Clerambault/Część trzecia/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Clerambault wrócił ze szpitala do domu i zamknąwszy się w swoim pokoju, zabrał się do pisania. Pani Clerambault próbowała raz wejść i z pewnym niepokojem zapytywała go, co robi. Możnaby sądzić, że jakaś rzadka intuicja u tej poczciwej kobiety, która nigdy nie domyślała się niczego, budziła w niej niejasną trwogę z powodu tego, co jej mąż zamierza uczynić. Udało mu się obronić się w swem odosobnieniu, aż był gotów ze swą robotą. Zazwyczaj nie darował swej rodzinie ani jednej linji z tego, co napisał: pochlebiało to jego naiwnej serdecznej próżności; był to taki obowiązek czułości, bez którego ani oni, ani on nie byliby się mogli obejść. Tym razem nie uczynił tego, nie zdając sobie sam dokładnie sprawy, z jakiego powodu. Jakkolwiek był daleki od wyobrażenia sobie następstw swego uczynku, obawiał się zarzutów, a nie był dość pewny siebie, by się nie narażać; pragnął przeto pozostawić innych wobec faktu dokonanego.
Pierwszy jego krzyk był oskarżeniem siebie samego:
O Zmarli, wybaczcie nam!“.
To wyznanie publiczne miało jako motto melodję starej skargi króla Dawida, płaczącego nad ciałem swego syna Absalona.
„Miałem syna. Kochałem go. Zabiłem go. Ojcowie w pokrytej żałobą Europie, nie przemawiam jedynie w mem własnem imieniu, ale w waszem, miljony ojców, ojców, którzy stracili synów, wrogowie czy przyjaciele, wszyscy, jak ja, zbroczeni ich krwią. To wy wszyscy przemawiacie głosem jednego z was, moim nędznym głosem, który cierpi i odczuwa żal.
Mój syn został zabity, za waszych synów, czy może przez waszych? (nie wiem tego), w każdym razie jak wasi synowie. Tak jak wy, oskarżałem wrogów, oskarżałem wojną. Ale dziś widzę i oskarżam głównego winowajcę: ja nim jestem. Ja nim jestem, a ja, to wy. To my wszyscy, chce was zmusić słyszeć to, co wy dobrze wiecie, ale o czem nie chcecie wiedzieć.
Mój syn miał dwadzieścia lat, gdy padł ofiarą wojny. Dwadzieścia lat kochałem go, ochraniałem od głodu, zimna, chorób, od ciemności duszy, nieświadomości, błędów, od wszystkich zasadzek, ukrytych w cieniu życia. Ale cóż uczyniłem, by go uchronić od nieszczęścia, które się zbliżało?
Nie byłem przecież jeden z tych, którzy się łączą z namiętnościami zazdrosnego nacjonalizmu. Kochałem ludzi, radowałem się, patrząc oczyma duszy na ich przyszłe braterstwo. Dlaczegoż więc nie uczyniłem nic przeciw temu, co groziło temu braterstwu przeciw tej gorączce, skradającej się w ukryciu, przeciw temu kłamliwemu pokojowi, który z uśmiechem na ustach gotował się do morderczego ciosu?
Czy może obawiałem się, że zrażę ludzi do siebie, że ściągnę na siebie ich nieprzyjaźń? Lubiałem zanadto kochać, zwłaszcza zaś być kochanym. Lękałem się, że stracę życzliwość ludzi, którą się cieszyłem; zanadto wysoko ceniłem ułomną i słabą jedność z tymi, którzy nas otaczają, tę komedję, którą gra się dla innych i dla siebie i którą się jednak człowiek nie oszukuje, ponieważ obie strony obawiają się wymówić słowo, któreby zerwało tynk i odsłoniło popękane ściany domu. Była to obawa zajrzeć jasno do własnej duszy, wątpliwość wewnętrzna... Pragnąłem wszystko oszczędzać, pogodzić z sobą stare instynkty i nową wiarę, siły, które się wzajemnie niszczą i niweczą, Ojczyznę, Ludzkość, Wojnę i Pokój... Nie wiedziałem nigdy dokładnie, ku której stronie mam się przechylić. Przechylałem się od jednej strony ku drugiej, jak gdyby na huśtawce. Bałem się wysiłku, by się zdobyć na jakąś decyzję i dokonać wyboru... Było to z mej strony lenistwo i tchórzostwo. Wszystko zaś należycie odświeżone pokrzepiającą wiarą w dobroć wszechrzeczy, które, jak myśleliśmy, potrafią się już zorganizować same przezsię. A my poprzestawaliśmy na tem, aby oglądać i wysławiać nieomylny bieg Przeznaczenia... Byliśmy prawdziwymi dworakami siły!...
Ponieważ my nie mieliśmy dość energji, rzeczy — albo ludzie (inni ludzie) — dokonali za nas wyboru. I wtedy dopiero zrozumieliśmy, żeśmy się pomylili. Ale było to dla nas tak wstrętne przyznać się do błędu i byliśmy tak bardzo odzwyczajeni od szczerości i prawdy, że postępowaliśmy, jak gdybyśmy byli w zgodzie ze zbrodnią. Jako porękę zgody, wydaliśmy naszych własnych synów...
O, kochamy ich bardzo! Niewątpliwie więcej, aniżeli nasze życie... (Gdyby szło tylko oto, aby oddać nasze życie), ale nie kochamy ich bardziej od naszej dumy, która się wysilała rozpaczliwie, aby zasłonić nasze zamieszanie moralne, próżnię naszej duszy i noc w naszem sercu.
To jeszcze może uchodzić u tych, którzy wierzą w stare bożyszcze swarliwe, zazdrosne, zbroczone krwią skrzepłą — w barbarzyńską ojczyznę. Ci, poświęcając mu obcych i swoich, zabijają ich, ale przynajmniej nie wiedzą, co czynią! — Ale ci, którzy już nie wierzą, którzy jedynie chcą wierzyć, (a do nich należę ja, należymy my), poświęcając swoich synów, oddają ich na ofiarę kłamstwu (gdyż potakiwać w razie wątpliwości znaczy kłamać); poświęcają ich, aby udowodnić sobie samym swoje kłamstwo. A teraz gdy nasi drodzy zginęli za nasze kłamstwo, dalecy od przyznania tego, pogrążamy się w niem aż powyżej oczu, aby nic więcej nie widzieć. A po naszych synach muszą inni, wszyscy inni, ginąc również za nasze kłamstwo...
Ale ja, ja nie mogę dłużej tego znieść. Myślę o synach, którzy jeszcze żyją. Czy to mi sprawi ulgę, gdy inni doznają również nieszczęścia? Czy jestem barbarzyńc z czasów Homera, aby sądzić że ukoję ból mego zmarłego syna i jego pragnienie światła, wylewając na ziemię, która go pochłonęła, krew synów innych ludzi? Czy tkwimy zawsze jeszcze w tych wyobrażeniach? — Nie. Każde nowe morderstwo zabija ponownie mego syna, sprawia, że na jego kościach cięży wstrętny namuł zbrodni. Mój syn był przyszłością. Jeżeli chcę go ocalić, muszę ocalić przyszłość, muszę oszczędzić ojcom, którzy przyjdą, boleści, jakiej sam doznaję. Na pomoc! Wesprzyjcie mnie! Odrzućcie to kłamstwo! Czy to dla nas toczą się te walki między państwami, czy dla nas dzieje się to rozbójnictwo na całym świecie? Czego nam potrzeba? Czyż nie jest pierwszą radością, pierwszem prawem prawo do życia dla człowieka, który rośnie prosto, podobny do drzewa, rozpościera się na przydzielonym mu kawałku ziemi i widzi, jak jego różnorodne życie, przez jego wolne soki i spokojną pracę, w nim i w jego synach cierpliwie się wypełnia? I któż pomiędzy nami, braćmi z tego świata, zazdrości innym tego słusznego szczęścia, któżby chciał im je ukraść? Co mamy wspólnego z temi ambicjami, z tem współzawodnictwem, z temi żądzami, z temi chorobami duszy, które bluźniercy obejmują mianem ojczyzny? Ojczyzna, to wy, ojcowie. Ojczyzna to są nasi synowie. Nasi synowie wszyscy. Ocalmy ich!“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.