Człowiek śmiechu/Część druga/Księga druga/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY
Dobrani kochankowie.

Ursus, jako mędrzec, doskonale się na tem rozumiał. Przyznawał on słuszność oczarowaniu, którem u Dea ulegała.
Mawiał nieraz:
— Niewidomy widzi to, co jest niewidzialne.
Mówił także:
— Nie czem innem, jak widzeniem, jest sumienie.
Spoglądając zaś na Gwynplaina, mruczał pod nosem:
— Pół potwora, ale też zarazem i pół Boga.
Gwynplaine ze swej strony upajał się Deą. Istnieje wzrok niewidzialny, którym dusza patrzy, i wzrok widzialny, będący poprostu źrenicą. Otóż Gwynplaine wzrokiem widzialnym Deę oglądał. Jeżeli Dea idealnego tylko doznawała olśnienia, jemu zato olśnienie to rzeczywistem było. Gwynplaine był więcej niż brzydki, gdyż był przestraszający; otóż na Deę patrząc, miał ze wszech miar przed oczyma własne przeciwieństwo. Ile on był odstręczający, tyle Dea pociągała. On był okropnością — ona wdziękiem samym. Było w niej coś wyśnionego. Wydawała się być wcielonem marzeniem. Rozpatrując się w jej harmonijnej postaci, w jej kształtach obłocznych, widząc jej kibić wysmukłą, niemal jak trzcina powiewną, jej ramiona, u których może szeleściły niewidzialne skrzydła, skromne zaokrąglenia jej ciała, raczej duszy niż zmysłom płeć jej uwydatniające, podziwiając jej białość niemal przezroczą, szlachetną pogodę wzroku, z mocy bożej ziemskiemu światu zamkniętego, i wreszcie świętą niewinność jej uśmiechu, czułeś tuż obok siebie słodkie sąsiedztwo anioła, a przecież ta istota była kobietą.
Gwynplaine, jak to już powiedzieliśmy, przyrównywał siebie do innych — przyrównywał też i Deę.
Istnienie jego, w całem znaczeniu tego wyrazu, było niesłychanym wynikiem dwóch całkiem sobie przeciwnych powołań. Znajdowało się niby na przecięciu dwóch promieni: jednego od góry idącego, drugiego od dołu — jednego białego, drugiego czarnego. Przypuśćmy okruszynę dziobniętą jednocześnie przez zło i przez dobro, — jedno ukąszeniem po nią sięgnęło, drugie pocałunkiem. Otóż Gwynplaine był czemś podobnem, owym atomem w stworzeniu skaleczałem razem i upieszczonem. Był on wytworem złego zrządzenia, dziwnie skojarzonego z opieką Opatrzności. Nieszczęście położyło rękę na jednem jego ramieniu, szczęście na drugiem. Przeznaczenie jego składało się z dwóch przeciwnych sobie konieczności. Przekleństwo spoczywało na nim, ale także i błogosławieństwo. Był wybranym potępieńcem. Kim był? Ani nawet wiedział. Patrząc na siebie, spostrzegał nieznajomego. Tylko że ten nieznajomy był poczwarny. Życie Gwynplaina było niby życiem po ucięciu głowy; miał on bowiem twarz nie swoją. Twarz ta była straszliwa — tak straszliwa, że aż bawiła. Człowiek ten do tego stopnia strachu napędzał, że aż rozśmieszał. Twarz jego piekielnie błaznowała. Było to przeobrażenie się podobieństwa bożego w zwierzęcy upadek. Nigdy jeszcze nie widziano dotąd podobnie całkowitego zaćmienia człowieczeństwa na ludzkiej twarzy, nigdy nie było zupełniejszej w tym względzie parodji, nigdy się potworniejsza nieforemność nie wykrzywiała do śmiechu w przyśnionej zmorze; nigdy to wszystko, co tylko jest w stanie wstrętnem być kobiecie, poczwarniej nie ześrodkowało się w jednym i tym samym człowieku. Nieszczęsne serce, zamaskowane i spotwarzone przez to oblicze, zdawało się być na zawsze skazane na osamotnienie pod tą powierzchownością, jakby pod wiekiem trumny. Ale tymczasem przeciwnie całkiem; właśnie tam, gdzie się do głębi wyczerpała złośliwość nieznana, z kolei niewidzialna dobroć wyszafowała hojnie swe łaski. W tego upadłego nędzarza, nagle dźwigniętego z poniżenia, obok wszystkiego, co w nim odstręczało, złożyła wszystko, co przyciągać może; w ten hak, rozbiciem grożący, magnes utkwiła. Z jej zrządzenia ku temu odrzutkowi pełnemi skrzydły pospieszyła druga dusza; ta sama dobroć zlecała tej gołąbce pocieszać potępieńca rażonego gromem i sprawiała, że w tym dziwnym razie potworność przez piękność była ubóstwiana.
Ażeby coś podobnego stać się mogło, trzeba było, ażeby owa piękna nie mogła widzieć owego spotworzonego. Do tego szczęścia potrzebne było owo nieszczęście. Opatrzność to pozbawiła Deę zdolności patrzenia.
Gwynplaine wiedział przeczuciowo, że był przedmiotem odkupienia. Ale dlaczego spadło na niego prześladowanie? Nie wiedział. Nie wiedział również, dlaczego mu za to przychodziło wynagrodzenie. Wiedział tylko, że promienistość spłynęła owionąć jego upośledzenie. Ursus nieraz mu był czytał i wykładał ustęp z dzieła doktora Conquesta De denasatis, oraz w innej jeszcze starej księdze niejakiego Hugona Plagona rozdział, poczynający się od słów: nares habens mutilas[1], bacznie się jednak wystrzegając wszelkich w tym przedmiocie przypuszczeń i, co za tem idzie, wniosków wszelkich. Możebnemi tu były domysły, nawet dawało się dostrzegać pewne prawdopodobieństwo popełnionego w dzieciństwie na Gwynplainie gwałtu; dla tego ostatniego przecież jedno tylko było oczywiste, to jest skutek. Wyraźnem przeznaczeniem jego było żyć pod piętnem. Ale dlaczego to piętno? Na to nie było odpowiedzi. Zewsząd samotność tylko i milczenie wokoło Gwynplaina. Rozpierzchało się wszystko w przypuszczeniach, które się dawały przystosowywać do tej rzeczywistości tragicznej; i z wyjątkiem straszliwego faktu, nic tam więcej pewnem nie było. Temu przygnębieniu Dea pospieszała z pomocą; jakby pośrednictwo z nieba pomiędzy Gwynplaina i jego rozpacz. Wzruszony i pobudzony do życia, wchłaniał on w siebie słodycz tej wybranej istoty, zwracającej się ku jego ohydzie; rajskie zdumienie roztkliwiało tę maskę smoczą; utworzony dla przerażania, posiadał tę cudowną wyjątkowość, że był podziwiany i ubóstwiany w świecie idealnym przez światłość samą i, poczwarą będąc, uczuwał na sobie zapatrzenie się gwiazdy.
Gwynplaine i Dea było to jedno stadło, i dwa te serca tkliwe ubóstwiały się wzajemnie. Jedno gniazdo na ptasząt dwoje, oto całe ich dzieje. Dokonywali sobą tego koniecznego zwrotu w okres prawa powszechnego, w którym przychodzi kolej podobania się sobie, szukania się i wreszcie znalezienia.
Tak tedy nienawiść doznała w tym razie zawodu. Kimkolwiekbądź byli prześladowcy Gwynplaina, skądbądź wyszła zagadkowa ku niemu zawziętość, jedno i drugie całkowicie chybiło celu. Chciano go oddać rozpaczy, oddano go zachwyceniu. Zrobiono mu zgóry ranę uleczającą. Zawczasu skazano go na pociechy za pośrednictwem zasmucenia. Katowskie kleszcze zwolna przeobraziły się w miękką dłoń kobiecą. Gwynplaine był straszliwy, sztucznie straszliwy, straszliwy pracą ręki ludzkiej; miano na dzieję odgrodzić go raz na zawsze, naprzód od rodziny, jeśli ją miał, a następnie od ludzkości całej; z dziecka odrazu urobiono go na ruinę, ale ruinę tę przyroda przygarnęła do siebie, jak czynić zwykła z wszelką ruiną, pocieszyła również osamotnienie to, podobnie jak i innym osamotnieniom udziela pociechy; przyroda bowiem w pomoc przychodzi wszelkiemu opuszczeniu; tam, gdzie wszystkiego zabrakło, ona oddaje się cała; zieleni się ona i zakwita na każdem zapadlisku; chowa bluszcz dla głazów, miłość zaś dla ludzi.
Taką jest bezmierna hojność nieokreśloności.




  1. Versio Galica Will. Tyrii, Lib. II, cap. XXIII.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.