Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga trzecia/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY
Inna postać pustyni.

Chłopak Wszedł był do Weymouthu.
Ten dawny Weymouth nie miał, jak Weymouth dzisiejszy, prostolinijnej ulicy nadbrzeżnej z pomnikiem i oberżą na cześć Jerzego III. Było to winą tego, że Jerzy III jeszcze się nie był urodził. Z tego samego powodu nie nazywano jeszcze na pochyłości zielonego, wschodniego wzgórza, płasko na ziemi, za pomocą strzyżonej trawy i obnażonego kredowego podłoża, tego białego konia, długiego na morgę, zwanego White Horse, unoszącego króla na grzbiecie i zwracającego zawsze na cześć Jerzego III ogon ku miastu. Te honory są zresztą zasłużone, gdyż Jerzy III, straciwszy na starość dowcip, którego nigdy nie miał za młodu, nie jest odpowiedzialny za katastrofy swego panowania. Był on ubogi duchem, czemuż mu nie stawiać pomników?
Weymouth z przed stu osiemdziesięciu lat był mniej więcej tak symetryczny jak pomieszane zabawki dziecinne. Legendarny Astaroth przechadzał się niekiedy po ziemi, niosąc na plecach worek, w którym było trochę wszystkiego, nawet kobiety w domach. Mieszanina baraków spadłych z tego djablego worka na ziemię dałaby wyobrażenie o tym nieprawidłowym Weymoutcie. Jeżeli jeszcze wsadzić w baraki kobieciny. Została próbka tych mieszkań, którą jest dom Muzykantów. Zamieszanie bud drewnianych rzeźbionych i przegniłych, co jest także rodzajem rzeźby, niekształtne budowle, tworzące nawiasy, niektóre na palach, opierające się jedne na drugich, żeby nie zawalić się od wiatru morskiego, i zostawiające między sobą wąskie przejścia nieczystych, krętych i niezgrabnych uliczek i placów, często zalanych przez przypływy z czasu zrównania dnia z nocą, zbiorowisko starych domów, babek złączonych wokoło kościoła pradziada, oto czem był Weymouth. Weymouth był niejako starożytnem miasteczkiem normandzkiem, które się rozbiło na brzegach Anglji.
Podróżny, jeżeli wchodził do oberży, którą dzisiaj zastępuje hotel, zamiast zapłacić po królewsku za rybę smażoną i butelkę wina dwadzieścia pięć franków, musiał się poniżyć do zjedzenia za dwa sous zupy z ryb, bardzo zresztą dobrej. Było to nędzne.
Tylko że Weymouth ówczesny nie był bynajmniej szanownym i wspaniałym Weymouthem dzisiejszym.
Dziecko porzucone, niosące dziecko znalezione, zapuściło się w pierwszą uliczkę, potem w drugą, potem w trzecią. Upatrywał oczyma, to po piętrach, po to dachach, gdzieśkolwiek oświetlonego okienka, ale wszystko było zamknięte i ciemne. Czasami próbował do drzwi kołatać. Ale nikt nie odpowiadał. Nic tak nie zatwardza serca, jak kiedy się leży w łóżku pod ciepłem nakryciem. Wreszcie kołatanie to i dobijanie się rozbudziło całkiem dziewczynkę. Chłopak dowiedział się o tem dotykalnie, czując, jak mu ssała policzek. Nie płakała, sądząc, że jest na rękach matki.
Mógł się w ten sposób błąkać Bóg wie jak długo po rozgałęzieniach uliczek przedmieścia Scrambridge, gdzie naówczas więcej było ogrodów warzywnych, aniżeli domów mieszkalnych, i więcej płotów cierniowych, niż jakiegobądź schronienia. Na szczęście jednak, dostał się wypadkiem w poprzeczne przejście, istniejące i dziś jeszcze obok Trinity-Schools. Przejście to poprowadziło go wprost na wybrzeże, które już i wtedy było zarodkiem ulicy, opatrzonej bulwarkiem, na prawo zaś znajdował się most jakiś.
Most ten był mostem Wey, łączącym Weymouth z Melcomb-Regis, pod arkadami swemi przepuszczał Harbour, łączący się z Back-Waterem.
Weymouth, wioska, był wtedy przedmieściem Melcomb-Regis, miasta i portu; dzisiaj Melcomb-Regis jest parafją Weymouthu. Wioska wchłonęła miasto. Przez ten most przeszła ta praca. Mosty są dziwnemi przyrządami ssącemi, które wciągają ludność i powiększają niekiedy nadbrzeżną dzielnicę kosztem jej sąsiada.
Chłopak podszedł do tego mostu, który za czasów owych był poprostu kładką, daszkiem pokrytą. Niebawem przebył tę kładkę.
Dzięki okryciu ponad mostem, nie było wcale śniegu na jego podłodze. Tym sposobem bose nogi chłopca doznały chwilowej ulgi, stąpając po deskach suchych.
Przebywszy most, znalazł się w Malcomb-Regis.
Tam przynajmniej więcej już było domów z kamienia, niż drewnianych dworków. Nie było to już przedmieście, ale miasto. Most wychodził na dosyć piękną ulicę, będącą ulicą świętego Tomasza. Tam chłopak wszedł. Wzdłuż, jak oko zasięgało, przedstawiały się szeregi wycinanych facjat i gdzieniegdzie występy sklepowe. Począł znowu kołatać tu i owdzie. Nie miał już nawet siły wołać głośno.
W Malcomb-Regis, podobnie jak poprzednio w Weymouth, nikt nie dawał znaku życia. Drzwi zdawały się pozaryglowywane na dwa spusty. Okna szczelnie pozamykane okiennicami, na podobieństwo oczu z zapuszczoną powieką. Powzięto wszystkie ostrożności przeciw przebudzeniu, które sprawia nieprzyjemny dreszcz.
Biedny chłopak ulegał niewysłowionemu a uciskającemu wrażeniu uśpionego miasta. Owe zamilknięcia tkniętych odrętwieniem mrowisk wyziewają z siebie coś zawrotnego. Pojedyncze te senności składają się w jedno przykre marzenie; sny te wszystkie tłum tworzą, i z tych ludzkich ciał bezwładnych wstają mgły widziadeł. Sen w ponurem jest sąsiedztwie z tem, co poza życiem żyje; myśl człowieka śpiącego w rozkładzie swoim unosi się ponad jego istotą, niby wyziew żyjący razem i martwy, i kojarzy się możliwością, prawdopodobnie także dumającą pośród przestrzeni. Stąd dziwne powikłania. Sen, ów obłok, nadstawia niby pryzmat wszystkich swoich przezroczy tej świetnej gwieździe, którą jest duch. Poprzez zasłonę przymkniętych powiek, pod któremi widzenie wzrok zastąpiło, grobowe wysnuwanie się niepewnych kształtów i zarysów majaczy w nieujęty sposób. Tłumy tajemniczych istnień w rozproszeniu przyczepiają się do naszego życia, od strony tej ku śmierci zwróconej krawędzi, którą jest sen. Owe powinowactwa widm z duszami w powietrzu wieją. Nieraz nawet człowiek czuwający doznaje uciskającego wrażenia tych tchnień, nasyconych bytem jakimś ponurym. Dusząca zmora, której rzeczywistość odgadł, udręcza go. Człowiek ocknięty, choćby się nawet zapuścił w manowce sennych przywidzeń innych ludzi, zawsze przeciskać się musi pośród rozpływających się kształtów. Doznaje on i wtedy, czy też tylko sądzi, że doznaje, mętnej grozy nieprzyjaznych zetknięć z światem niewidzialnym, i co chwila czuje potrącanie w ciemności tych spotkań niewypowiedzianych, które jedno po drugiem znikają bezpowrotnie. Miewa się wrażenia leśnej puszczy w tym ślepym pochodzie wpośród mglistości, w marzeń krainie.
Nazywa się to bać się, nie wiedząc czego.
Oto czego doświadcza człowiek dojrzały, cóż dopiero dziecko.
Udręczenie i tak już niemałej trwogi, którą z sobą noc przynosi, spotęgowane widokiem owych domów-widziadeł, dopełniało jeszcze tej posępnej całości, z którą dzieciak musiał walczyć.
Wszedł był na Conycar Lane i u krańca tej uliczki spostrzegł właśnie Back Water, który wziął za ocean; ani wiedział już, w której stronie było morze; wrócił znowu, wykręcił w lewo przez Maiden Street i cofnął się aż ku Saint-Albans row.
Tam, na chybił trafił, do pierwszych lepszych domów napotkanych począł kołatać gwałtownie. Uderzenia te, na które zużywał resztki swojej siły, przerywane były i rozpaczliwe, z przestankami i powrotami niemal gniewnemi. Były to tętna jego gorączki, uporczywie dopominające się gościnności.
Naraz odpowiedział mu głos jakiś.
Był to odgłos zegara wieżowego.
Trzecia po północy zwolna wybiła właśnie gdzieś poza nim ze starej dzwonnicy Mikołaja. Następnie wszystko znowu zapadło w milczenie.
Dziwnem się to zdawać może, że ani jeden mieszkaniec miasta na uporczywe te kołatania, choćby przez ciekawość, nie odemknął okienka. Z tem wszystkiem, rzecz była bardzo łatwa do wytłomaczenia. Trzeba bowiem wiedzieć, że w styczniu 1690 roku ludność miejscowa znajdowała się pod wrażeniem przestrachu nader silnej zarazy, wybuchłej w Londynie, i że właśnie obawa dotkniętych morem włóczęgów znacznie osłabiła była wszędzie naonczas uczucie gościnności. Wystrzegano się nawet okno uchylić, żeby przypadkiem nie odetchnąć zatrutym wyziewem.
Dzieciakowi o wiele się stał dotkliwszym chłód, wiejący od ludzi, niż ten, którym go noc ogarniała. Był to chłód, który chce. Uczuł ściśnięcie serca, pozbawiające go odwagi, jakiego nie doświadczał w przebytych świeżo samotniach. Obecnie wkroczył był w koło bijącego zewsząd życia, a jednak pozostawał samotnym. Było mu to już ostatecznym domiarem udręczenia. Potrafił wytłomaczyć sobie bezlitosność pustyni, ale nieużytość miasta przechodziła zakres jego pojęcia.
Uderzenia godzin, które usłyszał, stały mu się jednem jeszcze udręczeniem więcej. W razach podobnych nic mocniej przeszywającego dreszczem, jak dźwięk bijącego zegara. Jest to wyraźne wypowiedzenie obojętności. Słyszysz wieczność mówiącą: — E! Co mi tam!
Chwilę zatrzymał się w miejscu. I nawet zaręczyćby nie można, czy w opłakanem tem położeniu przypadkiem nie powiedział był sobie, że może] lepiej poprostu położyć się tu gdziekolwiek i umrzeć. Na szczęście, dziewczynka przyłożyła mu głowę do ramienia i usnęła. To jej zaufanie bezwiedne skłoniło go znowu iść dalej.
Chłopak ten, wokoło którego wszystko padało w gruzy, uczuł nagle, że sam jest komuś punktem oparcia. Tak to głęboko w serce zachodzi zawezwanie do spełnienia obowiązku.
Ani myśli, ani położenie podobne nie przystawały do miary jego wieku. Bardzo być może, że nie rozumiał ich wcale. Działał wiedziony przeczuciem. Czynił to, co czynił.
Szedł w kierunku Johnstone row.
Nawet już nie szedł, ale się wlókł.
Zostawił na lewo ulicę Panny Marji, błąkał się tu i owdzie po zaułkach, aż wreszcie u krańca zacieśnionej jakiejś uliczki znalazł się nagle na dość sporym placyku. Było to miejsce odludne, wcale już nie zabudowane, zapewne nawet to samo, które się dziś nazywa Chesterfield-Place. Jak się zdaje, tam się kończyć musiała część mieszkalna miasta. Na prawo znajdowało się już tylko morze, w lewo zaś — nieograniczone jakieś obszary.
Co tu czynić? Toż tu znowu rozpoczynały się pola. Ku wschodowi obszerne śnieżne płaszczyzny spływały szerokiemi pochyłościami ku Radipole. Miałże iść dalej w tym kierunku? Miałże się znowu zapuścić w samotnię? Czy też może lepiej wrócić i znów się zagłębić w ulice? Co tu postanowić pośród tych dwóch milczeń oniemiałej płaszczyzny i ogłuchłego miasta? Którąż tu wybrać z tych dwóch odmów?
Jeżeli jest kotwica zbawienia, to bywa także i wzrok zahaczający zbawienie. Takie to właśnie spojrzenie biedny chłopak w rozpaczy rzucił wokoło siebie.
Nagle uszu jego doszła groźba.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.