Kiedy się słońce przez Raka przedziera I Lwa strasznego nawiedzić napiera,
W powszechnym świata znoju i spaleniu Szukałem, gdzieby głowę skłonić w cieniu.
Raz się przechodzę do bliskiego gaju I żebrzę łaski zielonego maju.
Tam mię wspomaga dąb chaoński cieniem, I grab twardością zrównany z kamieniem;
Piękny i jawor fladrowanéj więzi, I szkolna brzoza drobniuchnéj gałęzi,
I żyrne buki i klon niewysoki, I lipa, matka pachniącéj patoki;
Jasion wojenny i brzost, który naszem Krajom intraty przyczynia potaszem.
Drugi raz w gęste zapuszczam się bory, Kędy świerk czarny rośnie w górę spory,
I modrzewina czerni nieznająca, I terpetyną jedlina płacząca,
I sośnia wielkiej w budynkach wygody, I kadzidłowéj jałowiec jagody.
Trzeci raz różnie próbując ochłody, Chodzę po brzegach przezroczystéj wody;
Tam mam dostatnie chłody topolowe, Olsze czerwone i wierzby domowe,
Chwast dereniowy więc i rokicinę I chłodne bagno i złotą wierzbinę.
Ale cóż potym? lubo ta zasłona Schroni méj głowy od Hiperyona;
Lubo mi na czas psia gwiazda sfolguje: Zaraz te pustki miłość opanuje.
Próżno się tedy cieniem zwierzchu chłodzę, Gdy w sobie noszę ogień i z nim chodzę.