Człowiek śmiechu/Część druga/Księga piąta/Rozdział piąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĄTY
Myślisz, że pamiętasz, a zapominasz.

Czem są te dziwne, nagłe zmiany, zachodzące w duszy ludzkiej?
Gwynplaine został w jednej chwili podniesiony aż do szczytu i rzucony w przepaść.
Doznawał zawrotu.
Podwójnego zawrotu.
Zawrotu wznoszenia się i zawrotu spadania.
Straszne zamieszanie.
Czuł jak się wznosił a nie czuł jak spadał.
Groźnie jest widzieć nowy horyzont.
Perspektywa daje rady. Niezawsze dobre.
Miał przed sobą bajkowy otwór, sidła może, chmury, która się rozdziera i ukazuje błękit głęboki.
Tak głęboki, że aż ciemny.
Był na górze, z której widać królestwa ziemi.
Góra tem straszliwsza, że nie istnieje. Ci, którzy są na tym szczycie, są we śnie.
Pokuta jest tam otchłanią i tak potężną, że piekło ma nadzieję skusić na tym szczycie niebo, i że djabeł tam Boga przynosi.
Oczarować wieczność, cóż za dziwna nadzieja!
Tam, gdzie Szatan kusi Jezusa, jakżeż człowiek ma walczyć?
Pałace, zamki, potęga, bogactwo, wszystkie szczęśliwości ludzkie hen, wokoło siebie, mapa rozkoszy rozłożona na widnokręgu, rodzaj radosnej geografji, której jesteś środkiem; niebezpieczne obrazy.
Gwynplaine, sam pozostawszy, począł się przechadzać wielkiemi krokami. Wrzenie zwykle poprzedza wybuch.
Poprzez ten ruch niespokojny, w tej niemożności usiedzenia na miejscu, dumał burzliwie. Wrzenie to było ogólnym jakimś porachunkiem. Zwoływał wszystkie swoje wspomnienia. Rzecz dziwna, jak to się nieraz wybornie słyszało to, co się zdaje, że zaledwie uszu doszło! Zeznanie rozbitków, czytane przez szeryfa w katowni Southwarku, budziło się w umyśle Gwynplaina całkiem jasno i zrozumiale; pamiętał najdrobniejsze jego słowa; przy jego pomocy odtwarzał sobie w pamięci całe swoje dzieciństwo.
Nagle stanął w miejscu z rękom a zaplecionemi poza sobą, wzrok wlepiając w sufit, w niebo, w cobądź, dość, że dziwnie wysoko.
— Teraz na mnie kolej! — zawołał.
Stało się z nim, jakby naraz głowę ponad wodę wychylił. Zdało mu się, że, skąpany w nagłej światłości, widzi wszystko: również przeszłość, przyszłość, jak i teraźniejszość.
— Ach! — wykrzyknął, gdyż i myśl miewa swoje wykrzyki — ach, więc to tak było? To ja byłem lordem? Wszystko się teraz rozświeca. Ach, okradziono mnie, zdradzono, zgubiono, wydziedziczono, opuszczono, zamordowano! Trup mego przeznaczenia piętnaście lat po morzu się tułał, aż nagle brzegu dosięgnął, i oto dźwiga się z martwych żyjący! Odradzam się! Rodzę się! Toż ja niedawno czułem pod łachmanami inne jakieś tętno od udręczeń serca nędzarza, i ile razy ku ludziom się zwróciłem, czułem zawsze, że to tylko trzoda, a jam nie psem jej, lecz pasterzem! Pasterze ludów, przywódcy tłumów, przewodnicy i panowie — oto czem ojcowie moi byli; a czem oni byli, tem i ja jestem! Szlachcic jestem i mam miecz; baronem jestem i mam hełm; margrabią jestem i mam pióropusz; parem jestem i mam koronę! A! Wszystko mi to wzięto! Mieszkańcem byłem światłości, a odepchnięto mnie w cienie. Ci, którzy ojca wygnali, sprzedali dziecko. Kiedy ojciec mój skonał, wyciągnięto mu z pod głowy kamień wygnania, na którym sypiał, i ten kamień u szyi mi przywiązawszy, rzucono mię w kałużę! Tak jest, niegodziwcy, którzy udręczyli lata moje dziecinne, poruszają się i wstają w tej chwili w pomroce moich wspomnień, i patrzę na nich, jakby się to dziś działo. Byłem wyrwanym kawałem ciała, dziobanym na mogile przez zgraję kruków. Krwią opływałem i krzyczałem w niebogłosy pod ciosami tych czarnych napastników. Ha! Więc tam mię strącono, pod depczące stopy lada przechodnia, na sam spód ostatniej warstwy rodu ludzkiego, niżej od poddańca, niżej od służalca, niżej od zaprzedańca, niżej od niewolnika, w miejsca, kędy zamęt staje się smrodliwem śmietniskiem, w samą głąb zaprzepaszczenia? I oto skąd ja wychodzę, i oto skąd występuję, i oto skąd zmartwychwstaję! Koniec końcem, jestem znowu! Teraz na mnie kolej!
Usiadł na chwilę, ale zaraz wstał, zacisnął sobie głowę rękami, począł się znów przechadzać gorączkowo i w ten sam burzliwy sposób ciągnął dalej:
— Gdzież ja jestem? U szczytu! Ów wierzch niebotyczny, wielkość, owo sklepienie świata, wszechmoc, to dom mój! W powietrznej tej świątyni jam jest jednym z bogów! Niedościgłe strefy gniazdem są mojem. Na tę wyniosłość, na którą spoglądałem niegdyś zdołu, i z której tyle promieni padało, żem aż przymykał oczy od ich blasku, w tę niezdobytą panowania siedzibę, do tej niedostępnej szczęśliwych twierdzy sam dziś wstępuję. Tam jestem. Tamtejszy jestem. O, stanowczy koła obrocie! Na dole byłem, w górze jestem. W górze na zawsze. Otom jest lordem, płaszcz szkarłatny mieć będę, złocistą przepaskę na głowie, obecny będę koronowaniu królów, przysięgę w moje ręce składać będą, dostojników sądzić będę! Będę żył! Z głębi, w które mnie rzucono, wytryskam aż do zenitu. Mam pałace po miastach i na wsi, zamki, ogrody, zwierzyńce, lasy, karoce, miljony, uczty wydawać będę, prawa stanowić, przebierać w szczęściach i uciechach; i oto włóczęga Gwynplaine, któremu nie wolno było kwiatu uszczknąć w trawie, będzie mógł odtąd zrywać gwiazdy z nieba.
O smutny powrocie cienia w duszę człowieka!
W ten sposób w Gwynplainie owym, który był dotąd bohaterem i który nawet może być nim nie przestał, wielkość zmysłowa zastępować poczynała duchową podniosłość. Posępneż to przejście! Gwałtowne niby włamanie się do cnoty przez zgraję przelatujących szatanów. Niespodzianka wyrządzona słabej stronie człowieczej. Wszystkie uczucia niższego rzędu, które świat uparcie wyższemi mieni, popędy pychy, wykrętne zachcianki samolubstwa, namiętności, pożądliwości, odganiane dotąd od Gwynplaina uzdrawiającem powietrzem niedoli, tłum nie obejmowały znowu w posiadanie to szlachetne serce. I czemże się to stało? Oto odnalezieniem szmaty pergaminu w czerepie, wyplutym przez morze. Pogwałcenie sumienia przez traf, czy też się rzecz ta nie zdarza?
Gwynplaine grubemi łykami wchłaniał pychę; stopniowo zaciemniało mu to duszę. Taka jest siła tego straszliwego napoju.
Upojenie to zewsząd go ogarniało; nietylko nie odpychał go, ale w niem smakował. Bywa to po długiem upragnieniu. Jestże człowiek wspólnikiem czary, w której rozum pozostawił? Coprawda, wiecznie Gwynplaine czegoś lepszego pożądał. Wiecznie w stronę możnych spozierał; spozierać bywa życzyć sobie. Nienadarmo orlę w niebotycznem gnieździe się wylęga.
Lordem być! Obecnie, chwilami, wydawało mu się to rzeczą całkiem prostą.
Niewiele godzin upłynęło, a jednak przeszłość wczorajsza jakże już daleka była!
Gwynplaine napotkał był zasadzkę lepszego, wroga dobrego.
Biada temu, o którym mówią: „Toż dopiero szczęśliwy“.
Łatwiej się oprzeć przeciwności, niż powodzeniu. Łatwiej wyjść całym ze złej doli, niż z dobrej. Charybdą jest nędza, ale Scyllą bogactwo. Tych, którzy dotrzymywali piorunowi, poraziła błyskawica. Jeśliś odważny wobec przepaści, to strzeż się jednak skrzydlatych orszaków mgły i snu. Porwanie w górę wznosi, ale i pomniejsza. Uwieńczenie posiada złowrogą potęgę osłabienia ducha.
Znać się na szczęściu niełatwo. Traf bywa tylko przebraniem. Nic zawodniejszego, jak jego twarz zagadkowa. Jestże on opatrznością? Lub może tylko ślepem zrządzeniem?
Niekażda jasność jasnością bywa. Bowiem światłością jedyną jest prawda; błysk zaś może kryć zdradę. W chwili kiedy sądzisz, że oświeca, on tym czasem pożogę szerzy.
Noc jest; a oto jednym razem ręka jakaś świecę stawia — lichą łojówkę, która się gwiazdą stała — na samym zrębie otworu w ciemności. Ćma tam natychmiast przylata.
Czy można ją o to winić?
Błysk płomienia w podobnyż sposób ćmę oczarowuje, co błysk spojrzenia wężowego, przywabiający ptaki.
Chcielibyście, żeby ćma i ptak nie leciały ku swej zgubie — ale czy to podobna? Podobnaż wymagać, ażeby liść odmówił posłuszeństwa wiatrowi, albo kamień prawom ciążenia?
Względy to są pod zmysły podpadające, ale w których niemało też jest udziału ducha.
Po odebraniu listu księżniczki, Gwynplaine się był opamiętał. Niejedno w nim wiązadło wytrzymało natarcie. Ale nawałnice, po zużyciu wiatru od jednej strony widnokręgu, chętnie się przerzucają ku drugięj, i przeznaczenie, podobnie jak przyroda, miewa swoje zaciekłości. Pierwsze uderzenie wstrząsa do głębi, ale drugie już wyrywa z korzeniem.
Oto w jaki sposób dęby nawet padają!
Tak i ten, który dzieckiem dziesięcioletniem sam jeden na opustoszałem wybrzeżu, do walki gotów, śmiało patrzał w oczy przeciwnikom: wezbranej fali, unoszącej całe jego na ziemi schronienie, otchłani, która mu z pod stóp wychwytywała jedyną deskę ocalenia, ziejącej próżni, groźnie się zewsząd rozsuwającej w bezmiary, ziemi, odmawiającej mu przytułku, zenitowi, który mu gwiazd nawet pozazdrościł, samotności wyzutej z miłosierdzia, ciemności pozbawionej wzroku, oceanowi, niebu, wszystkim gwałtom jednej nieskończoności i wszystkim zagadkom drugiej; który ani zadrżał, ani na duchu upadł wobec nieprzyjaźni nieznanego ogromu; który, wielce drobnym będąc, podobnie placu nocy dotrzymał, jak niegdyś Herkules śmierci; który w tych zapasach z ciemnościami i wyuzdaniem przyrody, choć sam dzieciak, pochód sobie jeszcze utrudniając, znalezione dziecko za swoje przyjął, i choć strudzony i wątły, dobrowolne brzemię na kark sobie wtłaczając, niejako sam na siebie rozpętał czające się wokoło potwory ciemności; który, wojowniczym popychany duchem, niemal prosto z kołyski za bary się wziął z przeznaczeniem; który, wysokości walki nie dorósłszy, walczyć się jednak nie wahał; który, nagle straszliwe pociemnienie rodu ludzkiego wokoło siebie widząc, pogodzić się z niem potrafił, a następnie śmiało iść przed siebie; który zimno, pragnienie, głód dzielnie znosić umiał; który, karłem będąc, duszą był olbrzymem; słowem, ów Gwynplaine, który zmógł był niegdyś niezmierną klęskę otchłani w podwójnem jej wcieleniu, to jest Burzy i Nędzy — obecnie zachwiał się od jednego lichego powiewu... próżności!
Tak to, wyczerpawszy zrozpaczenia, niedostatki, nawałnic wycia, ciężkie przejścia, konania i nie zdoławszj wszystkiem tem złamać duszy ludzkiej, los prześladowczy uśmiechać się poczyna, i oto człowiek, nagle pijanym się stawszy, na nogach się chwieje.
Uśmiech klęski! Możnaż sobie wyobrazić coś straszniejszego? Toż ostatni wybieg niemiłosiernego dusz probierza, doświadczającego ludzi. Tygrys, przyczajony w przeznaczeniu, chowa niekiedy pazury. Groźna to zapowiedź podobnie ohydna słodycz poczwary.
Jak to dalece osłabnięcie bywa w związku z wywyższeniem, mniej więcej każdy człowiek mógł to uważać na sobie. Nagłe podrośnięcie rozstraja i nabawia gorączki.
Gwynplaine czuł w mózgu zawrotne wirowanie Bóg wie ilu nowych wrażeń, cały światłocień przeistoczenia, dziwne zaprawdę zestawienia! Starcia się przeszłości z przyszłością, to jest dwóch Gwynplainów; niby on sam w dwóch osobach; z tyłu dziecię w łachmanach, z pomroki wyszłe, błąkające się, trzęsące się od zimna, wygłodniałe, huczny śmiech budzące; na przodzie zaś pan świetny, zbytkowny, wspaniały, olśniewający Londyn cały. Zwlekał niby z siebie pierwsze istnienie, a przebierał się w drugie. Wychodził niby z hecarza, a wstępował w lorda. Przemiany skóry, będące niekiedy duszy przemianą. Chwilami zanadto to było do snu podobne. Tak dalece niejednolite, bo zarazem i złe, i dobre. O ojcu swoim myślał. Rzecz dotkliwa ojciec, będący nieznajomym. Probował go sobie wyobrazić. Myślał o tym bracie, o którym tylko co mu wspomniano. Tak więc ma jakąś rodzinę. Co, Gwynplaine miałby rodzinę? Gubił się wpośród widziadłowych napiętrzeń. Przesuwały mu się przed oczyma rozlicznych wspaniałości zjawiska, nieznane uroczystości mglisto przed nim się przemykały, mniemał słyszeć trąb dźwięki.
— Do tego — mówił sobie — jakże ja będę wymowny!
I oto wyobrażać sobie począł wspaniałe swoje wejście do izby lordów. Przybywał tam pełen rzeczy całkiem nowych. Czegóż on nie miał do powiedzenia? Jakież w tym przedmiocie porobił był zapasy! Co za wyższość ponad nimi wszystkimi, być wpośród nich człowiekiem, który widział, dotykał się, doświadczał, cierpiał, i który powiedzieć im może: „Jam był dziwnie blisko tego, od czegoście wy bardzo dalecy.“ Patrycjuszom tym, wielce przeładowanym złudzeniami, rzeczywistość w twarz rzuci; i oto zadrżą przed prawdą jego słów, i oto przyklasną jego wielkości. Dźwignie się pośród tych wszechmocnych, sam potężniejszy od nich wszystkich razem. Ukaże się im jako pochodnię niosący, bowiem prawdę im odsłoni, i zarazem jako miecz dzierżący w ręku, bowiem sprawiedliwość im ukaże. Cóż za triumf!
I tak piętrząc te wszystkie budowy w swoim umyśle, jednocześnie jasno rzeczy widząc i mętnie, doznawał szaleństwa podrzutów, upadania z niemocy w pierwsze lepsze krzesło na drodze, to raz omdlenia, to znowu potargiwania. Przechadzał się tu i tam, w sufit spoglądał, rozpatrywał korony, uczył się na pamięć hieroglifów tarczy herbowej, dotykał aksamitu ścian; poruszał z miejsc krzesła, przerzucał pergaminy, odczytywał nazwiska, powtarzał sobie tytuły, Buxton, Homble, Gumdraith, Hunkerville, Clancharlie, porównywał pieczęcie i wyciski, bawił się jedwabnemi zwieszonemi od nich sznurami, podchodził do okna, nasłuchiwał tryskania wodozbioru, przypatrywał się posągom, liczył z cierpliwością godną jasnowidza marmurowe kolumny krużganków i mówił sobie: — To wszystko przecież istnieje!
Poczem dotykał atłasowego ubrania na sobie i zapytywał:
— Czy to ja? — Tak, to ja.
Znajdował się w samym środku burzy wewnętrznej.
Wpośród tego upracowania czułże on utrudzenie jakie lub osłabnięcie? Czy jadł, czy pił cokolwiek, czy spał choć chwilę? Jeśli uczynił co takiego, ani o tem wiedział. Bywają pewne gwałtowne położenia, w których wrodzone popędy zaspokajają się, jak im się podoba, jakkolwiek myśl najmniejszego nie ma w tem udziału. A zresztą myśl Gwynplaina była już raczej tumanem, niż myślą. W chwili, kiedy płomienie wybuchu, zadławiwszy się w gardle wulkanu, strumieniami lawy trysnąć mają, czyż on myśli wtedy o trzodach, pasących się spokojnie u jego stóp?
Tak upłynęły godziny całe.
Wreszcie brzask błysnął i dnieć poczęło. Aż jednym razem promień różowy wdarł się w komnatę i jednocześnie także w duszę Gwynplaina.
— A Dea? — rzekła mu nagle światłość ta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.