Człowiek śmiechu/Część druga/Zakończenie/Rozdział trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZECI
Raj odzyskany na padole płaczu.

Ujrzał Deę. Podniosła się ona na posłaniu, Miała na sobie długą białą, starannie zamkniętą suknię, która zaledwie dozwalała widzieć wysmukłe zarysy jej szyi. Rękawy kryły jej ramiona, fałdy zasłaniały jej nogi. Na rękach jej widać było ponabierane siatki błękitnawych żyłek, po których zdawały się krążyć gorączkowe tętna. Drżała i zdawała się chwiać, jak trzcina. Latarnia od dołu ją obrzucała blaskiem. Nieopisany wyraz piękna twarz jej miała. Rozpętane włosy spływały jej na ramiona. Nie było ani jednej łzy na jej policzkach. W źrenicach jej ogień mieszkał z nocą pospołu. Blada była tym rodzajem przejrzystości, który bywa wyrazem niebiańskiego życia na doczesnej twarzy. Delikatne jej i wątłe członki topniały niejako w bogactwie fałdów jej szaty. Zdawała się cała falować drżącemi i miękkiemi ruchy płomyka. Jednocześnie bowiem czuć było, że się już zwolna cieniem stawać poczyna. Oczy jej, mocno rozwarte, blaskami pałały. Rzekłbyś, że to początek triumfu nad grobem duszy, stającej zwycięsko w brzaskach zorzy.
Ursus, tyłem odwrócony od Gwynplaina, z przestrachem wzniósł wgórę ręce.
— Moje dziecko! Ach, Boże! Otóż i maligna, które] się obawiałem. Ani rusz wstrząśnienia, boby ją to zabić mogło; i razem znowu bardzoby się przydało żeby przerwać jej obłęd. Śmierć albo obłęd, cóż za położenie! Co tu robić? O Boże! Moje dziecko, połóż się, proszę!
Dea tymczasem mówiła swoje. Głos jej coraz się stawa niewyraźniejszy, jakby coraz grubsza jakaś mgła niebiańska rozwlekała się pomiędzy nią i ziemią.
— Ojcze, ty jesteś w błędzie. Ja nie mam najmniejszej gorączki. Wybornie rozumiem wszystko, co do mnie mówisz. Powiadasz mi, że już się zeszło mnóstwo ludzi, że czekają i że trzeba będzie wystąpić dzisiejszego wieczora. Chętnie to zrobię, tylko nie wiem, jak sobie poradzić, ponieważ pomarliśmy oboje z Gwynplainem. Co do mnie, zgadzam się zresztą wystąpić; tylko że Gwynplaina niema.
— Moje dziecko — powtarzał Ursus — usłuchaj mnie, połóż się na posłaniu.
— Niema go! Niema go! Och, jakże wszędzie czarno!
— Czarno! — wyjąkał Ursus. — Po raz pierwszy wyżyciu wyraz ten wymawia.
W ciągu tej rozmowy Gwynplaine bez najmniejszego szmeru wcisnął się do wnętrza budy, zdjął z gwoździa fartuch i opończę, włożył je na siebie, poczem stanął znowu w oczekiwaniu, zasłonięty w części budą, w części okrętowemi przybory.
Dea ciągle zcicha coś szeptała, poruszając ustami, aż zwolna szept ten przeszedł w rodzaj śpiewu. I oto z gorączkowemi przerwami nucić poczęła tajemnicze wezwanie, tyle razy zwracane do Gwynplaina w „Zwyciężonym Zamęcie“. W reszcie na dobre śpiewać poczęła, a śpiew ten lotny był i cichy na podobieństwo niemal brzęczenia pszczoły:

Noche, quita te de alli,
El alba canta...

[1]

Naraz sobie przerwała:
— Nie, nie! To nieprawda! Ja nie umarłam. Cóż to ja mówiłam przed chwilą? Niestety! Żyję ja, żyję! Ja żyję, ale on umarł. Jam jest na dole, on w górze. On odszedł, jam została. Ani jego mowy, ani kroków już nie usłyszę. Bóg dał nam trochę raju na ziemi, i oto go odebrał. Już po wszystkiem. Nie czuję już przy sobie Gwynplaina. Nigdy, nigdy! Nigdy już nawet nie usłyszę jego głosu.
I śpiewała dalej:

Es menester a cielos ir...
...Dexa, quiero,
A tu negro
Caparazon.

[2]

I wyciągnęła rękę, jakby szukając, na czemby się tu oprzeć w nieskończoności.
A wtem Gwynplaine, ukazawszy się nagle skamieniałemu ze zdumienia Ursusowi, u stóp jej ukląkł.
— Nigdy! — powtórzyła Dea. — Nigdy go już nie usłyszę.
I znowu śpiewać poczęła obłąkana:

Dexa, quiero,
A tu negro
Caparazon.

Tu usłyszała nagle głos ukochany, który jej odpowiadał:

O ven! ama!
Eres alma,
Soy corazon.

[3]

I jednocześnie uczuła pod ręką głowę Gwynplaina. Z piersi jej wydarł się wykrzyk niewysłowionej mocy:
— Gwynplaine! Gwiaździste blaski trysnęły z jej pobladłej twarzy i nogi się pod nią zachwiały.
Gwynplaine przyjął ją w objęcia.
— Co? Więc żyjesz? — zawołał Ursus.
Dea powtórzyła:
— Gwynplaine!
I przycisnęła głowę do jego twarzy. Poczem wyszeptała zcicha:
— Zstąpiłeś znowu z nieba! Dziękuję ci.
I podniósłszy czoło, wsparta na kolanie Gwynplaina, wpół przez niego ujęta, zwróciła ku niemu swoją twarz słodką i utkwiła mu w oczach oczy pełne zarazem ciemności i promieni, jakby się w niego wpatrywała.
— To ty! — rzekła.
Gwynplaine okrywał pocałunkami jej szatę. Są słowa, będące zarazem mową i wykrzykami i łkaniem. Wszelkie zachwyty i boleści wszelkie kojarzą się tam i wybuchają bezładnie. Wszystko to razem najmniejszego nie zdaje się mieć znaczenia, a przecież wypowiada jasno rzecz całą.
— Tak, to ja, to ja, Gwynplaine, ten sam, któregoś ty jest duszą! Czy słyszysz? Któregoś jest dziecięciem, małżonką, gwiazdą, tchnieniem, któregoś jest wiecznością. To ja, ja tu, przy tobie, w objęciach cię trzymam! Jam żyjący. Jam twój. Ach, kiedy pomyślę, że tylko co miałem już przestać żyć! Jeszcze chwila, a byłoby po wszystkiem. Gdyby nie Homo! Ja ci to później opowiem. Jakże to rozpacz radości bywa bliską! O Deo moja, żyj mi! Deo, przebacz mi! Tak, twój na zawsze! Tak jest, masz zupełnie umysł zdrowy, dotknij mojego czoła, przekonaj się, że to ja. Gdybyś wiedziała! Ale nic nas już nie rozdzieli. Z piekła wychodzę i w niebo wracam. Powiadasz, żem zszedł? Nie, jam się wzniósł znowu. I otom znowu z tobą. Na zawsze, powiadam ci. Razem! Razem znów jesteśmy! Ktoby to powiedział? Odnajdujemy się znowu. Wszystkiemu złemu już koniec. Przed nami już tylko kraj zaczarowany. Rozpoczniemy znowu dawne nasze życie szczęśliwe, i tak dzielnie zatrzaśniemy drzwi za sobą, że los prześladowczy ani się już do nas dobrać potrafi. Wszystko ci opowiem. Zdumisz się. Statek już odpłynął. Nikt już nie jest w stanie zrobić, żeby nie odpłynął. W drodze jesteśmy i swobodni. Do Holandji płyniemy; tam się połączymy, nie będę w kłopocie co do zarabiania na życie; któż mi teraz tego zabronić potrafi? Nie mamy się już czego obawiać. Deo, ja cię ubóstwiam.
— Ależ nie tak prędko! — bąknął Ursus.
Tymczasem Dea, drżąca cała, oprowadzała ręką po twarzy Gwynplaina, szepcząc sobie zcicha;
— Nie jestże to niebiańskie oblicze?
Z kolei dotykała jego odzienia.
— Fartuch — mówiła — opończa. Nic się nie zmieniło. Wszystko jest, jak i wprzódy.
Tymczasem Ursus osłupiały i jednocześnie rozradowany, śmiejąc się razem z płaczem, przyglądał się im obojgu i gadał sam do siebie:
— Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Jestem chyba osioł ostateczny. Toż widziałem na własne oczy, jak go na cmentarz niesiono! Umiem się tylko śmiać i płakać jednocześnie. Zgłupiałem tak zupełnie, jakbym się zakochał. I nawet tak jest, do djabła! Toż ja się kocham w nich obojgu. Ale daj sobie pokój, stary błaźnie. Za dużo tu coś wzruszenia. Za dużo wzruszenia. Właśniem się tego obawiał. Nie, nie, raczej chciałem tego. Gwynplainie kochany, proszę cię, oszczędzaj ją. A zresztą niech się sobie ściskają. Co mnie to obchodzi? Jam jest pasożytem ich szczęścia i także mam w niem udział niejaki. W niczem się do niego nie przyczyniłem, a jednak wartoby i od siebie coś tu zrobić. Otóż, moje dzieciaki, błogosławię was.
Podczas zaś tego monologu Ursusa Gwynplaine ciągnął dalej swoje:
— Deo, tyś zanadto piękna. Sam nie wiem, co mi się działo temi dniami. Ależ na Boga, niema nic na ziemi, tylko ty jedna. Oglądam cię znowu i zaledwie temu wierzyć mogę. I oto na tym statku! Ależ powiedz mi, co się takiego stało? Cóż to z wami zrobiono? Gdzie jest Green-Box? Okradziono was, wygnano. Toż niegodziwość! Ach, ale ja się pomszczę za was. Pomszczę się za ciebie, Deo. Niełatwa będzie ze mną sprawa. Jestem parem Anglji!
Ursus, jakby całą jaką planetę w piersi dostał, cofnął się i począł bacznie patrzeć w Gwynplaina.
— Nie umarł, to rzecz widoczna, ale czy tylko nie oszalał?
I z niedowierzaniem nadstawił ucha.
Gwynplaine mówił dalej:
— Bądź spokojna, Deo. Zaniosę zaskarżenie do Izby lordów.
Ursus przypatrzył mu się baczniej jeszcze, poczem palcem wskazującym uderzył się w czoło.
Następnie, godząc się ze swoim losem:
— A zresztą, wszystko mi jedno — wymruczał. — Niech sobie choćby i tak będzie. Miej sobie bzika, jeżeli chcesz, Gwynplainie. Nie na darmoś jest człowiekiem. Co do mnie, jestem sobie szczęśliwy. Ale znowu co to wszystko znaczy?
Statek tymczasem niemal nieznacznie coraz szybciej uciekał. Noc stawała się coraz ciemniejsza. Mgły, wywijające się z wodnych przestworów, nie przepędzane wiatrem, zwolna widnokrąg ogarniały; zaledwie kilka gwiazd większych przebijało ciemności, ale i te jedna po drugiej znikać poczęły, tak, że niebawem ani jednej już nie było, i wtedy całe niebo stało się jedną tylko czarną, dziwnie spokojną przestrzenią. Rzeka coraz bardziej się rozszerzała, i obadwa jej wybrzeża były już tylko cienkiemi dwiema wstęgami, niemal stapiającemi się z ciemnością nocną. W powietrzu zdawało się unosić głębokie jakieś uspokojenie. Gwynplaine, napół siedzący, do piersi swojej Deę przyciskał. Mówili do siebie, szeptali, wykrzykiwali. Jakiemiż barwami cię odmalować, o radości?
— O moja luba!
— O mój najmilszy!
— O ty jedyna moja pociecho!
— O ty całe moje szczęście!
— Gwynplainie mój!
— Deo! Ja doprawdy zmysły tracę ze szczęścia. Pozwól mi ucałować twoje stopy.
— Więc to ty nareszcie!
— Tak dużo mam ci do powiedzenia! Ani wiem, od czego zacząć!
— Pocałuj mię.
— O moja małżonko!
— Gwynplainie, nie mów mi, żem ja piękna. To tyś jest piękny.
— Mam cię znowu, tu przy sercu. Toż to na jawie. Tyś moja. To mi się nie śni. Wszak to ty? Czy podobna? Tak, to ty. Więc znowu wracam do życia. Gdybyś ty wiedziała, ile to wypadków zaszło!
— Gwynplainie!
— Kocham cie!
Na co Ursus mruczał?
— Cieszę się, jakbym patrzał na własne wnuczęta!
Homo wyszedł także z pod budy, i od jednego do drugiego przechodząc, pokornie, nie wymagając nawet, ażeby na niego zwracano uwagę, lizał po kolei to grube chodaki Ursusa, to płaszcz Gwynplaina, to suknię Dei, to wreszcie posłanie, na swój sposób dobre przynosząc życzenia.
Przebyto już Chatham, a następnie ujście Medwayu. Coraz bardziej zbliżano się ku morzu. Mroczna przestrzeń była tak cicha, że statek płynął z biegiem rzeki bez najmniejszego wstrząśnienia; nikogo nawet do pomocy nie potrzebował, skutkiem czego ani jeden majtek nie miał na nim roboty. Więc też patron, jak i wprzódy, sam statek prowadził. W dali, u steru, on tylko z obcych się znajdował, podczas kiedy na przodzie światło latarni opromieniało niepewnym błyskiem szczęśliwą gromadkę, ludzi którzy na samem dnie niedoli znaleźli nieoczekiwane już na ziemi połączenie.




  1. Nocy, idź precz.
    Świt śpiewa.
  2. Trzeba iść do nieba...
    ...Opuść, chcę tego,
    Twą czarną powłokę!
  3. O! przyjdź! Kochaj!
    Tyś jest duszą!
    Jam jest sercem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.