakomemi oczami. — Pójdę, żeby poprawić moją tualetę i należycie przyjąć kochanego Januszka! Zaczekaj, chwilę... Kiedy wszystko będzie gotowe, sama cię zawołam...
— Świetnie, Klaro! — odetchnął zwolniony od przytłaczającego go słodkiego, żywego balastu. — Tu, na ciebie zaczekam...
Odeszła, posyłając mu pocałunki, w przewidywaniu oczekujących ją rozkoszy. Ale, on miał już w głowie ułożony plan.
Gdy, tylko znikła, niczem kot, na palcach, po cichu zbliżył się do biurka i chciwą rękę zagłębił w stojącym pod nim koszu. Pochwycił całą garść kawałków zapisanego papieru i szybko rozłożył je na stole.
Tretter podarł list, niemal na drobne strzępki i z trudem dawało się złożyć poszczególne części, a z nich pochwycić jakiś sens. Czynił to powoli i z mozołem, uspokojony dobiegającem z sypialni pluskaniem, że Klara mu w tej czynności nie przeszkodzi.
Wreszcie, udało mu się połączyć kilka, zapewne ostatnich fragmentów listu.
Przeczytał:
...wielkie... niebezpieczeństwo... trzeba... pochwycić koniecznie. Ma pieniądze... jeśli zobaczy przyjaciół... Pan wie, co panu i mnie grozi... Wykr... wszystko byłoby...
Dalej nic nie mógł odcyfrować, ale zupełnie wyraźnie widniał podpis... Gozdawa-Gozdowski...
— Gozdawa-Gozdowski! — mało nie wykrzyknął głośno, przypominając sobie posłyszane od Wręcza nazwisko...
Więc ten, o którym mniemał, że jest ofiarą Wręcza i że należy go uprzedzić o szykującym się zamachu na jego kieszeń, sam w tej historji odgrywał znaczną rolę? Napewno znaczną, skoro zwracał się w tej formie do Trettera i zależało mu do tego stopnia na pochwyceniu zbiega, iż zaznaczał, że jego wolność stanowi dla nich wielkie niebezpieczeństwo. Czyż nie był to, czasem, ten sam człowiek o niemiłym i ostrym wyrazie twarzy, o którym wspominała panna Janeczka, a który dopomógł tajemniczej hrabinie w osadzeniu w sanatorjum więźnia? Oj, musiał się już kiedyś zetknąć z tym Gozdawą-Gozdowskim, gdyż nazwisko te, gdy poraz pierwszy wymienił je Wręcz, już wtedy mu wydało się znane.
— Cóż tak studjujesz kawałki podartego listu? — tuż obok rozległ się śmiech.
To pani Klara, w nocnej różowej, cieniutkiej koszulce jedynie, stojąc na progu sypialni, ze zdziwieniem spoglądała na swego rzekomego kochanka. Zamyślony, nie posłyszał odgłosu bosych stóp i teraz drgnął na ten niespodziewany wykrzyknik.
— Takiś ciekawy — mówiła, zbliżając się do niego i znów obejmując go za szyję, gorącą, obnażoną ręką — co to za historja z tym warjatem? Oj, z ciebie też kawał warjata!
Śmiała się i przyciskała doń coraz mocniej. Nie wiedział, co odpowiedzieć, zresztą nie mógł nawet, bo wnet pocałunkiem zamknęła mu usta. Pocałunek ten przedłużał się bez końca, a on myślał, jak dalej postąpić. Zdążył tylko zebrać kawałki papierków, leżące na stole i wsunąć je do kieszeni.
Nie wiadomo, na jaki nowy wykręt zdobyłby się gdyby nie zaszedł wypadek nieoczekiwany. Przytuleni do siebie, nie posłyszeli, gdy frontowe drzwi mieszkania rozwarły się, do środka wszedł ktoś i pośpiesznemi krokami zbliżał się do saloniku. Dopiero odskoczyli, kiedy rozwarły się z trzaskiem, a w nich zarysowała się masywna, męska postać.
— Tretter!
Był to doktór, w rzeczy samej. Po długich, bezskutecznych poszukiwaniach „warjata“, powrócił do domu, może zbyt zmęczony, żeby jechać w nocy do sanatorjum, może chcąc dać swej drogiej połowicy dowód mężowskiej czułości. Stał teraz na progu, rzekłbyś zamieniony w słup kamienny, otwarłszy aż usta ze zdumienia i wytrzeszczywszy oczy. Bo obraz, jaki ujrzał wydał mu się wprost halucynacją, lub niesamowitym snem.
Po środku pokoju znajdowała się jego żona, w cieniusieńkiej jeno przezroczystej koszulce, ledwie osłaniającej jej obnażone, pełne kształty z zaczerwienionemi policzkami i iskrzącemi się oczami, a obok niej „warjat“, młody człowiek, zbiegły z jego zakładu, którego przez noc całą tropił daremnie.
Zdołał, wchodząc zauważyć, że byli niedawno złączeni w namiętnym uścisku i że sytuacja w jakiej ich zastał nie wymagała żadnych komentarzy. Choć oddawna Tretter stracił wszelkie iluzje, co do wierności swej drogiej małżonki, ta właśnie jednak „zdrada“ była czemś tak potwornem i nie mieszczącem się w głowie, że tylko wybełkotał:
— Co?... co?...
Młody człowiek pierwszy zdążył ochłonąć. Bez namysłu rzucił się w stronę okna. Błyskawicznie odsunął roletę, otworzył je, jednym susem przesadził parapet i znalazł się na ulicy.
— Trzymajcie! — ryknął teraz dopiero doktór, rzucając się wślad za nim.
Ale, choć stanął zkolei na parapecie, ze swą masywną figurą i potężnym brzuchem, nie zaryzykował skoku.
Wychyliwszy się tylko, kilkakrotnie powtórzył swój okrzyk:
— Łapcie go! Łapcie...
Tym razem, jednak, alarm pozostawał daremny. Widniało już, a sąsiedni mieszkańcy musieli być mocno uśpieni, gdyż żadna głowa nawet nie wysunęła się z okna. Również, na ulicy nie pojawił się posterunkowy, a w pobliżu nie widać było przechodniów.
— Uciekł! Uciekł! — powtarzał z pasją, widząc, jak sylwetka młodego człowieka znika coraz szybciej, aż wreszcie zginęła całkowicie na jakimś zakręcie. — Miałem go i z pod ręki prysnął mi łajdak!
Cały swój gniew teraz skierował w stronę żony.
— Hetero! Nierządnico! — wrzasnął, podwójnie wściekły. — Więc do tego już doszło, że zdradzasz mnie z mojemi własnemi warjatami?
Stała nadal nieruchomo, trzęsąc się ze strachu w swej koszulce i nic nie rozumiejąc z wykrzykników małżonka.
Następne jednak słowa, nasunęły jej myśl, że Tretter z gniewu oszalał.
— Darski? Warjat? — mało się nie wyrwało.
— Ten zbój — dalej ryczał — będzie przyczyną mojej zguby, a ty go pieścisz i całujesz? Chciałaś zostać jego kochanką, a może nią i byłaś, bo przyłapałem was w sytuacji, więcej niż dwuznacznej! Każdy chłop ci dziś już dobry? Rzucasz się zbiegłemu z mojego zakładu furjatowi na szyję, zamiast go oddać w ręce policji?
Romantyczna pani Klara, nadal już nie wątpiła, że małżonkowi jej, dzięki daremnym poszukiwaniom zbiegłego z sanatorjum obłąkanego pomieszało się w głowie i że przyjął Darskiego za zbiega. Ze sprytem, jednak, właściwym każdej kobiecie, postanowiła natychmiast wykorzystać sytuację. Była uratowana.
— To tak! — rzekła, robiąc płaczliwą minę. — To tak się postępuje? Zostawiasz mnie samą, narażasz na napaść szaleńca, a później obrzucasz wymysłami? Paskudny z ciebie brutal.
— Co? — zawołał zaskoczony.
— Pewnie! — mówiła, a w jej głosie brzmiały teraz nuty gniewu. — Śpię sobie najspokojniej, a tu jakiś bandyta wskakuje przez otwarte okno... Chowa się pod łóżka, pod szafy — opowiadanie szanownej doktorowej z konieczności było nieco mgliste. — Wreszcie mnie spostrzega... Nie wiem, co robić, jak się bronić... Widzę, że zbrodnicze ma zamiary, może zamordować... Staram się go udobruchać, ułagodzić, oczekując, że jakaś pomoc nadejdzie...
— Dlatego — przerwał ze złością — obejmowałaś go za szyję i prawie naga tuliłaś do niego?
— A co miałam robić? Przecież, wyskoczyłam z łóżka... Przeciwnie... On nalegał, rozumiesz, bo widziałam, że wrażenie wywarła na nim moja uroda, a ja błagałam tego zbója o litość...
Opowiadanie to, wydało się Tretterowi, w obecnych warunkach na tyle prawdopodobne, że już wierzył żonie.
— Wiem! — syknął. — Wiem, czemu tak postępował; Chciał zbeszcześcić, przez zemstę, mój dom!
Pani Klara mało nie roześmiała się głośno. W dalszym ciągu, jednak, z pozornem oburzeniem, mówiła:
— Twoja, twoja, wyłącznie, wina! Kiedy taki niebezpieczny furjat przebywa na wolności, nie pozostawia się żony samej!... Dziękuj Bogu, że mnie żywą i nieshańbioną widzisz! Jak ja się wystraszyłam! Gdybyś był przyzwoitym mężem, to za ten strach, którego się najadłam z twej przyczyny, powinienbyś mnie wynagrodzić pięknym prezentem... Srebrne lisy są obecnie modne...
Ale Tretter nie słuchał ani o strachu, ani o srebrnych lisach. Nagle, odwróciwszy się od żony, rzucił się do wyjścia.
Biegnę do komisarjatu! — zawołał. — Toć gdzieś go znaleźć muszą! O, odpłacę się temu łajdakowi za wszystkie kawały! I za to, że w swej bezczelności, nawet, pragnął przyprawić mi rogi!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.