Choroby wieku/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Choroby wieku
Podtytuł Studjum pathologiczne
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIV.

Z Demborowa wszystko się rozbiegło gnane strachem panicznym, i pierwszy może raz od czasu jak je objął pan Jan, gospodarstwo pozostawione było na łasce oficjalistów, z których każden wcześnie tylko przemyślał, co na przypadek wielkiej rejterady unieść by mógł z sobą bezkarnie... Zimni ludzie nie przywiązywali nikogo do siebie, i nie starając się o pozyskanie serc, nie mieli ich też wcale, usposobili tylko bardzo praktyczne sługi, które naturalnie przejęte będąc potrzebą dobrego bytu, myślały naprzód o zapewnieniu go sobie. Nie można im tego było mieć za złe, gdyż pan Dembor nieustannie powtarzał ludziom, których miał przy sobie, że ani ich rozumu ani przywiązania nie potrzebuje, wymagając tylko ślepego posłuszeństwa rozkazom i jak najdokładniejszego ich spełniania.
W martwem milczeniu wyglądał każdy znaku tylko któryby dalszem postępowaniem pokierował i po cichu na wypadek przysposabiał węzełki do drogi. Głucha wieść o niebezpieczeństwie grożącem Demborom, rozchodziła się po okolicy i przejmowała zdumieniem wszystkich, rozsądniejsi nie chcieli nawet wierzyć, aby tak praktyczny człowiek miał upaść tak niespodzianie, inni już to sobie tłumaczyć usiłowali zbytkiem ryzykowności i powiadali że zawsze ruinę jego prorokowali, nie wierząc w wielkiego przedsiębiorcę. Ciekawi byli wszyscy co się też z nim stanie, ale nikt jakoś go nie żałował.
Z niepokojem w duszy dobił się do stolicy pan Jan Dembor zabrawszy z sobą co tylko dało się chwycić pieniędzy, aby zachwianą sprawę poprzeć całą siłą.
Tu dopiero dowiedział się, że ona z rąk ubogich i niestrasznych przeciwników, nie mających ani grosza, ani stosunków i położenia społecznego, przeszła w ręce bardzo zręcznego i przebiegłego spekulanta, pana Felicjana Plamy. Nowy ten jej nabywca miał za sobą wieloletnie doświadczenia, zimną krew i zręczność w chodzeniu koło zawiklanych wyroków i rozporządzał kapitałem znacznym jak mówiono, — znano go jako jednego z najszczęśliwszych facjendarzy i procesowiczów. Długi czas wprzód mieszkał w stolicy jako plenipotent wielkiego pana, którego z długów i zagmatwanych interesów oczyszczając przez lat kilkanaście, zebrał sobie kilkakroć stotysięczny kapitał, nie uchowawszy pryncypała od ruiny. Mówiono że go po cichu kilka razy sprzedał, ale tego mu nikt nie dowiódł.
To pewna, że na licytacji nabył w końcu część majątku po upadłym swym pupilu, przefrymarczył ją, a potrzebną już mając wprawę do prowadzenia interesów, na swoją rękę obrabiać je zaczął, czyhając na wlewki zrozpaczonych i zaniedbanych procesów, których nabycie za dobry materjał służyć mogło do spekulacji. Nie podejmował się już, chyba spraw bardzo wielkich, a inne zaraz rozpatrzywszy po prostu kupował zaliczając na nie część jakąś i przejmując na siebie. On to od drugich spadkobierców tego odwiecznego ale nie przedawnionego prawami procesu, za małą sumkę jakąś nabył pretensji ich do Demborowa, i tak dobrze począł z niemi chodzić po cichu, że pierwszy już wyrok otrzymał całkiem na swoją stronę.
Felicjan Plama był ze wszech miar charakterystyczną postacią; — wyszedł niewiedzieć zkąd i wygrzebał się niewiedzieć jak, ale tego na nim znać nie było i dobrze się dopiero wpatrzywszy, podszewka gbura stawała widoczną. Przywykły do życia w stolicy, do bywania w najpierwszych towarzystwach, elegant, kosmopolita, mówił wprawnie kilku językami, żył na skalę pańską, lubił hulać, nie żałował sobie niczego i w towarzystwie z daleka wziąć go było można na chwilę za wielkiego pana, tak zręcznie czasem go udawał.
Małych interesów nie podejmował się wcale, zdesperowane dźwigał szczęśliwie, ale darł za nie niemiłosiernie, potrzebując jak mówił żyć, i nie kryjąc się z przywyknieniem do zbytku. Niezmiernie grzeczny, bo mu się zdawało że to da pozór wysokiej cywilizacji, strojny, wyperfumowany, wesół, uśmiechnięty, namiętny gracz i gawędziarz niezmordowany, choć w rozmowie dowcipu nie miał — na pozór niczem się nigdy nie zajmował, jeździł, bawił się, umizgał, sprawiał hulanki i należał do wszystkich jakie gdzie dawano, hojnie sypał gdy nań patrzano, obiecywał łatwo, pociągał ku sobie przystępnością i łatwością w początku. Ale pod tym lekkim salonowym człowiekiem, tak występującym świetnie i zajętym tylko zabawą i rozrywkami, kobietami, kartami, końmi, był duszą chciwy, nielitościwy, nieubłagany, zimny, śmiejący się ze wszystkiego uczucia, a najpierwej z nieszczęścia którego był sprawcą — człowiek bez serca i sumienia, nie występujący publicznie, wstydzący się może siebie, jednak niezwyciężony i cynicznie egoista.
W cztery oczy nie miał najmniejszego wstydu i nie oglądał się na nic, całem zadaniem dlań było nie skompromitować się i zawsze w legalnych utrzymywać granicach, zasłużył też na imie wielce praktycznego człowieka, jakie mu powszechnie dawano i był niesłychanie praktycznym. Wiedział jak do kogo przystąpić, czem kogo sobie zjednać, z kim grać i przegrywać, kogo na balik poprosić, komu zakład proponować, czyją miłość własną i jak pogłaskać, a po cichu śmiał się ze sprężyn których tak szczęśliwie używał.
Wszystko u niego robiło się jakoś po cichu, tajemnie, skrycie, nieodgadnionemi sposoby, on sam od rana począwszy niczem się prawie nie zajmował, przyjmował gości, śniadał, chodził na obiady, pił, grał po całych nocach, dawał wieczerze, należał do wszystkich składkowych hulanek młodzieży, choć lata nie bardzo były po temu, bo dobrze się podeptał, a jednak umiał wśród tych szałów tam szepnąć słówko, tu kogoś pchnąć w potrzebne miejsce, nakreślić kilka słów ołówkiem i wcisnąć oczekującemu skinienia faktorowi, nie opuszczając się nawet, kiedy na oko był pijany i najbardziej rozochocony.
Byli tacy co nieodmawiając mu nazwiska człowieka praktycznego, zwali go jeszcze inteligencją potężną, może za to że nic nie umiejąc o wszystkiem potroszę a zręcznie prawić potrafił, w istocie, sprytu i łatwego pojęcia odmówić mu nie było można. Obejmował interesa niezmiernie szybko, nie spowiadał się nikomu z planu który do prowadzenia ich obierał, milczał jak mur, a swoje robił po cichu, nie zrażając się niczem. A że w wyborze środków nie był wybredny i wszystkie mu równie były dobre byle do celu wiodły, najczęściej postawił na swojem. — W towarzystwach w których się kręcił, lubiono go bardzo — pił zawsze chętnie i do upadłego, poił ochotnie, dom trzymał otwarty, przegrywał nie marszcząc się, słowem umiał żyć z ludźmi, a że dla ich ułomności nie tylko był pobłażającym, ale nawet zawsze ich jako narzędzie do swoich interesów używał i pochlebiał im, musiał się podobać tym, którym tak trafnie umiał dogadzać.
Na oko trudno w nim było poznać prawnika spekulanta, czy jak dawniej u nas zwano facjendarza, gdyż zręcznie dosyć udawał człowieka lepszego towarzystwa, zajętego tylko rozrywką i zabiciem czasu. Zawsze wyświeżony i najnowszą ubrany modą, z twarzy jeszcze pokaźny choć dobrze już nie pierwszej młodości, manjerę miał niezmiernie do zbytku może wyszukaną. Plama wciskał się między arystokrację natarczywie, nie zważając czasem jak go potraktowano i widocznie miał do niej pretensje. Jeździł karyklem lub karetką, trzymał konie wierzchowe, należał do kursów, narzucał się do zakładów, grał jak najdrożej i występował gdy było potrzeba, po pańsku, wcale grosza nie żałując.
Mnóstwo jednak mając przyjaciół wieczornych, obiadowych i balikowych, nikomu się do siebie tak zbliżyć nie dawał, by o nim i jego istotnem położeniu mógł coś powiedzieć dokładniej; poza obrębem życia jakie wiódł, o którem wszyscy wiedzieli, otaczała go jak najgłębsza tajemnica. Co miał, co myślał, dokąd szedł, jak, z tego się nie spowiadał nigdy, a do pokątnych swych robót brudnych takich używał figur, które się ryły jak krety potem gdzieś pod ziemię i nigdy nie wychodziły na wierzch.
Dembor dowiedziawszy się że interesa jego w tak niebezpieczne dostały się ręce, przestraszony niepomału następstwami, drugiego czy trzeciego dnia po przybyciu postanowił oko w oko spotkać się z nieprzyjacielem, rozmówić z nim stanowczo, i gdyby można zaproponować mu układy. Chciał choćby ofiarą znaczną pozbyć się niepokoju i raz tę sprawę ubić... Ale już trochę znając Plamę z odgłosu, nie życzył sobie iść przeciwko niemu i sam go szukać, aby mu nie dać poznać że z obawy skłonny jest do układów i uznaje kruche swe położenie — myślał go spotkać gdzieś w trzecim domu, i nieznacznie jakoś zaczepić, sądząc że spekulant rad będzie małym kosztem coś zarobić i układów nie odrzuci. Ukartowano to łatwo, gdyż Plama bywał wszędzie po lepszych towarzystwach, kręcąc się codziennie, gdzie się tylko bawiono. Zaprosił ich obu hrabia G... na kawalerską wieczerzę z preferansem.
Przeciwnicy z daleka się zaraz oczyma zmierzyli i w pierwszej chwili Demborowi się jakoś zdało że łatwo Plamę pożyje, tak go roztargnionym, tak lekkim, przystępnym i wygadującym się znalazł, a zajętym więcej daleko kartami i baletniczkami, niż sprawą i prawem. Nie poznał się że to była tylko sukienka umyślnie kładziona dla ludzi.
Po kilku obrotach, poznajomieni z sobą przez gospodarza, panowie nasi spotkali się wreszcie w ustronnym kątku. Plama wystąpił z szumnym komplimentem i ubolewaniem, że los postawił go w konieczności narażenia się tak znakomitemu człowiekowi, tak powszechnego szacunku godnemu obywatelowi jakim był pan Dembor, Dembor odpowiedział na to pomalutku, po cichu i bardzo zimno, jakąś wyszarzaną grzecznością. Od słowa do słowa, ostrożnie poczęli się badać, ale choć Plama paplał niby na pozór co mu ślina do gęby przyniosła, nic w istocie z niego dobyć nie było można. Zagadnięty o istotę rzeczy, zbywał ogólnikami ciemnemi, konceptami, udawał że mu się wytłumaczyć trudno. Dembor nie mógł pochwycić tego tak lekkiego człowieka. Dowiedział się tylko że Plama bardzo już znaczną sumę miał na tę sprawę wyłożyć, że ustępstwo jej grubo zapłacił, że go niby nadużyto, a do układów musiał być trudnym. Zresztą zaofiarował się panu Demborowi z grzecznością i nadskakiwaniem jako zawsze gotów na wszystko, coby im obu pokój i zgodę pożądaną przynieść mogło.
Przez kogoś trzeciego zaproponowano nazajutrz z cicha, przestraszonemu Demborowi, ni mniej ni więcej tylko ustępstwo całego majątku o który chodziło, a w zamian zrzeczenie się pretensji wszelkich do kalkulacji z długo pobieranych dochodów, lub tak coś, jak półtora miljona...
Dembor który sądził, że to jakiemi stu tysiącami zbędzie, przerażony, gadać już nawet nie chciał, ruszył do prawników, do mecenasów, ale wszędzie znalazł ślady przejścia pana Plamy, który go uprzedzić potrafił i najlepszych obrońców dla siebie umówił. Sprawa stała jak najgorzej, tego utaić przed sobą było niepodobna. — Dembor też najpraktyczniejszy z ludzi w gospodarstwie i zarządzie majętności, do procesu wcale nie był stworzony i nadto miał prawości w charakterze, by się domyślał jakich tu środków użyć wypadało, zbyt prostą szedł drogą, gdy przeciwnik uciekał manowcami.
Kiedy wymacawszy lepiej położenie, chciał powtórnie spróbować czyliby Plama nie dał się skusić gotowizną, spekulant już pewien swego, grzecznie od wszelkich układów się wywinął i nie dał nawet mówić z sobą. Sprawa szła jak najgroźniej dla Demborów, on tracił głowę, opłacał mecenasów, jeździł, trudził się, prosił, pisał, skarżył bezskutecznie, co krok to się ślizgał. Sam wreszcie postrzegł że prawność wszelka była ze strony przeciwnej, a przegrana jego niechybna i konieczna.
Pierwszy raz może w życiu, Dembor zachwiał się, uczuł przybity i upokorzony, a że taił w sobie co się z nim działo, w końcu gryząc się tak, z umartwienia zachorował śmiertelnie i w chwili gdy proces się miał rozwiązać w najwyższej instancji, położył z tyfoidalną gorączką, zostawując na plenipotentów zdesperowaną obronę.
Plama naturalnie i z tej szansy potrafił praktycznie korzystać. Dawał wieczór po wieczorze, śniadania, baliki, poił, karmił, przeciągał ludzi ku sobie i przyśpieszał jak mógł wyrok ostateczny. Choroba Dembora była mu bardzo na rękę, i choć pełnomocnik zastępował go jak najgorliwiej, wszakże tyle co on sam zrobić nie mógł. Dembor jeszcze był nie wyszedł z niebezpieczeństwa, gdy dekret pozbawiający go majątku i powołujący do zdania rachunków z długoletniej administracji, zapadł niespodziewanie... była to.... ruina.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.