Człowiek śmiechu/Część druga/Księga szósta/Rozdział drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI
Co odludek robi.

Wrócił wreszcie do Tadcatstexe.
Właśnie biło w tedy wpół do siódmej, pół po szóstej, jak mówią Anglicy. Zmrok już zapadać poczynał.
Gospodarz stał w progu. Przerażona twarz jego zachowała ten sam wyraz, który miała zrana, właśnie jakby przestrach na niej zakrzepł.
Jak tylko spostrzegł Ursusa:
— No i cóż? — zawołał.
— Jakto: cóż?
— Czy Gwynplaine wróci? Jużby był czas. Ludzi się zaraz schodzić zaczną. Czy będzie dzisiejszego wieczora wystąpienie Człowieka Śmiechu?
— Spodziewam się — rzekł Ursus. — Człowiek Śmiechu to ja.
I to mówiąc, roześmiał się na całe gardło.
Poczem poszedł wprost na pierwsze piętro, otworzył okno, ponad którem znajdowały się dwie deski z napisami, i, zdjąwszy je, wziął pod pachę i zbiegł na dół.
Gospodarz ścigał go oczyma.
— A to naco? — zapytał.
Ursus znowu roześmiał się hucznie.
— Czego się śmiejecie?
Na to Ursus:
— Oto poprostu wracam do życia prywatnego.
Gospodarz, nie w ciemię bity, zrozumiawszy rzecz całą, niezwłocznie wydał rozkaz pachołkowi, ażeby powiedział każdemu, kto przyjdzie, że przedstawienie dzisiejszego wieczora nie odbędzie się. Poczem sam odjął ode drzwi puszkę, w którą się składały opłaty od wejścia, i wsunął ją gdzieś w głąb szafy.
W chwilę potem Ursus się znajdował w Green-Boxie.
Ostrożnie postawił w kącie obie deski, poczem wszedł do tak zwanego „przedziału kobiecego“.
Dea spała.
Leżała na łóżku nierozebrana, jak zwyczaj miała, kiedy się kładła do drzemki.
Obok niej Vinos na ławce, Fibi zaś poprostu siedziała na ziemi; obie mocno zadumane.
Jakkolwiek godzina już była potemu, nie miały na sobie olimpijskiego przebrania, co było oznaką głębokiego strapienia. Pozostały w codziennych sukniach z grubego płótna.
Ursus począł się wpatrywać w Deę.
— Przyzwyczaja się do jeszcze dłuższego spoczynku — mruknął.
To powiedziawszy, zwrócił się do dziewcząt.
— No, moje panny, już po waszej muzyce. Możecie trąby wasze w kieszenie pochować. Dobrzeście zrobiły, żeście się nie poprzebierały za boginie. Jesteście i tak niezgorsze straszydła. Ale na tem poprzestać chciejcie. Nie będzie wystąpienia dzisiejszego wieczora. Ale też ani jutro, ani pojutrze, ani nawet pozajutrze. Już po Gwynplainie. Tyle każda z was zobaczy Gwynplaina, co własne swoje ucho.
I począł się znowu przyglądać Dei.
— Wiadomość o tem wszystkiem zdmuchnie ją, jak palącą się świecę. To będzie tak oto.
Tu nadął policzki i udał dmuchnięcie.
— Fffu! — i po wszystkiem.
Uśmiechnął się sobie jałowo.
— Bez Gwynplaina to tak, jakby bez wszystkiego na świecie. Daję słowo, będzie z nią tak, jakby było ze mną, gdybym stracił Homa. Nawet gorzej daleko. Będzie sto razy mocniej osamotniona, niż ktobądź drugi. Ślepi to ci już i tak brodzą po kolana w smutku.
Poszedł do okienka.
— Jaki to już dzień długi! Godzina siódma, a tu jeszcze jasno. Bądź co bądź, zapalmy świeczkę.
Powiedziawszy to, skrzesał ognia i zatlił latarnię Green-Boxu.
Poczem pochylił się nad Deą.
— Jeszcze się zakatarzy. Hej, wy djable dziewczęta, czegoście ją tak porozpinały? Czy nie znacie przysłowia:

Do świętego Ducha
Nie zdejmuj kożucha.

Spostrzegł na ziemi szpilkę, podniósł ją i w rękaw sobie zatknął. Potem począł chodzić po Green-Boxie, machając rękoma.
— Jestem najzupełniej przy zdrowych zmysłach. Doprawdy, wszystkie klepki mam w porządku. Jestem zdania, że zdarzenie to całe odbyło się, jak potrzeba, i nawet wielce na nie przyzwalam. Kiedy się ta dziewczyna obudzi, opowiem jej, co zaszło, bez żadnych ogródek. Nie wątpię, że wszystko pójdzie jak z płatka. Niema Gwynplaina, a więc bądź zdrowa, Deo! Jak się to wszystko wybornie składa! Gwynplaine w więzieniu, Dea na cmentarzu! Będą tuż naprzeciwko siebie. Takie to są śmierci podrygi. Oto dwa przeznaczenia, schodzące ze sceny. Zrzucajcie wasze przebranie, i dalej do tłómoka. Tłómok znaczy tu trumnę. Coprawda, oboje oni niebardzo się na świecie udali. Ta bez wzroku, ten bez twarzy. W niebie Pan Bóg przywróci światłość Dei i piękność Gwynplainowi. W każdym razie śmierć jest to pewne uporządkowanie. No tak, chwała Panu Bogu. Dziewczęta, zawieście tam na gwoździu wasze bębenki; niech rdzewieją wasze błogie usposobienia do robienia grubego hałasu. Ani mi już gadać o muzyce lub trąbieniu. „Zwyciężony zamęt“ został na dobre zwyciężony. Człowiek Śmiechu przepadł z kretesem. A ta Dea śpi ciągle. Wcale jej tego za złe nie poczytuję. Gdybym był na jej miejscu, wcalebym się nie obudził. Ba, niedługo zaśnie ona na nowo. To tak, jakby kto kwiatek włożył do zielnika. A dobrze ci, kochanku, mieszać się nie w swoje rzeczy? Co za nauka! I jak to wszystko rozsądnie się składa! Gwynplaine do szeryfa, Dea do grabarza. Spodziewam się, że gospodarz na ten raz dzielnie swoje drzwi zatarasował. Bowiem pomrzemy dzisiejszego wieczora, ale cichutko, pomiędzy sobą. Tylko ani ja, ani Homo. Ale Dea. Ja po dawnemu wozić będę moją budę. Odprawię obie dziewczęta. Nie chcę już żadnej. Co mi tam po tej pokusie. To już nie dla mojego wieku. Turpe senilis amor. Pójdę w dalszą drogę sam, z moim Homem. Ależ dopiero Homo się zdziwi! A gdzie Gwynplaine? Gdzie Dea? Mój stary towarzyszu, jesteśmy znowu sami. Do stu djabłów, srodze się cieszę. W istocie, te ich głupie sielanki już mi kością w gardle stały. Ach, ten hultaj Gwynplaine, który ani myśli wracać. Zostawił nas na koszu. Dobrze. Teraz kolej na Deę. Niedługo tu zabawi. Przepadam za skończeniem się wszech rzeczy. Nie dałbym nawet szczutka w nos djabłu, gdyby chciał przeszkodzić zdechnąć tej dziewczynie. No, zdychajże już raz przecie, czy słyszysz? Ach, ona się budzi.
W istocie Dea otworzyła była powieki. Słodka jej twarz promieniała całą właściwą jej pogodą.
— Ona się uśmiecha — mruknął Ursus — a ja się śmieję. To lubię!
Dea wołać poczęła:
— Fibi, Vinos! Już pewnie blisko godzina wystąpienia. Jakżem ja zaspała! Chodźcie mnie ubrać!
Żadna się z miejsca nie ruszyła.
Tymczasem to niewidome spojrzenie, jakiem patrzeć umiała niewidoma Dea, nagle napotkało źrenicę Ursusa. Stary zadrżał.
— No, co wy tam robicie? — zawołał. — Dziewczęta, czy nie słyszycie, że was pani woła? Czyście pogłuchły? Śpieszyć mi się! Zaraz się zacznie przedstawienie.
Dziewczęta spojrzały na niego osłupiałe.
Ursus wołał dalej:
— Czy nie widzicie, jak się ludzie tłoczą? Fibi, ubieraj Deę! Vinos, do bębenka!
Fibi uosobieniem była posłuszeństwa, Vinos zaś — bierności. We dwie wyobrażały razem poddaństwo. Ursus, pan ich, zawsze był dla nich zagadką. Bądź niepodobnym do zrozumienia, jeżeli chcesz, żeby cię słuchano. W obecnej chwili pomyślały poprostu, że stary oszalał, i co tchu rozkaz wykonały. Fibi zdjęła z kołka ubiór, a Vinos bębenek.
Fibi poczęła ubierać Deę. Ursus tymczasem zapuścił zasłonę, i tak stojąc zewnątrz, ciągnął dalej:
— Patrzno, Gwynplaine, toż dziedziniec prawie już cały zapełniony widzami. A w sieni to się już nawet tłok robić zaczyna. Tłum co się zowie! A te głupie dziewczęta ani tego spostrzegły. Co to za bydlęta te cyganichy! Nie podnośże zasłony. Bądź przyzwoity, Dea się tam ubiera.
Przestał na chwilę i nagle dał się słyszeć głos:
— Ach, jaka Dea dziś piękna!
Był to głos Gwynplaina. Dziewczęta drgnęły i zwróciły się w stronę, skąd głos przychodził. Był to rzeczywiście głos Gwynplaina, tylko że w ustach Ursusa.
Ursus, uchyliwszy zasłony, dał znak Cygankom, żeby się ani ważyły zadziwić.
I odezwał się znowu głosem Gwynplaina:
— Aniele mój!
Poczem odpowiedział zaraz swoim własnym:
— Dea anioł? Oszalałeś, Gwynplainie. Jedyne ssące zwierzę, które ma skrzydła, jest nietoperz.
I dodał:
— Idź oto lepiej odczepić Homa. To będzie przynajmniej coś rozsądnego.
W tem miejscu szybko zbiegł po schodkach Green-Boxu, naśladując w tem Gwynplaina, ażeby Dea ruch ten usłyszała.
W dziedzińcu wziął za ramię pachołka, który, patrząc na to wszystko, od ucha do ucha gębę rozdziawiał.
— Nadstaw obie łapy — rzekł mu zcicha.
I rzucił mu w ręce garść miedziaków.
Chłopak o mało nie oszalał z radości.
Ursus szepnął mu w ucho:
— Słuchajno. Rozgość się sobie w dziedzińcu: skacz, tańcz, hałasuj, wyj, rycz, gwizdaj, hukaj, rżyj, klaszcz, tupaj nogami, pękaj od śmiechu, tłucz, co ci się podoba!
Tymczasem gospodarz, zły, że ci, którzy się schodzili widzieć Człowieka Śmiechu, doznawszy zawodu, rozchodzili się po innych budach jarmarcznych, rzeczywiście szczelnie zamknął drzwi gospody; co większa, wyrzekł się nawet szynkownianych gości na ten wieczór, dla uniknięcia z ich strony uprzykrzonych zapytań. Zaczem, nie mając już robić co innego, z świecą w ręku, z wysokości balkonu patrzył sobie w dziedziniec. Ursus, ujrzawszy go, dał mu znak porozumienia i, zbliżywszy sobie do ust ręce nakształt trąbki, zawołał.
— Mości Niklessie, rób, jak twój chłopak; hałasuj, wrzeszcz, wyj!
Poczem, wszedłszy do Green-Boxu, rzekł do wilka:
— A ty znowu gadaj, jak tylko możesz najwięcej.
Tu, natężając znowu głos:
— Coś za dużo tego motłochu — rzekł.
— Myślę, że będziemy mieli dość wrzawliwe wystąpienie.
Przez ten czas Vinos biła w bębenek.
Ursus mówił dalej:
— Dea już ubrana. Będzie można zaraz rozpocząć. Niepotrzebnie tyle napuszczono ludzi. Jak się to wszystko tłoczy! Wiesz co, Gwynplainie, że chyba dziś zbierzemy potężną kupę grosiwa. No, dalej, błaźnice, do roboty! Fibi, dmijże tam w trąbę. Vinos, brzęczże tam w ten bębenek. Fibi, trzymajże się w postawie rozgłośnej sławy. Moje panny, jesteście coś za wstydliwie ubrane. Precz mi z temi kaftanikami. Publiczność lubi wyraźne kształty kobiece. Trzeba cokolwiek podrażnić moralistów. To także dopomaga do rozgłosu. Dalej, dalej, niech was słyszą, niech was w idzą; niech się jeszcze więcej gapiów zbiegnie. A już ich tu tylu! No, do roboty, Gwynplainie.
Przerwał sobie na chwilę.
— Teraz właśnie pora opuścić estradę — dodał.
Tymczasem zaś wyjął z kieszeni chustkę od nosa.
— Tylko jeszcze wprzódy niech i ja zatrąbię po swojemu.
Powiedziawszy to, utarł nos tak rozgłośnie, jakby chciał zagłuszyć trąbienie Fibi.
Poczem, schowawszy chustkę do kieszeni, zakręcił kołowrot, i mechanizm cały począł na zawiasach skrzypieć, jak zwykle. Scena ustawiła się na ziemi.
— Gwynplainie, niepotrzebnie odchylasz zasłonę. Daj pokój, jeszcze za wcześnie. A wy obie naprzód, moje panny! Dalej, bum, bum, bum! Co tu motłochu! Co za zgraja, Boże ukochany!
Cyganki, nawykłe do posłuszeństwa, umieściły się, jak zwykle, ze swemi przyrządami po dwóch rogach opuszczonej estrady.
Wtedy Ursus stał się rzeczywiście znakomitym. Nie był to już wcale człowiek pojedynczy, ale cała chmara ludzi. Zmuszony wmówić w Deę tłum licznie zgromadzony, zdobył się istotnie na cuda w swojej umiejętności. Całe zbiorowisko, to ludzkich, to zwierzęcych głosów, jakie w sobie nosił ten człowiek, jednym razem przyzwał do pomocy. Stał się niby legjonem. Przymknąwszy oczy, sądziłbyś zaprawdę, że się znajdujesz na przepełnionym, co się zowie, rynku miejskim. Gwarny zamęt, wychodzący z ust Ursusa, mieścił w sobie śpiewy, wykrzyki, kłótnie, rozmowy, kasłania, chrząkania, kichania, zażywania tabaki, najrozliczniejsze zapytania i odpowiedzi, a wszystko jednocześnie. Pozaczynane wyrazy wikłały się tam z dalszym ciągiem innych. Słowem, pośród tego dziedzińca, w którym nie było żywej duszy, słyszałeś mężczyzn, kobiety, dzieci. Było to najwyraźniejsze zamieszanie ulicznego gwaru. Pośród całego tego zgiełku przewijały się jeszcze tu i owdzie, niby wpośród dymów, osobliwsze w swoim rodzaju niestrojne dźwięki, gdakanie kur, miauczenie kotów, kwilenie dzieci przy piersi. Wyróżniały się także ochrypłe głosy pijaków. Psy potrącane skowytały. Głosy szły i zdaleka i zbliska, zgóry i zdołu, z jednej strony i z drugiej. Razem wziąwszy, był to gwar pomieszany, w szczegółach zaś osobliwe wykończenie. Ursus uderzał pięścią, tupał nogą, wyrzucał swój głos w głąb dziedzińca, potem go znowu brał z powrotem, jakby gdzieś z pod ziemi. Przechodził z szeptu do gwaru, z gwaru do zgiełku, ze zgiełku do ryku burzy. Bywają złudzenia uszu, podobnie jak złudzenia oka. Ursus był niby Proteuszem dla ucha. Nic cudowniejszego, jak ta podobizna tłumu. Chwilowo uchylał zasłony i zaglądał do wnętrza. Dea ciągle nasłuchiwała.
Ze swej strony, w dziedzińcu, Govicum dokazywał niestworzone rzeczy.
Vinos i Fibi sumiennie także spełniały wszystko, co tylko się tyczyło trąby i bębenka. Gospodarz Nikless, będący jedynym widzem wszystkiego, myślał sobie najflegmatyczniej, że Ursus oszalał, co zresztą dość szarawo odbijało na tle smutnego jego obecnie usposobienia. Mruczał on do siebie: — To dopiero gwałt! — Z tem wszystkiem, zachowywał niewzruszoną powagę, jak ktoś, który pamięta o tem, że są prawa na świecie.
Chłopak, zachwycony, że może dopomagać do hałasu, niemniej sobie zadawał w tem trudu od Ursusa. To go bawiło. Zresztą zarabiał na tem groszaki.
Homo był zamyślony.
Do naśladowanego przez siebie zgiełku Ursus mieszał własne słowa.
— Jestem pewny, Gwynplainie, że, jak już nieraz bywało, coś się tu przeciw nam knuje. Kochani nasi koledzy radziby podkopać powodzenie Green-Boxu. Nawet, coprawda, za dużo się dziś ludzi napchało. Strasznie im ciasno. Zwykle ostre łokcie sąsiada niebardzo usposabiają do pobłażliwości. Byle tylko nie połamali ławek. Stać się możemy pastwą niesfornej hałastry. Ach, żeby tu był nasz przyjaciel Tom-Jim-Jack! Ale on już nie przychodzi. Patrzno, co tu głów, jedne nad drugiemi. Ci, co stoją, nie bardzo wyglądają radzi, jakkolwiek, według Gallena, stać jest „ruchem“, który ten wielki człowiek nazywa „orzeźwiającym“. Trzeba będzie skrócić widowisko. Ponieważ ogłosiliśmy tylko „Zamęt Zwyciężony“, można będzie dać sobie spokój z resztą. Tem lepiej; wcześniej spać pójdziemy. A to harmider! O, ślepe rozpasanie ulicznej zgrai! Gotowi nam jeszcze co popsuć. Zresztą tak być dłużej nie może. Niepodobnaby było grać pośród tego jarmarku. Niktby tu nie zasłyszał ani słowa sztuki. Muszę ja do nich przemówić. Gwynplainie, odgarnijno zasłonę. Obywatele!...
W tem miejscu krzyknął nagle, naśladując głos wrzaskliwy i rozgorączkowany:
— Precz mi tam z tym starym błaznem! Poczem mówił dalej, głosem swoim własnym:
— Zdaje mi się, że mi ubliżono. Mą słuszność Cycero, mówiąc: — plebs, fex urbis. Cóż robić! Ja uczynię jednak swoje. Choć, coprawda, niełatwo będzie dać się słyszeć. Bądź co bądź, zacznę. Proszę cię, Gwynplainie, zobaczno, co to za sekutnica tam tak warczy.
Tu wstrzymał się na chwilę, pobudzając Homa do pomocy.
Poczem ciągnął dalej:
— Baby zawsze są gorsze od mężczyzn. Przyznaję, że to chwila niezbyt sposobna. Bądź co bądź, spróbuję zacząć. Dotąd zawsze mi się udawały przemówienia.
I, natężając głos, mówił niby do tłumu:
— Obywatele i obywatelki! To ja mam zaszczyt być niedźwiedziem. Pokornie oto zdejmuję głowę z karku przed wami i najuprzejmiej proszę o milczenie.
Tu wyleciał niby z tłumu ogólny wykrzyk:
— Grumphll!
A Ursus ciągnął dalej:
— Wielce was poważam, miłościwi słuchacze. Grumphll jest to sobie wyraz niegorszy od innych. Jak się macie, mości państwo, którym w gardłach gotuje się, jak w garnku. Żeście nieposzlakowaną hałastrą, w tem najmniejszej wątpliwości być nie może. Ale to w niczem nie ujmuje mojego ku wam szacunku. Bowiem szacunek ten jest owocem głębokiego przekonania. Wielce poważam przezacnych szubrawców, którzy mnie zaszczycają swojemi względami. Znajdują się pomiędzy wami, koszlawcy, czem bynajmniej obrażać się nie myślę. Owszem, przeciwnie, kuternogi i garbusy należą do ustroju przyrody. Wielbłąd jest przecie garbaty, bizon ma grubą narośl na grzbiecie, borsuk ma lewe nogi krótsze od prawych; fakt ten opisany jest przez Arystotelesa w rozprawie jego „o chodzie zwierząt“. Kto z was posiada dwie koszule, to założę się, że jedną ma na grzbiecie, a drugą u lichwiarza. Wiem ja dobrze, że się to robi. Sam wielki Albuquerque zastawiał niegdyś swoje wąsy, a święty Dionizy swoją aureolę. Żydzi brali w zastaw nawet aureole. W każdym razie przykład to do naśladowania. Mieć długi jest to zawsze mieć coś. Szacuję w was oberwańców, moi państwo.
Tu przerwał sobie grubym basem:
— Ty ośle!
Na co odpowiedział własnym jak najgrzeczniejszym głosem:
— Tak, prawda, nie przeczę. Jestem uczony. Proszę mi to uprzejmie przebaczyć. Jak mogę najuczeniej pogardzam nauką. Nieuctwo jest to rzeczywistość, na której utuczyć się można; ale z nauką to tylko człowiek się wypości, co się zowie. Wogóle dwie są rzeczy do wyboru: albo być uczonym i schudnąć, albo się najadać dobrze i być osłem. O, obywatele, najadajcie się, ile możecie! Nauka niewarta jest kęsa czegokolwiek dobrego. Wolę sto razy jeść krzyżówkę, aniżeli wiedzieć, jak się tam ona po anatomicznemu nazywa. Osobiście mam tylko jedną zasługę. To jest całkiem suche oko. Tak jak mnie widzicie, ani razu jeszcze nie płakałem. Trzeba do tego wiedzieć jeszcze, że też i nigdy z niczego zadowolony nie byłem. Nawet z samego siebie. Doprawdy, pogardzam sobą. Oddaję jednak pod rozsądzenie członków obecnej tu opozycji rzecz następującą. Jeżeli Ursus jest tylko uczonym, to zato Gwynplaine jest artystą.
Tu ryknął znowu:
— Grumphll!!
Poczem ciągnął dalej:
— Jeszcze grumphll! To wyraźnie przeczenie. Bądź co bądź, ja mówię dalej swoje. Otóż Gwynplaine, panowie i panie, ma przy boku swoim drugiego jeszcze artystę, a tym jest nie kto inny, jak ta ze wszech miar szanowna i kudłata osoba, którą mam zaszczyt państwu przedstawić. Jest to imćpan Homo, niegdyś pies dziki, a dziś wilk ucywilizowany i wierny poddany Jej Królewskiej Mości. Homo jest to mimik znakomitej i wyrobionej zdolności. Proszę tedy o uwagę i skupienie ducha. Niebawem ujrzycie występującego na scenę Homa, równie jak Gwynplaina, a dobrze jest na każdy wypadek mieć cześć dla sztuki. Przystoi to wielkim narodom. Czy jesteście leśnymi ludźmi? Zapisuję się do was. W takim razie, silvae sint consule dignae. Dwóch artystów ma tę samą wartość co jeden konsul. Ktoś rzucił na mnie głąbem od kapusty. Ale mnie wcale nie trafił. Nie przeszkodzi mi to mówić dalej. Owszem, przeciwnie całkiem. Wybieganie się od niebezpieczeństwa tem więcej jeszcze czyni gadatliwym. Garrula pericula, jak powiada Juvenalis. O ludu! Znajdują się pomiędzy wami pijacy, a także pijaczki. Bardzo to uwzględniam. Macie tysiąc wybornych powodów do pakowania się poza stoły w szynkowniach: próżniactwo, lenistwo, wolne chwile pomiędzy dwoma złodziejstwami, porter, piwo, jałowcówka, oraz wzajemne dwóch płci umiłowanie. Wybornie. Umysł, zaprzątający się fraszkami, miałby tu nielada pole do spostrzeżeń. Ale wolę dać temu pokój. Rozpusta — no dobrze. Ale zawsze wartoby i w tem nawet mieć więcej powagi. Lubię wesołość, ale nie gburowatą. Umiecie wykwintnie naśladować głosy bydląt; ale cobyście powiedzieli sami, gdybym ja z mojej strony począł za wami, jak pies, szczekać, gdy rozmawiacie z jakąś lady w knajpie? Toby wam trochę przeszkadzało to. Otóż i mnie przeszkadza to, co wy robicie. Upoważniam was tedy do zamknięcia gęby. Sztuka niemniej jest godna względów, jak rozpusta. Mówię do was językiem porządnych ludzi.
Tu znowu zawołał sam na siebie:
— Bodaj cię choroba zatłukła, ty tam z twojemi szczotkowatemi brwiami!
Potem znowu sobie odpowiadać począł:
— Wielce szanowni panowie! Zostawmy w spokoju wszelkiego rodzaju porównania. Uważam to za bluźnierstwo wobec szczeciny, dawać jej jakiekolwiek podobieństwo do czegoś człowieczego. Do tego, choroba niezawsze człowieka zatłucze. Jest to tedy całkiem błędna przenośnia. Na wszystko zaklinam was, stulcie wasze gęby. Przepraszam uniżenie, ale doprawdy ubliżacie mocno owej powadze, która, jak wiadomo, cechuje każdego prawdziwie angielskiego szlachcica. Widzę tu pomiędzy wami wielu, którym pałce wcale ciekawie z butów wyłażą. Nietyle tedy nogi na pokaz wystawiajcie, ile raczej ręce. Nietajno mi bowiem, że niejeden z was pogrąża garść w kieszeń swojego sąsiada. Kochani rzezimieszkowie, radzę wam nieco wstydu. Ujdzie to jeszcze dać bliźniemu kułaka, ale dobierać się do jego sakiewki rzecz to mniej moralna. A zresztą, przyjmijcie całe moje współczucie. Nie jestem do tyła pedantem, żebym miał ganić użyteczność na świecie złodziei. Złe istnieje, więc jest konieczne. Każdy go albo doświadcza, albo je spełnia. A zresztą, nikt nie jest wolny od brudu swoich grzechów. Czyż to każdego z nas coś nie świerzbi? Bóg się drapie z powodu djabła. Ja sam między innymi... ale o tem, potem. Plaudite, cives.
W tem miejscu wykonał długie pomrukiwanie tłumu, które przekrzyczał nareszcie następującem i słowy:
— Panowie i panie, widzę, że mowa moja miała szczęście wam się nie podobać; tedy żegnam na chwilę wasze niezadowolenie. Poczem wkładam znowu na kark moją głowę, i oto niebawem rozpocznie się przedstawienie.
Tu porzucił mównicze natężenie, wracając do zwykłego swego głosu:
— No, zapuść tam zasłonę, Gwynplainie; trzeba trochę odpocząć. Przemawiałem miodowemi wyrazy. Sam się sobie wydziwić nie mogę. Nazywałem tych gałganów panami i paniami. Szczere złoto z ust mi płynęło, ale wszystko napróżno. Co mówisz o całem tem plugastwie, Gwynplainie? Jak to się tu łatwo przekonać, ile to Anglja od lat czterdziestu ucierpieć musiała od podobnie złośliwej hałastry! Starożytni Anglicy byli umysłu wojowniczego; dzisiejsi zaś umieją tylko pogardzać prawami i także nie szanować władzy. Zrobiłem wszystko, co tylko zrobić może wymowa człowiecza. Uczęstowałem ich przenośniami miłemi jak kwitnący policzek młodzieńca. Czy ich choć trochę zmiękczyłem? Mocno wątpię. Czego tu wyczekiwać od ludu, który ci się tak ogromnie obżera, a tak się wędzi w dymie tytoniowym, że nawet najcelniejsi tutejsi pisarze nie umieją trzech słów skleić bez trzymania fajki w gębie. No, niech ich tam djabli! Zaczynajmy sztukę.
W tem miejscu z szelestem odsunęła się zasłona. Ustał bębenek Cyganki. Ursus zdjął z kołka swoją lirę, wygrał na niej, co było potrzeba, potem razem z wilkiem rzucił się niby na Gwynplaina.
Pierwej jednak razem z lirą zdjął również z gwoździa bardzo kudłatą perukę i położył ją sobie tuż pod ręką, na podłodze.
Przedstawienie Zwyciężonego Zamętu odbyło się niemal jak zawsze, z wyjątkiem tylko efektów błękitnego blasku i innych czarodziejstw oświetlenia. Wilk w całkiem dobrej wierze odgrywał swoją rolę. W danej chwili ukazała się i Dea, drżącym i niebiańskim swoim głosem przyzywając Gwynplaina. Poczem wyciągnęła rękę, szukając jego głowy.
Wtedy Ursus porwał perukę, wdział ją sobie na głowę i cichutko podsunął się pod rękę Dei.
Poczem, przywołując w pomoc całą swoją sztukę, ażeby dokładnie naśladować głos Gwynplaina, śpiewać począł z niewymownem uczuciem odpowiedź poczwary na wyznanie ducha.
Naśladowanie i tym razem było tak wyborne, że obie Cyganki śmiertelnego doznały przestrachu, głos Gwynplaina usłyszawszy, a nie widząc jego osoby.
Chłopak, niemniej zachwycony, tupał, klaskał, wrzeszczał, wył, słowem narobił najmocniej parnasowego harmideru, trzymając się za boki od śmiechu za wszystkich razem bogów Olimpu. Trzeba mu przyznać, że rozwinął nadzwyczajny talent widza.
Wreszcie Fibi i Vinos, popchnięte do tego przez Ursusa, poczęły, jak zwykle, najopętaniej bić w bębny, co zwyczajnie zwiastowało już koniec przedstawienia, a zarazem było hasłem do odejścia dla zgromadzonych widzów.
Ursus podniósł się, cały zlany znojem.
Rzekł zcicha do Homa:
— Rozumiesz, że tu szło o to, żeby zyskać na czasie. Myślę, że się nam udało. Nieźle się popisałem, doprawdy, jakkolwiek miałem wszelkie prawo nie mieć głowy na karku. Gwynplaine może jeszcze wrócić dziś, jutro. Niepotrzebnieby było zaraz tak z kopyta zabijać Deę. Mówię ci to pod tym warunkiem, żebyś zachował przy sobie.
Zdjął perukę i obtarł sobie czoło.
— Jestem co się nazywa genjalny brzuchomówca — mruczał do siebie. — Cudów sztuki dokazałem! Przewyższyłem niemal Brabanta, nadwornego brzuchomówcę Franciszka I. Dea jest przekonana, że Gwynplaine po staremu jest z nami.
— Ursusie — rzekła Dea — gdzie jest Gwynplaine?
Ursus drgnął i zwrócił się ku niej.
Dea stała w głębi sceny, tuż pod promieniem latarni. Była jak cień blada.
Rzekła dalej, z niewysłowionym uśmiechem zrozpaczenia:
— Wiem wszystko. On nas porzucił. Już go niema. Wiedziałam dobrze, że miał u ramion skrzydła.
Poczem, wlepiając w nieskończoność swoje zagasłe źrenice, dodała:
— Kiedyż na mnie czas będzie?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.