Człowiek śmiechu/Część druga/Księga trzecia/Rozdział siódmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SIÓDMY
Jaki może mieć powód dukat obrączkowy, żeby się zawieruszyć pomiędzy miedziaki?

Nagle w dziejach Green-Boxu zaszło nielada zdarzenie.
W szynkowni Tadcasteru coraz huczniej grzmiało od wesołości i śmiechu. Na świecie nie znajdziesz przyjemniejszego miejsca. Gospodarz i jego pachołek ani już nastarczyć mogli nalewać piwo, wódkę i porter. Wieczorem izba szynkowniana, oświetlona aż się iskrzyło, zaledwie mogła pomieścić gości. Śpiewano, krzyczano; stara kuchnia, przerobiona na ognisko, napchana węglem, buchała płomieniami. Dom cały zdawał się złożony tylko z ognia i hałasu.
W dziedzińcu, to jest właściwie w teatrze, ścisk, że ani się przepchać.
Cała publiczność, jakiej mógł dostarczyć Southwark, do tego stopnia przepadała za wystawą „Zwyciężonego Zamętu“, że gdy tylko podniesiono kurtynę, to znaczy opuszczono ścianę Green Boxu, miejsc do patrzenia niepodobna było nastarczyć. Okna niemal trzeszczały od natłoku widzów. Balkon zdawało się, że lada chwila runie. Nie było ani jednego kamienia w bruku podwórzowym, na którymby nie stał ktokolwiek.
Jeden tylko przedział, pozostawiony dla magnaterji, dotąd stale bywał pusty.
Sprawiało to, że w samym środku balkonu miejsc niezapełnione przedstawiało podobieństwo do dziury czarnej, jak a w języku ulicznym zwykła się nazywać „piekarnią“. Słowem, wieczna tam była pustka. Tłum wszędzie, wyjąwszy tam.
Nareszcie pewnego wieczora ktoś tam zasiadł.
Było to w sobotę. W dzień ten Anglicy zwykli na gwałt szukać zabawy, mając się i tak aż nadto wynudzić w niedzielę. Sala była przepełniona.
Mówimy sala, bo jakżeż to nazwać inaczej. Sam Szekspir Bóg wie jak długo grywał swoje sztuki po dziedzińcach zajazdów, nazywając je salami (hall).
W chwili, kiedy po podniesieniu zasłony do prologu Ursus, Homo i Gwynplaine znajdowali się na scenie, Ursus, przypadkiem przebiegłszy wzrokiem zgromadzenie, drgnął, jakby ujrzał coś niepojętego.
Tak zwany oddział „dla magneterji“ tym razem był zajęty.
Siedziała w nim na owem aksamitnem, karmazynowem krześle młoda jakaś kobieta.
Była sama, a jednak zdawała się wypełniać sobą lożę całą.
Są istoty, światłość z siebie wydzielające. Kobieta owa, podobnie jak Dea, posiadała blaski sobie właściwe, jednak całkiem innej natury. Dea była blada, a ta kobieta różowa. Dea była brzaskiem, a ta kobieta zorzą. Dea była piękna, a ta kobieta przepyszna. Dea była niewinnością, czystością, białością, alabastrem; ta zaś kobieta była szkarłatem, i czułeś, że się ona nie obawia zarumienienia. Promienistość przepełniała lożę, w której ona siedziała na samym środku, nieporuszona, królująca w pełności uroku, czyniącego z niej niemal bożyszcze.
Pośród tej całej zgrai plugawej zdawały się bić od niej ognie jakby opalowe; w tłum ten cały tyle światła z niej buchało, że go niejako zatapiała w cieniu; tak, że każda tam twarz, pojedyńczo wzięta, wyraźnie doświadczała z jej powodu zaćmienia. Jasność jej polegała na tem, że sobą wszystko inne gasiła.
Wszystkie oczy na nią tylko były zwrócone.
Tom-Jim-Jack, jak zwykle, znajdował się w tłumie. I on też, jak i drudzy, przepadał bez śladu w powodzi światła, rozlewającej się wokoło tej nieznanej piękności. Jak powiedzieliśmy, uwaga ogólna, na nią tylko zwrócona, zrazu zaszkodziła nawet nieco pierwszym wrażeniom „Zwyciężonego Zamętu“.
Jakkolwiek tym, którzy blisko niej stali, sennem się wydawała przywidzeniem, była to jednak istota całkiem rzeczywista. Była to kobieta co się zowie. Może nawet zanadto kobieta.
Była wysokiego wzrostu i dobrej tuszy, którą wspaniale ukazywała, obnażywszy się, ile tylko było można. Miała u uszu potężne kolce z pereł, pomiędzy które powplatano owe dziwaczne owoczesne świecidełka, zwane kluczykami angielskiemi. Zwierzchnia jej suknia była ze sjamskiego muślinu, przetykanego złotem, co było wielkim jak na owe czasy zbytkiem, podobna bowiem suknia kosztowała wtedy sześćset skudów. Szeroka klamra djamentowa spinała jej koszulę, której rąbek lubieżnym zwyczajem tam tych czasów z pod stanika wyglądał; była zaś z owego przedziwnej cienkości flamandzkiego płótna, z którego to Anna Austrjaczka miewała prześcieradła tak delikatne, że się dawały przeciągać przez obrączkę. Stanik niemal zakryty miała rubinami, a przytem wyszywaną drogiemi kamieniami całą prawie spódnicę. Do tego wszystkiego brwi kunsztownie wyczernione tuszem chińskim, łokcie zaś, ramiona, podbródek, nozdrza, brzegi powiek, brzegi uszu, dłonie, końce palców zlekka poczerwienione, co wszystko razem nadawało jej jakiś wyraz fantazji powabnej i wyzywającej. Dodajmy jeszcze do tego nieubłaganą żądzę uchodzenia za najpiękniejszą. I była też nią aż do obudzenia przestrachu. Odgadywałeś w niej panterę, która potrafi, kiedy zechce, schować pazury i nawet się łasić. Jedno oko miała błękitne, drugie czarne.
Gwynplaine, równie jak Ursus, wpatrywał się w tę kobietę.
Green-Box i tak już był nieco czarodziejskiem widowiskiem. „Zamęt Zwyciężony“ zakrawał więcej na przywidzenie, niż na sztukę. Wszyscy, biorący w nim udział, nawykli byli robić na publiczności wrażenie czegoś nadprzyrodzonego; tym razem jednak wrażenie podobne na nich samych działało; z sali szło ku aktorom zdumienie, i na nich przychodziła teraz kolej osłupienia. Doznawali niby odwetu z oczarowania.
Kobieta owa na nich patrzała i oni jej się przyglądali.
W odległości, w jakiej się znajdowali, wpośród tej pomroki świetlnej, która stanowi światłocień sceniczny, szczegóły dziwnie zacierały się ich oczom; stąd wyglądało to jakby przywidzenie. Niewątpliwie była to kobieta, ale czy tylko nie przyśniona? Owo pojawienie się tak wielkiej światłości w tej pomroce dokoła w osłupienie ich wprawiało. Było to jakby przybycie nieznanej jakiejś planety. Przychodziło to z świata szczęśliwych. Promienistość zwiększała wymiary tej postaci. Ta kobieta miała na sobie mrugania blasków nocnych, jakby droga mleczna. Kamienie jej wydawały się być gwiazdami. Owa spinka djamentowa była może plejadą. Wspaniałe zaokrąglenia jej piersi zdawały się nadprzyrodzonemi. Czułeś, spoglądając na tę istotę gwiaździstą, przelotne niby i dreszczem przeszywające wrażenie zbliżenia się ku krainom szczęśliwości. Z rajskich to dali wychylała się ku lichemu Green-Boxowi oraz ku nędznej jego publiczności twarz ta pełna nieubłaganej pogody. Była to niby pańska, szukająca nasycenia ciekawość, jednocześnie nasycająca sobą ciekawość gminu. Pałac dozwalał spoglądać na siebie ulicy.
Ursus, Gwynplaine, Vinos, Fibi, tłum widzów, słowem wszyscy czuli się porażonymi od tego olśnienia; wszyscy z wyjątkiem Dei, o niczem nie wiedzącej pośród swego ociemnienia.
W tej obecności było coś widziadłowego, a jednak widok twarzy tej kobiety stanowczo zdawał się temu zaprzeczać; nie miała w sobie nic przezroczystego, nic niepewnego, nic mdłego; najmniejszej nigdzie mglistości; było to widziadło różowe i świeże, doskonale się mające. A przecież w warunkach złudzenia wzroku, w jakich się znajdowali Ursus i Gwynplaine, wydawała się być przyśnioną. Istnieją widma pulchnych kształtów, które wyobraźnia ludu upiorami zowie. Niejedna piękna dama, wydająca się tłumowi marzeniem sennem, a jednak zjadająca lub marnująca miljony, któreby nie wiedzieć ilu biednych wyżywić mogły, posiada właśnie ten sam rodzaj zdrowia.
Poza tą kobietą, w półcieniu, stał jej paź, młodzieniec biały i ładny, jakkolwiek z poważnym wyrazem twarzy. Bardzo młody a zarazem bardzo poważnej powierzchowności pacholik wielce był w modzie w owe czasy. Pazik ten od stóp do głów ubrany był w aksamit koloru płomienistego, u czapeczki zaś, wyszywanej złotem, zatknięte miał pióro czaple, co jest znakiem wysokiego stopnia służby pokojowej u osoby bardzo dostojnego stanowiska.
Sługa stanowi część nieodłączną swojego pana, stąd niepodobna było nie zauważyć w cieniu tej kobiety owego przy niej pacholika. Pamięć przyczepia się do niektórych przedmiotów nieraz pomimo naszej wiedzy; tak też i tym razem pyzate policzki pazia, jego powierzchowność poważna, jego złotem wyszywana czapeczka i wreszcie owo pióro czaple pozostawiły niezatarte ślady w umyśle Gwynplaina. Chłopak ten zresztą niczem nie zdawał się zwracać na siebie uwagi; wszelka chęć tego rodzaju byłaby brakiem uszanowania; więc też stał całkiem biernie w głębi loży, trzymając się tak daleko poza swoją panią, jak na to pozwalały rozmiary loży.
Jakkolwiek był on tam obecny, niemniej przecież w loży nie było nikogo więcej prócz młodej kobiety, sługa bowiem liczy się za nic.
Dziwnie potężne wrażenie widoku tej osoby, wyglądającej na znakomitą jakąś osobistość, nie zmniejszyło jednak zwykłego uroku ostatniej sceny w „Zwyciężonym Zamęcie“. Siła jego i tym razem okazała się nieprzepartą. A może też właśnie z powodu zjawienia się promienistej pani (gdyż nieraz i widz niemało się przyczynia do spotęgowania widowiska) w tłumie zbudził się jakiś nagły przypływ świeżych sił zapału. Zaraźliwość śmiechu Gwynplaina tak mocno tym razem dała się we znaki, jak może nigdy przedtem. Całe zgromadzenie niemal zanosiło się z niesłychanej wesołości, wpośród której wyraźnie rozróżnić było można dźwięczny i wspaniały chichot Tom-Jim-Jacka.
Sama tylko nieznajoma kobieta, która w posągowej nieruchomości na przedstawienie całe spoglądała wzrokiem widma, ona jedna się tylko nie roześmiała.
Widmo też to było, ale słoneczne.
Po skończeniu widowiska, po wciągnięciu napowrót estrady, słowem po powrocie do codziennych warunków życia, Ursus wydobył z kieszeni i rzucił na stół otwarty worek dziennego wpływu. Było to, jak zwykle, zbiorowisko różnej wartości miedziaków, pośród których błysnęła nagle złota uncja hiszpańska.
— To ona! — krzyknął Ursus.
Pieniądz ten, iskrzący się wspaniale zpośród kupy pozieleniałych groszaków, rzeczywiście wyobrażał niby blask nieznajomej kobiety pośród motłochu.
— Zapłaciła za swoje miejsce całego dukata! — zawołał Ursus w najwyższym zachwycie.
Kiedy to mówił, do Green-Boxu wszedł gospodarz szynkowni i, sięgnąwszy poprzez jej okno tylne, otworzył wzmiankowany wyżej lufcik w murze, wychodzący na rynek, poczem w milczeniu dał znak Ursusowi, żeby spojrzał tam tędy. Właśnie w tej chwili pomykała z miejsca tęgim truchtem przepysznie zaprzężona karoca, otoczona rojem służby z pochodniami w ręku.
Ursus z poszanowaniem wziął w dwa palce sztukę złota, i, pokazując ją Niclessowi:
— To jest bogini! — rzekł.
Poczem wzrok jego przeniósł się na karocę, zawracającą właśnie na skręcie w ulicę. Siedzący na jej koźle lokaje trzymali, jak i wprzódy, w górę pochodnie, a od ich blasku iskrzyła się na szczycie karocy korona złota o ośmiu kwiatonach.
— To więcej, niż bogini — rzekł Ursus. — To księżniczka!
Wkrótce karoca znikła. Nawet turkot jej kół powoli skonał w oddali.
A jednak Ursus długo jeszcze pozostał w zachwycie, nie przestając, jak i wprzódy, z religijnem niemal poszanowaniem trzymać w dwóch palcach ową sztukę złota, tak jakby trzymał hostję.
Następnie położył ją na stole i, ciągle jeszcze wzrok sobie pieszcząc jej widokiem, począł z nadzwyczajnem zajęciem rozprawiać o „wielkiej pani“.
Gospodarz chętnie mu w tem dotrzymywał placu. Była to istotnie księżniczka. Tak jest. Wiedziano jej wysoką godność. Ale ktoby była? — niepodobna się było dowiedzieć. Ojciec Nicless widział zbliska karocę. Co tam herbów! A służba cała to aż kapie złotem. Woźnica miał taką perukę, że chyba podobną nosi tylko lord kanclerz. Karoca, zbudowana modą hiszpańską, była tak zwanym cochetumbonu, który ma to osobliwego, że nakrycie jego przypomina kamień grobowy; ale taka to już fantazja pańska, żeby nawet i ponad czemś podobnem zatykać koronę! Albo i ten pazik. Co za zręczna bestja. Niechże go djabli! Toż on siedział na stopniu przy drzwiczkach, jakby przylepiony. Tacy to zwykle noszą ogony sukien swoich pań, a niekiedy ich miłosne liściki. Miał u czapki pióro czaple. Fiu! Toż to także niekażdemu wolno. Płaci grzywny, ktoby się tego dopuścił bezprawnie. Ojciec Nicless zbliska także przypatrzył się damie. Toż to całą gębą królowa! Ale też takie bogactwo to i piękności dodaje. I cera wtedy delikatniejsza, i spojrzenie bystrzejsze, i chód szlachetniejszy, i wdzięk o wiele śmielszy. Co to, naprzykład, za wytworność zuchwała tych rąk, które, odkąd żyją, nie tknęły się żadnej roboty! Słowem, ojciec Nicless w życiu swojem nie widział podobnego przepychu białości ciała siatkowanego w niebieskawe żyłki, podobnej szyi, ramion, rąk, piersi, podobnych kolców z pereł, podobnego bogactwa włosów przesypywanych złotym pyłem, podobnego zbytku kamieni drogich, rubinów, djamentów...
— Mniej jeszcze iskrzących się od jej oczu — mruknął Ursus.
Gwynplaine milczał.
Dea słuchała.
— Ale wiecie wy, co w tem wszystkiem najciekawszego?
— No cóż? — spytał Ursus.
— Bo widziałem, jak wsiadała do karocy.
— Więc tedy?
— Nie sama wsiadła.
— Jakto?
— Ktoś drugi także wsiadł.
— Któż taki?
— No, zgadnijcie.
— Król?
— Ale co znowu! Czyż panuje teraz król jaki? No, zgadnijcie, kto usiadł razem z tą księżniczką.
— No, może Jowisz — rzekł Ursus zniecierpliwiony.
— Ale gdzież tam! — rzekł gospodarz.
Poczem dodał po chwili, zwolna wymawiając:
— Oto Tom-Jim-Jack!
W tej chwili Gwynplaine, który się dotąd nie wtrącał do rozmowy, zawołał:
— Co? Tom-Jim-Jack?
Czas jakiś trwało milczenie ogólnego podziwu, w czasie którego słychać tylko było, jak Dea wymawiała półgłosem:
— Czy nie możnaby zabronić tej kobiecie tu przychodzić?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.