Chata wuja Tomasza/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI.
Śmierć.

Sypialnia Ewy, był to duży pokój, jak wszystkie inne w tym domu; mieściła się pomiędzy sypialnią panny Ofelji a pana Saint-Clare i wychodziła również na werandę. Pan Saint-Clare przyozdobił pokoik Ewuni według swego własnego gustu, odpowiednio do wieku i usposobienia tej, dla której był przeznaczony. Okna były zawieszone różowym i białym muślinem; posadzka pokryta dywanem roboty paryskiej, według wzoru jego własnego pomysłu; w pośrodku znajdowała się wyszyta śliczna róża, dokoła otaczał ją szlak z pączków róż i lilij, tworząc ozdobną girlandę. Łóżko, krzesła i fotele bambusowe. Nad głową, na wystającym alabastrowym murku, stała prześliczna statua anioła z rozwiniętemi skrzydłami, z mirtowym wiankiem w wyciągniętych rękach; od wianka w lekkich fałdach spadała zasłona z różowej gazy, wyszytej srebrem, dla ochrony od moskitów, co jest niezbędnem w tym klimacie. Ponad różowemi jedwabnemi poduszkami, ozdabiającemi prześliczny bambusowy fotel, wzniosiły się figury, trzymające podobne zasłony. W pośrodku pokoju stał misterny, lekki bambusowy stół, na nim marmurowa waza w formie wielkiej lilji z pączkami, zawsze pełna kwiatów. Na nim leżały książki Ewy, różne jej cacka i prześliczny pulpit ze słoniowej kości; ojciec dał go jej w prezencie, gdy zauważył, że Ewa pilniej zaczęła się uczyć pisać. Nad kominkiem, na marmurowej desce stał prześlicznie rzeźbiony Chrystus, przyzywający dzieci ku sobie, a po bokach marmurowe wazony. Tomasz przynosił codziennie z największą przyjemnością świeże bukiety i kładł je w wazony. Na ścianach wisiały dwa czy trzy obrazy, przedstawiające dzieci w różnych postawach. Jednem słowem, wszystko nosiło tam charakter, piękna i niewinności dziecięcej. Przebudziwszy się z rana, oczy Ewy spotykały same przedmioty, mogące w jej duszy obudzić li tylko uczucia spokojne, myśli wzniosłe.
Zwodnicze uczucie sił prędko zaczęło znikać, coraz rzadziej widziano ją przechadzającą się po galerji, coraz częściej widywano ją leżącą na kanapie przy otwartem oknie, ze zwróconemi oczami na igrające fale jeziora.
Pewnego wieczora, gdy podobnie spoczywała na kanapie, trzymając delikatne paluszki między kartami wpółotwartej książki, usłyszała głos rozgniewanej matki.
— A to co znowu? — wołała Marja. — Tyś się ośmieliła rwać kwiaty? — I słychać było silne uderzenie.
— O Boże! to dla panny Ewuni — odpowiedział głos inny, był to głos Topsy.
— Dla panny Ewuni? Doskonała wymówka! Cóż ona będzie robiła z twojemi kwiatami? Ach, ty przeklęta murzynko! Precz stąd!
W tej chwili zerwała się Ewunia z kanapki i pobiegła na balkon.
— Nie gniewaj się, droga mamo! Jam bardzo rada tym kwiatkom; oddaj mi je, są mi potrzebne...
— Jakto, Ewo, w twoim pokoiku dosyć kwiatów.
— Ja kocham kwiatki... Topsy, daj mi je.
Mała murzynka, stojąca opodal ze spuszczoną smutnie głową, podeszła i oddała kwiaty. W jej całej postawie było coś niepewnego, niezwykłego w całem jej kiedyindziej hardem, niedbałem usposobieniu.
— Jaki prześliczny bukiet — rzekła Ewa, przypatrując się kwiatom.
Raczej był on oryginalnym niż pięknym. Pośród jaskrawo-ponsowych geranji wyglądała biała kamelja ze swemi połyskującemi liśćmi. Widocznie ten sam dziwaczny gust, który się odznaczył w doborze tak sprzecznych z sobą kolorów, przewodniczył w starannem ułożeniu każdego liścia.
— Jak widzę, Topsy, masz dobry gust w doborze kwiatów. Oto próżny wazon — mówiła dalej Ewa — proszę cię, przygotuj codziennie świeży bukiet.
Topsy była oczarowana temi słowami.

— A to dziwaczna myśl — rzekła Marja — i powiedz naco ci tyle kwiatów?

Topsy weszła do pokoju i podała kwiatki Ewuni.
— Lubię kwiatki, a tobie, moja mamo, pewnie wszystko jedno, kto kwiatków nazrywa?

— Z pewnością. Topsy, słyszysz, co twoja młoda pani mówi?... Pamiętaj, byś pilnie spełniała jej polecenie.
Topsy ukłoniła się, spuściła oczy i gdy się odwróciła, aby odejść, spostrzegła Ewa, jak po jej czarnej twarzy potoczyły się łzy.
— Widzisz, droga mamo, byłam pewna, że biedna Topsy chciała coś dla mnie zrobić — rzekła Ewa półgłosem do swej matki.
— Co za dzieciństwo! To była tylko swawola. Ona wie, że jej nie wolno zrywać kwiatów, a więc rwie. Lecz jeżeli taka twoja fantazja, żeby ogałacała klomby, niech i tak będzie.
— Mamo, mnie się zdaje, że Topsy nie jest taką, jaką była dawniej, stara się być dobrą.
— Jeszcze jej do tego daleko! — rzekła z szyderczym uśmiechem Marja.
— Ale biedna Topsy przez całe swe życie nie spotkała nikogo przychylnie dla siebie usposobionego.
— U nas czyni się dla niej wszystko, co tylko zrobić można, a jednak jest zła i taka pozostanie.
— Ale mamo! pomyśl, jaka to różnica w mojem a jej wychowaniu. Mnie otaczało tylu przyjaciół, krewnych, którzy o tem tylko myśleli, aby mnie uczynić dobrą i szczęśliwą; a biedna Topsy, nim się tu dostała, była zupełnie opuszczoną.
— Być może — rzekła poziewując Marja. — Ach mój Boże, jakże gorąco!
— Mamo, wszak ty wierzysz, że Topsy mogłaby się stać tak jak i my aniołem, gdyby tylko była chrześcijanką?
— Topsy aniołem! — spytała z zadziwieniem Marja. — Dziwaczne myśli! podobne myśli chyba tylko tobie mogą przyjść do głowy!
— Ale, moja mamo, czyż Bóg nie jest również jej ojcem jak i nam? Czyż Chrystus Pan i dla niej na krzyżu nie umarł?
— Być może, Bóg zapewne wszystkich stworzył — rzekła Marja. — Gdzie mój flakonik?
— O szkoda, wielka szkoda, — westchnęła Ewunia, patrząc na jezioro.
— Czego szkoda! — spytała Marja.
— Tego, że jest istota, któraby mogła być aniołem i żyć z aniołami, a jednak upada... upada coraz głębiej... i nikt jej nie poda ręki. O Boże mój!...
— Ponieważ nie możemy zaradzić temu, nie powinniśmy się tem dręczyć. Według mnie, niema na to lekarstwa. Powinniśmy być Bogu wdzięczni za nasze przywileje...
— Nie rozumiem, co to są przywileje — odrzekła Ewa. — Boli mnie, gdy myślę o tych biednych istotach, które nie mają tego, co im się słusznie należy.
— Dziwne dziecię! Religja uczy nas używać nadanych nam przywilejów i być wdzięcznemi za nie.
— Chciałabym, mamo moja, — aby mi ustrzyżono włosy.
— Naco? — spytała Marja.
— Chciałabym rozdzielić między moich przyjaciół, póki sama mogę jeszcze to uczynić, proszę poprosić ciotkę, aby mi je ustrzygła.
Marja zawołała pannę Ofelję z przyległego pokoju.
Skoro przywołana weszła, dziewczę powstało z poduszki a trzęsąc zwojami ciemno-złotawych włosów, rzekło żartobliwie:
— Moja ciociu, chodź, proszę, ostrzyż owieczkę.
Panna Ofelja podeszła z nożyczkami w ręku.
— Ostrożnie, nie zepsuj! — rzekł ojciec — podstrzyż z dołu, aby nie było widać. Jestem dumny na złociste sploty mojej Ewy.
— Ojczulku! — zawołała Ewa smutnie.
— Chciałbym je zachować w całej piękności — rzekł wesoło Saint-Clare, — gdyż pojedziemy z tobą, mój aniołku, na plantacje stryja, do kuzyna Henryka.
— O nie! już tam nie pojadę; pojadę w inne, lepsze kraje, wierzaj mi, ojcze. Czyż nie widzisz, że codzień więcej upadam na siłach?
— Ewo! niebaczna Ewo! poco mi to mówisz? — zawołał z boleścią ojciec.
— Dlatego, mój ojcze, że to jest prawdą i gdybyś temu uwierzył, być może, że myślałbyś o tem z uczuciem, jakie jest we mnie, gdy patrzę tam!...
Saint-Clare boleśnie zacisnąwszy usta, patrzał smutnie na długie, prześliczne kędziory, które jedne po drugich podstrzyżone, układały się na kolanach Ewy. Brała je z uwagą, przyglądała im się, nakręcała na swoje chude paluszki, rzucając trwożliwe wejrzenie na ojca.
— Wszakże to przepowiadałam — jęknęła Marja. — To właśnie rujnuje moje zdrowie coraz to więcej, a nakoniec doprowadzi mnie do grobu. Od dawna starałam się zwrócić twą uwagę, Saint-Clare, na to; a teraz sam ujrzysz, żem miała słuszność.
— I zapewne będziesz z tego bardzo rada! — powiedział oschle Saint-Clare.
Marja położyła się w fotelu i zakryła oczy batystową chustką.
Ewa spoglądała na przemian to na ojca, to na matkę. Był to spokojny wzrok duszy w pół oswobodzonej od ziemskich więzów. Widać w nim było, o ile czuła i oceniła różnicę między ojcem i matką.
Dała znak ręką ojcu, który się przybliżył i usiadł przy niej.
— Ojcze mój drogi, siły mię coraz więcej opuszczają; czuję, że wkrótce umrę. Mam wiele do powiedzenia a ty nie chcesz słyszeć i słowa jednego. — To jednak musi nastąpić, nie można dłużej zwlekać. Gdybyś pozwolił, wypowiedziałabym ci to natychmiast.
— O moje dziecię, mów! — zawołał Saint-Clare głosem rozdzierającym, zakrywając jedną ręką oczy, a drugą ściskając dłoń Ewy.
— Dzięki ci, ojcze! Chciałabym, aby wszyscy słudzy się zebrali. Mam im wiele do powiedzenia — rzekła Ewa.
— Dobrze — rzekł Saint-Clare, ukrywając głęboką rozpacz.
Panna Ofelja posłała po służbę i wkrótce wszyscy się zeszli.
Ewa leżała na poduszce, włosy jej swobodnie błądziły po twarzy, której różowe jagody tworzyły dziwną i zarazem smutną sprzeczność z cerą zadziwiającej białości; jej duże błękitne oczy, w których cała dusza się wyrażała, patrzyły uważnie na przytomnych.
Słudzy stali głęboko rozczuleni. Anielskie lica dziewczęcia, długie kędziory ustrzyżonych włosów, leżące na jej kolanach, smutna twarz pana Saint-Clare, łkanie Marji, wszystko to razem silnie działało na czułe serca zebranych. Spoglądali po sobie, wzdychali, kiwali smutnie głowami — głęboka cisza zaległa komnatę.

Saint-Claire przy łoży Ewuni.

Ewa podniósłszy się trochę, poważnym wzrokiem obejrzała przytomnych, na wszystkich twarzach widać było smutek. Niektóre kobiety zakrywały twarz fartuchami.
— Wezwałam was, mili przyjaciele — rzekła Ewa, — bo was kocham, kocham was wszystkich i co wam powiem, błagam was, nie zapominajcie nigdy... Wkrótce odejdę, opuszczę was. Jeszcze kilka tygodni, a już mnie więcej z wami nie będzie.
Westchnienia, łkania i jęki zebranego tłumu przerwały wyrazy i zagłuszyły jej głos. Wstrzymała się na chwilę; później głosem zniewalającym tłum do uspokojenia się, zaczęła dalej mówić:
— Jeżeli tak mię kochacie, nie przerywajcie więc. Słuchajcie mnie. Chcę z wami pomówić o duszach waszych... Drżę na myśl, że wielu z was nie myśli o tem, zajmuje się tylko doczesnością... Proszę was, przypomnijcie sobie, że jest inny świat cudowniejszy, mieszkanie Chrystusa. Idę tam, i wy tam pójdziecie. Ale jeżeli chcecie tam przyjść, nie prowadźcie życia próżniaczego, obojętnego, bezmyślnego; trzeba, abyście zostali chrześcijanami... Pamiętajcie, że każdy z was może przyjść do raju... Jeżeli chcecie być chrześcijanami, Matka Najświętsza wam dopomoże do tego... proście Ją o to...
Na chwilę się wstrzymała i wzrokiem pełnym litości spojrzawszy na nich, mówiła dalej:
— O drodzy moi! wy nie umiecie czytać; o, wy biedni moi! — i ukrywszy twarz w poduszki, zaczęła płakać. Łkania przytomnych, powstrzymane przed chwilą, nagle z większą siłą wybuchły.
— Nie — zawołała nagle, podnosząc główkę i uśmiechając się przez łzy. — Jam się modliła za was, Pan Jezus pomoże wam, choć i nie umiecie czytać. Starajcie się postępować, jak można najlepiej... módlcie się... wołajcie do Zbawiciela i Matki Najświętszej o pomoc.
— Wiem — rzekła Ewa — że mnie kochacie.
— O tak, tak, droga panno Ewo; niech cię Bóg błogosławi — zawołali wszyscy jednogłośnie.
— Byliście dla mnie bardzo dobrzy. Chcę więc zostawić pamiątkę, dam wam moje włosy; patrząc na nie, przypomnijcie sobie, że was kochałam.
Nie podobna opisać sceny, jaka nastąpiła po tych słowach. Wszyscy murzyni ze łzami w oczach i głośnem łkaniem otoczyli drogą dzieweczkę dla przyjęcia z rąk jej ostatniego dowodu jej miłości. — Klękali, płakali, modlili się i całowali jej suknię. Starcy obsypywali ją serdecznemi słowy, modląc się za nią i błogosławiąc jej.
Panna Ofelja, lękając się złych skutków podobnej sceny, każdemu, skoro otrzymał swój podarunek, dawała znak ręką, aby wyszedł z pokoju.
Wszyscy wyszli, prócz Tomasza i Mami.
— Wuju Tomaszu — rzekła Ewunia — patrz jaki śliczny kędzior ci przygotowałam. Jakżem szczęśliwa, wuju Tomaszu, gdy pomyślę, że ujrzę ciebie kiedyś w niebie. O tak, ty tam przyjdziesz! i Mami, moja dobra, kochana Mami! — dodała z czułością, obejmując starą swoją piastunkę — mam nadzieję, że się kiedyś u Boga znowu zobaczymy.
— O, Ewunio! jakże będzie mogła żyć stara Mami, gdy ciebie nie będzie — zawołała staruszka. — Z tobą pójdzie wszystko do grobu i w domu będą pustki! — I zalała się gorzkiemi łzami.
Panna Ofelja, wyprawiwszy ją i Tomasza, sądziła, że już wyszli wszyscy; lecz zdziwiła się niezmiernie, gdy spostrzegła Topsy.
— A ty tu skąd? — spytała.
— Ja tu byłam — odrzekła Topsy, ocierając łzy, które zaciemniały jej wzrok. — Ach panno Ewunio, ja byłam zła... czyż mnie już nic nie da panna Ewunia?
— A jakże, biedna Topsy, dam! Oto dla ciebie, skoro spojrzysz na to, pomyśl, że cię kochałam i pragnęłam, żebyś była dobra.
— O panno Ewunio, staram się być dobrą! — odpowiedziała Topsy z uczuciem. — Tylko to tak trudno, mój Boże, nie przywykłam do tego!...
— Pan Bóg ci dopomoże.
Topsy cicho wyszła z pokoju, zakrywając oczy fartuszkiem i chowając tak drogi podarunek na piersiach.
Kiedy wszyscy wyszli, panna Ofelja zamknęła drzwi. W czasie tej sceny sama nieraz łzy ocierała, chociaż przemagającem w niej uczuciem była bojaźń o szkodliwy wpływ tak rozczulającej sceny na zdrowie małej chorej.
— Ojcze — rzekła Ewa cicho, dotykając jego ręki.
Biedny ojciec zadrżał i nic nie odpowiedział.
— Drogi ojcze! — powtórzyła Ewa.
— Nie przeżyję tego! — rzekł Saint-Clare, wstając z krzesła. — Nie! to być nie może! Bóg za ciężko mnie doświadcza! — zawołał jeszcze z większą boleścią w głosie.
— Augustynie! czyż Bóg nie jest panem Swego stworzenia? — przemówiła panna Ofelja.
— Być może, ale to ulgi wcale nie przynosi! — odrzekł Saint-Clare z głęboką boleścią.
— Mój drogi ojcze, ty mi serce rozrywasz! — rzekła Ewa, rzucając się w objęcia ojca. — Nie powinieneś tak mówić! — I zapłakała gwałtownie. Myśli ojca przyjęły inny kierunek.
— No, Ewo, tylko uspokój się. Moja wina, źlem mówił... jam grzeszny... Będę myślał i robił, jak tylko zechcesz, ale się nie rozczulaj, nie płacz — poddam się losowi.
Ewa, jak zmęczony gołąbek, położyła głowę na piersiach ojca, który pochylony nad nią, starał się ją uspokoić najczulszemi pieszczotami.
Marja wstała, wyszła pospiesznie do swego pokoju, gdzie się poddała atakowi swej zwyczajnej chorobie nerwów.
— A mnieś nie dała, moja Ewo, włosów — rzekł ojciec z bolesnym uśmiechem.
— One wszystkie twoje — odrzekła, uśmiechając się — twoje i mamy; daj także cioci, ile zechcesz. Naszym służącym sama rozdałam, bo o nich moglibyście zapomnieć, gdy mnie już nie będzie; uczyniłam to także dlatego, aby łatwiej przypomnieli sobie, że jest jeszcze inne życie... A ty ojcze, tyś chrześcijanin, wszakże tak? — dodała z lekkiem powątpiewaniem.
— Dlaczego się pytasz o to?
— Bo sama nie wiem. Aleś ty taki dobry, ojcze, że nie możesz nie być chrześcijaninem.
— Lecz co to znaczy być chrześcijaninem, moja Ewo?
— Kochać Boga nade wszystko — odpowiedziało dziewczę.
— I ty go tak kochasz?
— O! bez wątpienia!
— Tyś go nigdy nie widziała? — spytał ojciec.
— A cóż to może przeszkadzać — odrzekła Ewa. — Wierzę w Niego i wkrótce go ujrzę!
Na twarzyczce jej widać było promienną radość. — Saint-Clare zamilkł. Już dawniej widział objawy podobnych uczuć u swej matki, tylko że wówczas serce jego było na nie głuche.
Od tej chwili Ewa coraz widoczniej traciła siły, nie było wątpliwości, że niema nadziei jej uratowania. Śliczny jej pokoik zamienił się w izbę szpitalną, a panna Ofelja dzień i noc czuwała przy łóżku chorej i wszyscy jednogłośnie jej przyznawali nieocenione zdolności w tym względzie. Stała się niezbędną. Umiała zastosować do chorej rady lekarza, była punktualną w wykonywaniu jego rozporządzeń, nie uchybiła w tym względzie ani o źdźbło. Na niej jednej Saint-Clare z całą ufnością polegał. Ci, którzy poprzednio ruszali ramionami, pomawiając ją o dziwactwa i przyzwyczajenia tak sprzeczne z wolnemi zwyczajami południa, musieli wyznać, że tu właśnie nikt jej nie potrafiłby wyręczyć.
Wuj Tomasz często był przy chorej, która cierpiąc na silne rozdraźnienie nerwów, czuła wielką ulgę, kiedy ją noszono na rękach. Dla Tomasza było to największem szczęściem, gdy mógł nosić drogi skarb po pokoju lub galerji. A kiedy od jeziora wiał orzeźwiający wietrzyk i Ewa od rana czuła się silniejszą, Tomasz wynosił ją do ogrodu i chodził z nią pod cieniem pomarańczowych drzew, lub siadał w jakiem miejscu przez nią ulubionem.
Nosił ją i ojciec; ale będąc mniej silnym, prędko się męczył. Ewunia mawiała wtenczas:
— Ojczulku, pozwól Tomaszowi mię nosić. Biedny, kochany Tomasz! to jemu sprawia tyle szczęścia, a teraz jedynie tem może mi się przysłużyć; a przecież wiesz, ojczulku, jak chętnie służy.
— I ja także, moja Ewo — rzekł ojciec — pragnę cię nosić.
— Ojcze, ty możesz robić wszystko, co ci się podoba, jesteś ciągle ze mną; czytasz mi, czuwasz przy mnie w nocy, a Tomasz może mnie tylko nosić. A przytem czuję, że jemu lżej mnie nosić niż tobie, bo jest silny.
I niejeden Tomasz tak gorąco pragnął być użytecznym Ewie, każdy z domowych czuł tę konieczną potrzebę i biegł z usługą, jak tylko mógł.
Serce biednej Mami wyrywało się do tego miłego dziecięcia, ale nie mogła odejść od Marji, która wmawiała w siebie coraz to nowe choroby; po kilkanaście razy budziła w nocy biedną Mami, kazała nacierać sobie nogi, lub zwilżać głowę świeżą wodą, szukać chustki do nosa, lub dowiadywać się co za przyczyna szumu dolatującego z pokoju Ewy kazała zapuścić firanki, bo raziło ją światło, to znowu podjąć je, gdyż było za ciemno. We dnie, kiedy Mami się wyrywała, by czemkolwiek usłużyć swej wychowanicy, Marja z dziwną zręcznością wynajdywała dla niej jakie zatrudnienie, lub zajmowała swą własną osobą, tak że biedna Mami widywała Ewę tylko ukradkiem.

— Za najświętszy swój obowiązek uważam szanowanie swego zdrowia — mówiła Marja; — bo choć jestem słabą, jednak wszystkie

Tomaszowi sprawiało największą rozkosz móc nosić Ewunię na rękach.
kłopoty i czuwania, jakich wymaga choroba tego miłego dziecięcia, leżą na mnie.

— Sądziłem, że nasza kuzynka — odrzekł Saint-Clare — uwolniła ciebie od tego kłopotu.
— Mówisz, jak każdy mężczyzna; jakby matka mogła się kim wyręczyć w troskliwości około swego dziecka w podobnem położeniu! Ty nie pojmujesz, ile ja cierpię; nie mogę być tak obojętną, jak ty...
Saint-Clare rozśmiał się. Darujcie mu, że mógł się jeszcze śmiać. Spokojne były ostatnie chwile pielgrzymki tej młodej duszyczki; lekki, boski podmuch gnał łódkę ku niebieskiej przystani. Niepodobna było wierzyć w przybliżającą się śmierć. Dziecię nie czuło żadnej boleści, tylko cichą, niewidomie zwolna wzrastającą słabość. Widząc ją tak czarującą, przepełnioną miłością, wiarą i nadzieją lepszego szczęścia, nikt nie mógł się oprzeć wpływowi tej czystej, pełnej spokoju atmosferze, która ją otaczała. Saint-Clare uczuł w swej duszy jakiś dziwny spokój. Nie była to nadzieja, bo już jej być nie mogło, nie było też poddania się, lecz spokojne przejęcie się teraźniejszością, tak, że nawet nie myślał o przyszłości. To słodki odpoczynek, jaki się czuje w jesieni, gdy wpośród wielkiego, cichego lasu, patrząc na drgające różowo lśniące liście, na ostatnie kwiatki pochylone nad brzegiem ruczaju, dusza się napawa rozkoszą, a tem chętniej, iż czuje, że prędko, bardzo prędko uschną.
Ewunia zwierzała się najchętniej Tomaszowi, swemu przyjacielowi, który ją tak często nosił. Mówiła mu i to, czegoby nie powiedziała ojcu, bojąc się go zatrwożyć. Powierzała te tajemnicze, prorocze przeczucia, jakie drgają w duszy, w miarę, jak węzły łączące ją z ciałem zaczynają słabnąć i dusza gotuje się do opuszczenia swego ziemskiego więzienia.
Tomasz przestał nocować w swoim pokoiku, przepędzał noce na werandzie, gotów na każde zawołanie.
— Ojcze Tomaszu, co za dziwna fantazja u ciebie — spać byle gdzie jak pies — rzekła panna Ofelja. — Sądziłam, że jako człowiek porządny, lubisz wygodnie, na posłaniu.
— Tak, pani, dawniej — odpowiadał tajemniczo Tomasz — dawniej!... lecz teraz...
— No i cóż takiego jest teraz?
— Mówmy ciszej, pan Saint-Clare nie powinien tego słyszeć, bo to wie pani, że trzeba, aby ktokolwiek był w pogotowiu, gdyby Pan Bóg powołał...
— A czyż ci, Tomaszu, Ewunia mówiła, że jej gorzej?
— Nie, lecz dziś rano powiedziała, że bliski jest czas...
Było to około godziny jedenastej wieczorem, gdy panna Ofelja, skończywszy wszystkie przygotowania na noc, chcąc zamknąć zewnętrzne drzwi, ujrzała Tomasza leżącego na progu.
Panna Ofelja nie była zbyt wraźliwych nerwów, jednak głos Tomasza pełen powagi i szczerości zastanowił ją.
Ewunia była przez cały wieczór weselszą niż zwykle; siedziała na swej pościółce, przeglądała wszystkie swoje małe bogactwa i przeznaczała każdemu ze swych przyjaciół tę lub ową drobnostkę. Od dawna nie była tak ożywioną, nie miała głosu tak silnego i naturalnego. Ojciec uszczęśliwiony, że ją widział weselszą niż kiedykolwiek w czasie choroby, gdy na dobranoc ją uścisnął, zwrócił się do panny Ofelji: „Kuzynko! — zawołał — my ją jeszcze uratujemy; jej znacznie lepiej“. I poszedł na spoczynek z taką radością, jak nigdy przedtem.
Ale o północy! — cudowna to, tajemnicza chwila, kiedy zasłona między znikomą teraźniejszością i wieczną przyszłością się przedziera... — O północy posłaniec z Nieba nawiedził ten dom.
W pokoju Ewy dały się słyszeć pospieszne kroki panny Ofelji. Strwożona słowami Tomasza, postanowiła przesiedzieć całą noc przy chorej; o północy dostrzegła to, co doświadczone, czuwające przy chorych osoby, nazywają kryzysem. Drzwi na zewnątrz wiodące otworzyły się i Tomasz w mgnieniu oka był już na nogach.
— Biegnij po lekarza, Tomaszu! nie trać ani chwili! — wyrzekła panna Ofelja i równocześnie zapukała cicho do drzwi pana Saint-Clare.
— Kuzynie — zawołała — proszę cię!
Słowa te padły na serce pana Saint-Clare jak żarzewie. I w tejże chwili biedny ojciec stanął pochylony nad śpiącą Ewunią.
Serce jego oblał chłód śmiertelny. Dlaczego ani on, ani panna Ofelja nie rzekli ani słowa? Odpowiedzcie, którzyście widzieli coś podobnego na twarzach wam miłych, drogich osób, którzyście widzieli wyraz niedający się opisać, niedopuszczający najmniejszego wątpienia, zabijający wszelką nadzieję, a który wyraźnie mówi, że ukochana istota już nie należy do was.
Nie było nic przykrego na tej anielskiej twarzyczce; rozlał się na niej wyraz nadziemskiej potęgi, zwiastun obecności posłańca nieba, przedświt wiernego przejścia dla tej niewinnej duszyczki.
Panna Ofelja i Saint-Clare stali z wzrokiem na nią zwróconym, z taką martwą cichością, że uderzenie wahadła zegaru było zanadto głośnem? — Po kilku minutach Tomasz przyprowadził lekarza. Wszedł on, spojrzał i stanął niemy, nieruchomy jak i inni.
— Kiedy nastąpiła ta zmiana? — spytał nakoniec cicho panny Ofelji.
— Około północy!
Marja, obudzona przyjściem lekarza, wbiegła przestraszona do pokoju Ewy.
— Augustynie! kuzynko! cóż się dzieje? — zawołała.
— Ciszej! — rzekł Saint-Clare głosem pełnym boleści. — Ona umiera!
Słysząc te słowa Mami, pobiegła zbudzić służbę. Wkrótce wszyscy byli na nogach. Migały ognie, rozlegały się stąpania, strwożone twarze tłoczyły się na werandzie; wszyscy z płaczem zaglądali przez oszklone drzwi. — Saint-Clare nic nie widział, nic nie słyszał, wzrok i uwaga jego były zajęte tą dziwną zmianą w twarzyczce śpiącego dziewczęcia.
— O! gdyby choć raz jeszcze otworzyła oczka... raz jeszcze przemówiła... choć raz jeden! — rzekł, a schylony nad nią, szeptał jej do ucha: Ewunio! aniołku!
Otworzyła swe błękitne oczy, — po jej twarzyczce przebiegł uśmiech. Podniosła główkę i usiłowała coś powiedzieć.
— Czy poznajesz mię, Ewunio?
— Miły, drogi ojcze — wymówiła z miłością i objęła ojca za szyję; lecz rączki jej natychmiast opadły i gdy Saint-Clare podniósł jej główkę, ujrzał na twarzyczce wyraźnie przedśmiertną walkę. Usiłowała jeszcze westchnąć, wyciągała swe drobne rączki.
— O mój Boże, jak to okropnie! — zawołał ojciec odwracając się i bez pamięci schwyciwszy rękę Tomasza, silnie ją ścisnął. — O mój Tomaszu, to mnie zabija!
Tomasz wziął ręce swego pana i trzymał je w swoich; łzy potoczyły się z oczu zwróconych ku niebu; oczekiwał pomocy z góry, gdzie zawsze jej szukał.
— Módl się, aby to trwało niedługo! — zawołał Saint-Clare, — a! to okropne!
— Chwała niech będzie Stwórcy! już przeszło, wszystko się skończyło, mój miły panie! — rzekł Tomasz. — Spojrzyj pan.
Dziecię wpół zemdlałe, zaledwie oddychające, leżało na poduszkach; jej wielkie, jasne nieruchome oczy, zwrócone były w niebo a tyle w wzroku tym było blasku, tyle tajemniczości, że pod jego wrażeniem ustały nawet bolesne łkania. Wszyscy się zgromadzili wokoło w głębokiem milczeniu.
— Ewo! — rzekł Saint-Clare cicho.
Ona nie słyszała.
— Ewo moja, powiedz, co ty widzisz?... Co widzisz? — pytał ojciec.
Anielski uśmiech opromienił jej lica i rzekła urywanym głosem:
— O!... Jezus... Marja... Józef!...
Westchnęła i przeszła przez śmierć do nowego życia!
Żegnaj nam, miłe dziecię! jasne drzwi wiodące do nieśmiertelności zamknęły się za tobą, nie ujrzymy cię już więcej. Biedni, którzy byli świadkami twego zgonu; dla nich pozostały łzy i smutek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.