Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Człowiek który zapomniał swego nazwiska
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
Panna Janeczka.

Nasz bohater, jak wiadomo, uciekł z mieszkania dr. Trettera szczęśliwie. Choć doktór przez otwarte okno krzyczał, ile w piersiach miał siły, by go chwytano i łapano, wrzaski te, dziwnym trafem, nie zwabiły nikogo i młody człowiek znikł na zakręcie ulicy, zanim ktokolwiek zdążył zauważyć dokąd biegnie.
Dopiero, gdy znacznie oddalił się od domu, w którym spotkała go ta romantyczno-dramatyczna przygoda i gdy upewnił się, że nikt go nie ściga, przestał pędzić, a jął kroczyć normalnie, niby śpieszący na spoczynek, zapóźniony przechodzień.
Minęła trzecia, rozwidniło się całkowicie, a ulice dokoła świeciły pustkami. Chwilowo nic mu nie groziło. Pojmował jednak, że zewsząd czyha niebezpieczeństwo, że władze nie ustaną w poszukiwaniach, że rozesłano jego rysopis — jak mógł się na smutnem doświadczeniu z wywiadowcą w swym hoteliku przekonać — i że, gdy kipiący ze złości Tretter teraz zawiadomi kogo należy, gdzie odnalazł zbiega, pościg rozpocznie się ze zdwojoną zaciętością.
O nadobnej pani Klarze i o tem, jak wytłumaczy niezwykłą, a mocno podejrzaną wizytę rzekomego Darskiego, nie myślał wcale. Jedna zaprzątała go troska. Jak spędzić ten szereg godzin, dzielących od pory, o której, bez nieprzyzwoitości, do mieszkania matki panny Janeczki będzie mógł się udać. Bo, poza tem schronieniem, nie widział już innego ratunku i tam tylko w swej okropnej sytuacji mógł liczyć na pomoc. Najwcześniej wypadało zjawić się u niej koło ósmej zrana, a do tej godziny trzeba było błąkać się po ulicach. Gdyż, przecie, nie mógł zaryzykować noclegu w innym hotelu.
Prawie cztery godziny, w ciągłym niepokoju i obawie zatrzymania! Aby skrócić ten czas szedł prosto przed siebie, starannie omijając policyjne posterunki. I nadal sprzyjał mu los. Na jego wędrówkę nie zwracano uwagi.
Tak, sam nie wiedząc kiedy, dotarł na Most Poniatowskiego i spoczął, znużony, na kamiennej ławeczce. Choć nadal napawał go lękiem każdy zbliżający się mężczyzna, zarówno w mundurze, jak i w cywilnem ubraniu — mógł to być przebrany agent — tu postanowił zaczekać.
Wschodziło słońce, złocąc pierwszemi promieniami modre fale Wisły i brzegi Warszawy. Wschodziło radosne i roześmiane, zapowiadając piękny, letni dzień i niby niosąc radość całemu otoczeniu. A w cieple jego promieni, rzekłbyś, w duszę młodego człowieka wstępowała nowa otucha. Choć był osaczony, niczem dzikie zwierzę, a ścigany, jak zbrodniarz, nie stracił daremnie dzisiejszej nocy.
— Mam pewien ślad! — szepnął, mimowolnie dotykając kieszeni, w której znajdowały się podarte reszki listu zabrane z mieszkania dr. Trettera.
Wiedział, jaką iść drogą i jak zedrzeć zasłonę przeszłości. Gozdawa-Gozdowski! Dzięki niemu dotrze do dna dręczącej tajemnicy i dzięki niemu odzyska swą pozycję wśród ludzi i nazwisko! Bo, jeśli jeszcze kilka godzin temu dręczył się myślą, że przeszłość jego jest podobna do przeszłości Darskiego i jako niebezpieczny osobnik został zamknięty w domu obłąkanych, teraz doskonale rozumiał, że dostać tam się mógł tylko przy pomocy knowań wrogów i że podstępem osadzono go w sanatorjum.
Lecz, komuż zawadzał, co uczynił, że tak prędko chciano go się pozbyć ze świata?
Tu, znów wyrastała zagadka, a również nowa obawa, czy zdoła sprostać potężnym wrogom, czy wyświetli prawdę i rozedrze sieć otaczających intryg zanim go pochwycą? Na kogoż miał liczyć w tej nierównej walce, w której wmówiono w odnośne władze, że jest niebezpiecznym dla otaczających warjatem? Wyłącznie, na pannę Janeczkę! A jeśli i jej nie uwierzą?
Siedział przymknąwszy oczy i coraz większe ogarniało go znużenie. Bezsenna noc, obfita w liczne przygody, dawała znać o sobie. Wreszcie, zadrzemał, zapomniawszy nawet, że jest ściganym przez wszystkich zbiegiem.
Bezdomni, drzemiący obecnie na ławkach, szczególniej w porze letniej na Moście Poniatowskiego i w Alejach, nie są zjawiskiem rzadkiem. Nie niepokoi ich nikt, pojmując, że tam jedynie mogą szukać schronienia i że tam ze swą bezlitosną eksmisją nie dotrze burżuj kamienicznik. Nie przeszkadzano więc w tym śnie naszemu młodemu człowiekowi, a nawet przechodzący posterunkowy pokiwał z politowaniem głową, że tak porządnie ubrany pan, narówni z nędzarzami, na kamiennej ławce szuka noclegu.
Godziny biegły za godzinami. Szybko już mknęły po Moście tramwaje, przeszywając powietrze ostremi dzwonkami, a słońce przypiekało coraz mocniej, gdy ocknął się z tej drzemki. Porwał się gwałtownie na nogi, niby oburzony własną lekkomyślnością, że na ławce, na widoku wszystkich, zasnął.
— Ależ byłem zmęczony! — mruknął. — Spać musiałem długo! Chyba minęła siódma?...
Poprawił ubranie i prędko jął się kierować w stronę ulicy Czerniakowskiej. Gdy na rogu Książęcej spojrzał na zegar, spostrzegł, że wskazówka znaczyła wpół do ósmej.
— Spróbuję! — szepnął, pragnąc co rychlej znaleźć się u matki panny Janeczki.
W rzeczy samej, dalsze włóczenie się po ulicach Warszawy było niemożliwe. Odwiedzanie restauracji, lub kawiarni jeszcze niebezpieczniejsze. Jeśli miał zachować wolność, to tylko u matki panny Janeczki mógł szukać schronienia. Wolał, co prawda zjawić się dopiero jutro w niedzielę, aby zastać pannę Janeczkę osobiście i w ten sposób w hoteliku układał swój plan, ale wypadki jakie zaszły, zmuszały go do zmiany postanowienia. Wiedział, że dziś, w sobotę, panny Janeczki nie zastanie, bo jest zajęta jeszcze w zakładzie dr. Trettera, lecz liczył na to, że gdy starsza pani Korycka posłyszy z jego ust całą historję i posłyszy, jaką rolę w niej odegrała jej córka, nie odmówi mu pomocy i zechce posłużyć radą.
Umyślnie szedł powoli, by jaknajpóźniej przybyć na miejsce i patrzył na numery domów. Wreszcie, zdala dojrzał na zawieszonej przy bramie latarni Nr. 308.
— Tu! — stwierdził.
Była to stara, dwupiętrowa kamienica, mieszcząca w sobie przeważnie małe jedno i dwuizbowe lokale. Idąc, domyślał się odrazu, że matka panny Janeczki nie musi być osobą zamożną i dlatego korciło go, by prędko zwrócić swój dług.
Skręcił do środka, a nie chcąc korzystać z usług dozorcy, sam na liście lokatorów odnalazł jej nazwisko.
— Jadwiga Korycka! — przeczytał. — Emerytka! Drugie piętro! Prawa oficyna...
Po chwili nieśmiało zadzwonił do drzwi skromnego mieszkanka.
Myślał, że starsza pani śpi jeszcze i że długo będzie musiał czekać, zanim mu otworzą. Tymczasem, prawie natychmiast po jego dzwonku, wewnątrz rozległy się pośpieszne kroki, drzwi rozwarły się szeroko, a w nich zobaczył, ku swemu zdumieniu, pannę Janeczkę.
— Pani? — zdziwił się, nie spodziewając się jej ujrzeć. — Nie myślałem...
Wnet urwał. Spostrzegł, że twarz panny Janeczki jest blada, oczy ma otoczone sinemi obwódkami i że noszą one ślady niedawnych łez.
— Czyżby z mojego powodu spotkała panią przykrość i usunięto ją z zakładu Trettera? — zapytał z niepokojem.
Na widok tego, komu w tak wspaniałomyślny sposób dopomogła do ucieczki z niebezpiecznego sanatorjum, policzki panny Janeczki nabrały żywszej barwy, a na ustach wykwitł uśmiech.
— Sądzi pan — odparła — że ponieważ jestem tu obecnie, a dopiero jutro miałam przybyć do Warszawy wydalono mnie z posady, gdyż wykryto jaką w pańskiej historji odegrałam rolę? Może pan być całkowicie, spokojny. Tretter o nic mnie nie podejrzewa, wszystko zwalono na pielęgniarza Antoniego i nadal pracuję w tym przeklętym zakładzie, choć zamierzam przenieść się stamtąd gdzieindziej... A jeśli pan mnie teraz zastał i uderzył go mój nieco zmieniony wygląd — pojęła, że nie uszła jego uwagi jej pobladła od łez twarzyczka — to, po temu są inne przyczyny. Nastąpiły pewne wypadki, które przyśpieszyły mój przyjazd. Już od wczoraj znajduję się w Warszawie.
— Jakie? — wyrwało mu się mimowoli.
— Różne przykrości... — odparła wymijająco, niby nie chcąc go w swe sprawy wtajemniczać, poczem wnet zmieniła temat. — Widzę, że szczęśliwie znajduje się pan na wolności, choć wiadome mi jest, że Tretter staje na głowie, aby pochwycić go z powrotem. Też, jednak, coś zajść musiało, skoro zjawił się pan tu, o tak wczesnej godzinie, nawet nie przypuszczając, że mnie zastanie?
— Panno Janeczko! — zawołał szczerze. — Przykro mi, że muszę ją obarczać mojemi kłopotami, gdy dość swoich, zdaje się ma pani trosk, o które nie śmiem nawet zapytywać! Ale, przybiegłem tu, w rzeczy samej, jako do jedynego miejsca, gdzie mogę jeszcze spodziewać się ratunku. Choć wiele, przez te kilka dni, w czasie których nie widzieliśmy się, przeżyłem przygód, nic nie posunęło się naprzód. Nie wiem, ani jak się nazywam, ani kim jestem... Natomiast, Tretter ściga mnie zaciekle i dziś, w nocy, ledwie udało mi się wyślizgnąć z zastawionych sieci. W każdej chwili mogę zostać ponownie poznany i zatrzymany. Zrozpaczony, nie wiedząc co z sobą począć, przybyłem tutaj, chcąc jej matkę błagać o pomoc i licząc, że przez wzgląd na panią, mi nie odmówi! Oto, wytłumaczenie mej wczesnej wizyty... Ale, domyślam się teraz, że nie w porę przybyłem i dlatego...
— Sytuacja jest aż tak poważna? — nie dała mu dokończyć zdania. — Mało pana nie pochwycono? Nie odnalazł pan znajomych, ani przyjaciół?
— Nie!
— Ha! — wyrzekła, po chwili milczenia. — Zaraz pana zaproszę do wewnątrz mieszkania i zastanowimy się nad wszystkiem! Zaczeka pan tylko chwilę na schodach, bo muszę się przebrać — otworzyła mu drzwi ubrana w szlafroczek — i trochę sprzątnąć. Nie zajmujemy z matką wspaniałego apartamentu i nie przywykłyśmy przyjmować gości... Miejmy nadzieję — zażartowała — że pana nikt na schodach nie pochwyci.
Znikła pozostawiając drzwi na pół uchylone. Słyszał z wewnątrz hałas pośpiesznie przesuwanych mebli i cichą rozmowę. Zapewne, wyjaśniała swej matce, kto do niej przybył z nieoczekiwaną wizytą i czemu pragnie go przyjąć. On, tymczasem zastanawiał się, co spowodowało smutek panny Janeczki i jaka trapi ją przykrość.
Wreszcie, posłyszał zdala głośny okrzyk:
— Proszę!
Wszedł do wewnątrz i zamknął drzwi za sobą. Zaiste, mieszkanko, w jakiem się znalazł, nie odznaczało się wielką świetnością. Z małego przedpokoiku, po prawej stronie znajdowała się kuchnia, po lewej dwa pokoje. Jeden większy, a za nim mniejszy. W tym większym stała panna Janeczka, obecnie już w ciemnej sukience, układając jakieś drobiazgi na stole.
— Niech pan wejdzie! — wskazała ręką, by się zbliżył. — Przepraszam, że nie przedstawię go mamie — tu jej wzrok pobiegł w kierunku zamkniętych drzwi drugiego, mniejszego pokoiku — ale mama jest cierpiąca, leży w łóżku i nie chcę jej niepokoić! Zresztą, może wystarczy panu moja rada...
Skinął głową, zadowolony, że sam na sam porozmawia swobodnie z panną Janeczką i ta nieobecność starszej pani, której nie znał wcale była mu wysoce na rękę. Jednocześnie rozglądał się ciekawie po pokoju. Był umeblowany skromnie, ale porządnie i wszędzie znać było dbałą o czystość rękę kobiecą. Pośrodku znajdował się stół, zasłany kolorową serwetą, przy ścianach szafa i duża otomana, służąca za nocleg pannie Janeczce, w czasie jej pobytów w Warszawie, jak o tem świadczyła uprzątnięta, a leżąca obok na krzesełku pościel. Na ścianach zaś widniały różne fotografje, zapewne członków rodziny. Śród nich wizerunki panny Janeczki w białym fartuchu pielęgniarki i w strojniejszej, wizytowej sukience. Dalej duże fotograficzne zdjęcie jakiejś młodej pary, dokonane prawdopodobnie zaraz po ślubie, a przestawiające bardzo przystojną oblubienicę w białym, długim welonie, nieco podobną z twarzy do panny Janeczki — może jej siostrę — wspartą na ramieniu, przybranego we frak, wysokiego, barczystego, młodego małżonka.
— Niechże pan siada! — oświadczyła, wskazując na znajdujące się przy stole krzesełko i sama w pobliżu zajmując miejsce. — Niechże, pan siada i opowie mi wszystkie swoje przygody po kolei!
Nie kazał się długo o to prosić. Gorąco pragnął podzielić się z nią przeżytemi wrażeniami.
Począł więc, powtarzać, jak uciekłszy z zakładu dr. Trettera, znalazł się w Warszawie w restauracji i tam poznał Wręcza. Jak Wręcz przyjął go za swego serdecznego przyjaciela, a niebieskiego ptaka Janusza Darskiego i pragnąc wciągnąć w oszukańcze machinacje zaofiarował przytułek w swym domu. Jak drapnął od Wręcza, „pożyczywszy“ sobie zaofiarowane mu trzysta złotych i zamieszkał w hoteliku, sądząc, że tam bezpiecznie się ukryje, dopóki panna Janeczka nie powróci. Dalej opowiadał, o swej ucieczce i o tem, jak dziwnem zrządzeniem losu, wskoczył przez otwarte okno do mieszkania Trettera. Przemilczał tylko, niektóre zbyt drastyczne szczegóły swego tam pobytu i umizgi doń romantycznej doktorowej.
Nie nadmienił również o zabranych resztkach listu, napisanego przez Gozdawę-Gozdowskiego, pozostawiając tę wiadomość na ostatek. Wyjąwszy tylko paczkę pieniędzy z bocznej kieszeni i wyciągnąwszy stamtąd papierek stozłotowy, położył go na stole przed panną Janeczką i rzekł, kończąc swą relację.
— Śpieszę zwrócić pani mój dług, gdyż domyślam się, że wielkie uczyniła pani poświęcenie, doręczając mi te pieniądze...
Jakiś cień przebiegł po jej twarzy. Machinalnie wzięła do ręki papierek i zmięła go w swej dłoni.
— Właściwie — wymówiła w zamyśleniu — nie powinnabym brać tego banknotu od pana! Niezbyt ładną został on zdobyty drogą. Obecnie, jednak, bardzo przydadzą mi się pieniądze. Choć, sto złotych sytuacji nie zbawi...
Nic nie rozumiał. Ona, tymczasem, nawiązując do tego, co poprzednio opowiadał, dalej mówiła:
— Pańskie położenie nie jest do pozazdroszczenia i pojmuję, że pośpieszył pan szukać tu pomocy. Sądzę, że i moja matka, gdyby pan mnie nie zastał, uczyniłaby dla niego wszystko... Niestety, zaszły pewne wypadki, które bardzo komplikują całą sprawę...
Milczał, nie śmiąc zapytywać przez delikatność. Jasne było, iż „wypadki, komplikujące sprawę“ ściśle łączyć się musiały ze zmartwieniem panny Janeczki.
— Gdyby nie te wypadki — zabrzmiały słowa wyjaśnienia — bardzo łatwo wynalazłabym panu odpowiednie mieszkanie, a jego właściciel, nietylko ukryłby pana, ale i dopomógł, przez wzgląd na mnie w poszukiwaniach. Nie wiem, czy w obecnym stanie rzeczy będzie to możliwe i czy się zgodzi, bowiem nad nim samym zawisło nieszczęście... Człowiekiem, o którym wspominam jest mój brat...
Powiodła wzrokiem w stronę ściany, zawieszonej rodzinnemi fotografjami. Podążył oczami wślad za nią.
— Niech pan spojrzy — wyjaśniała, wskazując na wizerunek młodego człowieka, bardzo z rysów twarzy podobnego do niej, zawieszony pomiędzy jej fotografją, a fotografją, przedstawiającą nowozaślubioną parę — mój brat Franek... A ta ładna osóbka w ślubnym welonie, to moja siostra... Mieszkają z mężem teraz na prowincji... Tym powodzi się dobrze, o ile w obecnych czasach dobrze komu powodzić się może i nie spadły na nich takie przykrości, jak na Franka...
— Cóż się bratu stało? — nie powstrzymał zapytania, a oddawna cisnącego mu się na usta. — Jakaż spotkała go przykrość, że jest pani przejęta nią do głębi?..
Gdy to mówił, w jego głosie zabrzmiały ciepłe, serdeczne nuty. Choć pannę Janeczkę widział zaledwie poraz drugi, była mu tak dziwnie bliska, że jej kłopoty niemal poczytywał za swoje, zapominając prawie o własnych.
— Cóż się stało? — powtórzył z niepokojem i wnet dodał. — Proszę się nie gniewać na mnie, panno Janeczko i uwierzyć, że wyłącznie przez szczerą życzliwość zapytuję! Może i ja przydam się w tym wypadku, a po tem, co pani uczyniła dla mnie, chciałbym się choć czemkolwiek odpłacić...
Smutny uśmiech przebiegł po jej twarzyczce, który niby wyraźnie mówił: — Na co przydać się możesz, ze wszech stron osaczony biedaku, który sam u mnie szukasz ratunku! — Lecz, widocznie, wzruszył ją jego serdeczny poryw, gdyż postanowiła podzielić się z nim, gnębiącym ją smutkiem.
— Są to sprawy bardzo smutne — oświadczyła — ale nadal nie będę czyniła z nich tajemnicy! Choćby dlatego, żeby panu wyjaśnić, czemu w danej chwili, nie dążę mu z należytą pomocą. Brat mój, wczoraj, nietylko stracił posadę, co w dzisiejszych czasach samo już przez się stanowi katastrofę, ale — zawahała się chwilę — został oskarżony o kradzież!
— Niemożebne!
— A jednak, tak jest! Oskarżony podstępnie przez złego i podłego człowieka! — Och! — policzki jej zaczerwieniły się gwałtownie, a oczy zaiskrzyły oburzeniem. — Niech pan na chwilę nie wątpi w uczciwość Franka! Ma z gruntu prawy charakter i jest czysty, jak kryształ!
— Któż śmiał go oskarżyć? — wymówił, zgóry wierząc, że to o jakąś niecną intrygę chodzi.
— Jego pracodawca! Wielki pan, przemysłowiec! Och, ci obecni wielcy panowie! Franek pracował u niego w charakterze buchaltera, bo jest buchalterem z zawodu. Zarabiał niewiele, bo dzisiejsi przemysłowcy, choć zarabiają krocie, nikomu nie lubią dobrze płacić, zasłaniając się kryzysem, ale przynajmniej kontent był, że posadę ma i z głodu nie umrze. A tu, nagle, podobne oskarżenie...
— W jakich nastąpiło to okolicznościach?
— Nie mam pojęcia i nie znam bliższych szczegółów tej okropnej sprawy. Zatelefonował tylko wczoraj do mnie Franek do sanatorjum, prosząc, żebym koniecznie przyjechała natychmiast, bo musi się ze mną naradzić. Nadmienił tylko, że stracił posadę i że ciąży nad nim to potworne posądzenie. Że będzie miał jeszcze decydującą rozmowę ze zwierzchnikiem i że od tej rozmowy zależy wszystko. Miał dziś, zrana, przybyć, aby się ze mną zobaczyć i wyjaśnić, co zaszło. Kiedy pan zadzwonił, myślałam, że to on idzie... Rozumie pan teraz, że umieram z niepokoju. Franek nie nadchodzi, może został aresztowany... Taka hańba, taki wstyd spada na biednego chłopaka, napewno niewinnie... Boże, co będzie? Matka — jej wzrok pobiegł znów w kierunku zamkniętych drzwi sąsiedniego pokoju — nic jeszcze nie wie, gdyż ukrywam prawdę, ale skoro się dowie, nie przeżyje tego ciosu...
Z szafirowych oczów panny Janeczki jęły teraz spływać, niehamowane już dłużej, łzy.
— Jakże się nazywa ten łajdak — zawołał do głębi poruszony, — który z niezrozumiałej przyczyny pragnie zgubić pani brata?
— Gozdawa-Gozdowski! — posłyszał.
— Co?
— Tak! Pan Gozdawa-Gozdowski! Znany w Warszawie przemysłowiec!
Teraz wyrzucał z siebie nerwowo, w podnieceniu.
— Gozdawa-Gozdowski! Wie pani kim jest ten jegomość? Jeden z tych, którzy osadzili mnie w zakładzie Trettera...
Począł pośpiesznie opowiadać, w jaki sposób zdobył resztki listu z podpisem Gozdawy-Gozdowskiego w mieszkaniu romantycznej pani Klary. Nadmienił, również, że poraz pierwszy posłyszał to nazwisko z ust Wręcza. Że sądził wówczas, iż to o jakiegoś naiwnego kapitalistę chodzi, gdy tymczasem obecnie nabierał przekonania, szczególniej po historji powtórzonej mu przez pannę Janeczkę, że ten Gozdawa-Gozdowski jest niebezpiecznym typem, który zarówno chce jego zgubić, jak i jej brata.
— Zależy mu na tem wielce — wydobył z kieszeni kawałki papieru, na których, jednak, widniał znakomicie zachowany podpis — aby mnie pochwycono! Wyraźnie zaznacza, że moja wolność stanowi dlań poważne niebezpieczeństwo! Przypuszczam, że ten sam pan to, który owej pamiętnej nocy przybył z tajemniczą hrabiną do sanatorjum!
— Niewątpliwie! — szepnęła, pochylając się nad strzępkami listu i studjując je uważnie. — Szczegóły pańskiego uwięzienia znam od jednej z moich koleżanek, która przypadkowo podpatrzyła tę całą scenę. Wspominała, że był to starszy mężczyzna o niemiłym wyrazie twarzy, a brat mi mówił — Gozdawy-Gozdowskiego nie widziałam nigdy, — iż ma on dziwnie odpychającą powierzchowność....
Lecz on, do głębi przejęty tem zdarzeniem, które znów tak niezwykle łączyło ich losy i sądząc, że po nitce dojdzie do kłębka, wołał:
— Skończony szubrawiec musi być z Gozdawy-Gozdowskiego! Wzajemnie sobie dopomożemy i wzajemnie się ocalimy! Czy brat pani nie wspominał, w jakich okolicznościach powstało przeciw niemu to niecne oskarżenie?
— Powtarzam — odparła — że nie mógł rozmawiać swobodnie przez telefon. Zrozumiałam tylko, że sytuacja jest więcej, niż poważna. Dziś rano, miał przybyć do mnie, a dotychczas go nie ma! Czyżby go już aresztowano? Jeśli, za pół godziny się nie zjawi, sama udam się do mieszkania Gozdawy-Gozdowskiego. A później, chyba do adwokata. Oto, dlaczego — dodała ze smutnym uśmiechem — tak prędko wzięłam z powrotem, pożyczone panu sto złotych... Mogą mi się przydać bardzo...
Chciał się zaofiarować, że wraz z nią tam pójdzie. Wnet, jednak, zreflektował się, że w obecnem położeniu było to niemożliwe. Nie dopomógłby pannie Janeczce, a siebie naraził na niebezpieczeństwo natychmiastowego zatrzymania.
— Czyżby go aresztowano? — z niepokojem wyrzekła powtórnie, spoglądając na znajdujący się na stole budzik.
Wskazywał godzinę dziewiątą. W pokoju zaległa pełna przygnębiona cisza. Milczał, nie widząc, co postanowić i jak ją pocieszyć i właśnie zamierzał prosić pannę Janeczkę, by zezwoliła tu zaczekać na siebie, gdy uda się na ten przykry wywiad, gdy wtem w przedpokoju zabrzmiał niecierpliwy, ostry dzwonek.
— Franek! — zawołała radośnie, porywając się ze swego miejsca i śpiesząc w kierunku frontowych drzwi. — Więc, nic złego jeszcze mu się nie stało! A może to nie on?
Lecz, wnet odgłosy serdecznego powitania i pocałunków, jakie dobiegły z przedpokoju, oznajmiły, że był to brat panny Janeczki w rzeczy samej. Niezadługo, pojawił się i on, obejmując ramieniem siostrę. Ujrzał nasz bohater, średniego wzrostu, dobrze zbudowanego, młodego człowieka, lat trzydziestu, o przystojnej i poważnej twarzy.
Nie spodziewał się zastać u panny Janeczki gościa i musiała go zdziwić obecność obcego, gdyż przystanął na jego widok, a na obliczu zarysowało się wyraźne zapytanie:
— Co ten tu robi?
Panna Janeczka, spojrzawszy na zdumioną twarz brata, uśmiechnęła się, a był to pierwszy uśmiech, jaki od godziny pojawił się na jej ustach.
— Nie mogę ci przedstawić, Franku — żartobliwie wyrzekła — pana, gdyż nie znam jego nazwiska! Niestety, on sam, również, go nie zna... Mimo to, mocno uściśnijcie sobie dłonie... Pragnęłabym bardzo, żebyś go uważał za przyjaciela...
Korycki, mimowolnie zastosował się do życzenia siostry i uścisnął rękę młodego człowieka, który wstał na jego powitanie. Z oblicza jego, jednak, nie znikał zdziwiony wyraz.
— Nie obawiaj się! — oświadczyła, chcąc go całkowicie uspokoić! — Nasz przyjaciel bez nazwiska, nie przeszkodzi nam w szczerej rozmowie! Wnet się dowiesz czemu tu się znalazł i jak dziwnie jego sprawa łączy się z twojemi przykrościami. Gozdawa-Gozdowski jest jego zaciekłym wrogiem...
Ostatnie zdanie posłużyło za najlepszą rekomendację. Korycki przychylnie teraz spojrzał na młodego człowieka, zresztą może już przedtem jego otwarta i szlachetna twarz wzbudziła w nim zaufanie. Ciekaw, był również, dowiedzieć się, co oznacza wzmianka siostry, iż nieznajomy nie posiada nazwiska.
— Siadajmy! — rzekł swobodnie. — Opowiedz, Janeczko, czemu nasz sprzymierzeniec w walce z Gozdawą-Gozdowskim, jest pozbawiony nazwiska?
Zaledwie, jednak siedli, a panna Janeczka jęła powtarzać, w jakich okolicznościach poznała młodego człowieka i dopomogła mu do ucieczki, Korycki gwałtownie porwał się z miejsca.
— Co? — zawołał. — Pan jest tym obłąkanym? Ależ, przez pana spadło na mnie to całe oskarżenie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.