Córka Tuśki/Część druga/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Nie w niedzielę, jak to zapowiadał, ale we czwartek niespodziewanie zjawił się Porzycki przed małym domkiem w Mokotowie.
W altance rozłożyli się ze swą „nauką“ Edek i Tarnawicz.
Gorąco było. Duże krople potu lśniły im na twarzach. Edek chciał zdjąć bluzkę, lecz Tuśka nie pozwoliła, twierdząc, że nie wypada. Mogły bowiem widokiem chłopca w rękawach koszuli zgorszyć się muchy, osy i motyle. Gorzej było z Tarnawiczem, który, biedactwo, nie miał letniej odzieży, lecz smarzył się w zimowej. Teraz, gdy zabrakło Mundka, garderoba Tarnawicza popadała w ciągłą niezgodę z sezonem. Przytem w ostatnich czasach chłopak zaczął fatalnie uciekać w górę, a więc odziany, zbyt krótko, nabierał coraz komiczniejszego wyglądu. Czuł to, i niezgrabność jego ruchów wrodzona, stawała się legendowa.
Szczególnie wobec Tuśki ginął formalnie ze zmieszania. Ona przecież nie patrzyła nawet na niego, imponując mu, jak królowa, w swych szlafrokach. Obecnie sama nożycami wykrajała u szyi otwory i wydostawszy koronkowy kołnierz, odsłaniała szyję nie tak nizko jak dawniej, ale jakby probując, czy może olśniewać białością swego ciała. Lecz kilka lat szczelnie zapiętych kołnierzyków oficerskich lub tak zwanych psich obróż (collier de chien) zrobiło swoje. Pewna żółtość i drobniuchna sieć zmarszczek na samej grdyce jakby przywarła do szyi Tuśki.
— Umyję benzyną, obłożę szafranem — troszczy się przed lustrem.
Do pokoju wpadła właśnie Pita. Głęboko wycięta sukienka odsłania delikatną szyjkę i kark. Aż ciągnie to oczy, takie to białe i gładkie. Mimowoli Tuśka wbija swój wzrok w ten nieskalany atłas.
— Jaka biała!... — myśli i coś tam koło jej serca kręci się dziwnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaczyna się bowiem teraz dla Tuśki okres, którego ona sama nie oczekiwała, nie spodziewała się.
Pragnie nagle wydostać się z osłon, w które się spowiła dobrowolnie po rozejściu z Porzyckim. Zaczyna od owego kołnierza, który odrzuca pewnego ranka, a który zdawał się już przyrość do niej, aby ją ukryć dla porządań męskich. To samo stanie się z nią całą, z jej ruchami, głosem, sercem, pragnieniem, dreszczami, które przebiegać ją zaczną o ciszy nocnej. Wszystko to zacznie budzić się. Bo nie umarła w niej rozkochana. Ale śpi!
W dzwon alarmowy uderzył głos mężczyzny, ten sam głos, który ostatni zanucił swe Salve Regina pogrzebowe nad grobem uczuć, w który ją elegancko z bukietem kwiatów w ręce układał.
W dzwon alarmowy uderzył tryumfalny głos wiecznie uśmiechniętego i bez troski serdecznej, biegnącego przez świat Ahaswera.
W dzwon tryumfalny...
Och! to „kukuryku“ na progu mieszkania na ulicy Wareckiej...
To marne, śmieszne „kukuryku“...
I oto dźwiga się z martwych uśpiony twór kobiecy.
Jeszcze nie wibruje, jak dawniej, bo całe szeregi dni i nocy straszną, nadludzką walką były dla niej — i ta harfa, która za wolą Porzyckiego rozdzwięczała się wszystkiemi tonami rozkoszy nie śmie po prostu uderzyć, znanym sobie hymnem wielkiego, czarownego cudu.
Lecz już tam szarpie się serce, niepokoją się nerwy. Po twarzy biegną płomienie. Ręce drżą. Ranek jest torturą i szczęściem. Słońce jest piękniejsze i wrogiem. Jakiś parter kwiecia, jakby otaczać zaczynał duszę Tuśki. Lecz ona go jeszcze nie widzi.
Czuje tylko, że jest, że te kwiaty były już koło niej raz w życiu i zna ich blask, zna ich piękno, wie, że kwitną coraz goręcej, coraz płomienniej sięgając aż do jej serca, do jej rozpalonej głowy.
Uderzył na alarm głos Ahaswera.
Płonie.
Płonie tam w oddali różowy blask jutrzenki.
Tuśka powoli, z przestrachem podnosi swe skamieniałe duchowe powieki.
Płonie blask jutrzenki!..
I mimowoli ruchem bezwiednym kobieta obnaża swe ciało. Z oddali niech choć biją na nią promienie.
— Otom jest!.. — woła w głębi — otom jest!..
Opadać zaczyna całun grobowy. Lecz grób zrobił swoje. Bez jutrzenki miłosnej jakby żółtość nieśmiertelników rozpostarła się na różowych blaskach piękności kobiecej.
A przytem, obok... och, obok, jakby z takiej płyty grobowej, na której wyryto słowo wielkie w życiu kobiety „abnegacja“ wytrysł kwiat, rozsiewający same blaski jutrzenki, kwiat biały, pocięty błękitną siecią żyłek, rozjaśniony czarem rumieńców, opromieniony pelą złotą włosów.
Twoja córka, Tuśko!..
Twoja córka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Co on mi powie? od czego zacznie? — myśli Tuśka — przecież jakieś rozjaśnienie sytuacyi być musi. Tak nie może pomiędzy nami dwojgiem pozostać. Wszak i w nim obudziło się wszystko. On tylko, jako aktor, umie się zamaskować lepiej. Lecz taka chwila nadejść musi. Nie mógł mnie zapomnieć. Nie mógł. To było za silne pomiędzy nami. Teraz to widzę. On mówi, że przyjechał na występy. Ale kto wie. Może go tęsknota przygnała. On mógł to zrobić. Ja musiałam skuta pozostać na Wareckiej. Przecież tak często bywa, że lata całe walczy się z sobą, wreszcie biegnie się ku porzuconej istocie. Tak często bywa. Nieraz o tem czytałam i widziałam na scenie. Więc i to między nami może. Ja wiem, że gdybym była wolna pobiegłabym już nie raz za nim, choć zdawało mi się, że wszystko we mnie zamarło...
Tak myśli Tuśka, siedząc pod wielką jabłonią w sadku.
— Przyjedzie w niedzielę... przyjedzie w niedzielę.
Pita pobiegła w głąb sadu. Jest tam sadzawka. Cuchnie to, ale zawsze sadzawka. Na tej sadzawce jest nawet altanka, wzniesiona na palach na samym środku. Wygląda, jak pudełko ażurowe wycięte przez dziecko piłeczką. Lecz nie do tej altanki biegnie Pita. Ona sobie na stromych brzegach sadzawki wynalazła inny kącik.
W krzakach jakiejś rośliny, zwisającej długiemi gałęziami ku ziemi i poznaczonej masą liljowych gwiazdeczek, jest jakby gniazdo i do niego zwlokła Pita składane krzesełko, jakiś kawałek kocyka, parasolkę, koszyczek z robótką. Tutaj nawet ma swoje kartki dzienniczka, który postanawia pisać bodaj ołówkiem.
— W zimie przepiszę na czysto atramentem!
I tak siedzi sobie w tych liljowych gwiazdeczkach, w swej różowej matince. Na razie nie pisze, tylko patrzy w błękit nieba.
— Tak jakoś łagodnie się robi! — myśli Pita, zanurzając swe błękitne oczy w lazurze nieba.
I snują się jej myśli razem ze śniegiem obłoków, przelatujących nad jej głową.
— Po co to ludzie budują kościoły? Po co? Przecież sto razy lepiej, swobodniej można się modlić pod odkrytem niebem. Takie błękitne, czyste niebo to piękniejsze, niż kamienny sufit, a kwiaty cudniej pachną, jak dymy w kadzielnicach, a koniki polne ładniej dzwonią, niż dzwonki chłopców, służących do mszy.
Chwilę zamiesza się myśl Pity, jakby unieruchomiona i znów sennie dodaje.
— A potem jest się jakoś bliżej i pewniej Pana Boga!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez ten czas Tuśka pod swoją jabłonią patrzy w małe lusterko kieszonkowe.
— Do niedzieli może trochę odżółknie!.. — myśli — może. A zresztą źle wybrałam to siedzenie pod jabłonią. Przez zielone liście światło niekorzystne. Nie będę tu siedziała w niedzielę. Dziś mniejsza z tem.
— Lecz — nie mniejsza.
Bo oto aleją od bramy idzie Porzycki, zawsze jasno odziany i w ręku niesie jakiś biały pakiecik.
Salve di mora casta para! — śpiewa swoją włoszczyzną.
Tuśka porywa się z leżaka.
— Pan? pan?
Ja — ich bin’s. Nie mam próby, więc pomyślałem, że dobrze będzie zajrzeć na Mokotów. Zadługo mi było czekać do niedzieli.
Na Tuśkę uderzają ponsy. Powiedział, że zadługo było mu czekać! Jakże dobrze zrobiła, kładąc nowe, popielate półbuciki i myjąc tak starannie i szlifując paznogcie. Będzie musiała teraz ciągle być „pod bronią“...
Rozpromieniona wita go wesoło.
— Dobrze pan zrobił!... dobrze!
Drży jednak i zaraz zasłania ręką szyję gestem, który teraz pozostanie jej już właściwym. Taki mały tragiczny gest kobiety, która mimowoli ukrywa to coś, od czego zaczyna się jej widoczna ruina.
Prześliczny młody podbródek nad siateczką zmarszczek, zebranych w gwiazdkę na środku szyi.
— Gdzież ja pana posadzę?
— Och! u swoich stóp.
Porzycki zrzuca palto, odwraca je podszewką, siada na niem w trawie, tuż u nóg Tuśki, która coraz więcej jest rada z włożenia nowych bucików.
— Spotkałem naszego męża! — mówi, śmiejąc się Porzycki. — Biegł ogromnie zacietrzewiony przez Miodową na Długą.
— Na Długą? — pyta Tuśka — cóż on tam mógł robić?
Porzycki mruży jedno oko.
— Opuśćmy ustęp ten...
— Na Długą?
— Może do jakiej pięknej, a mało okrutnej.
Tuśka otworzyła oczy.
— Kto?
— No... nasz mąż...
Ukłóło ją to mocno, iż Porzycki z tak lekkiem sercem nazywa Żebrowskiego „naszym mężem.“ Nie szło jej tu o męża, który w ten sposób był ośmieszony. Szło tu o niepojętą lekkość, jaka się w tej sprawie w Porzyckim przejawiała, a która szarpała jej sentyment, z jakim znów ona o tej sprawie myślała.
Odpowiedziała więc z dużą dozą zachmurzenia.
— Czy pan mówi o moim mężu?
— No, tak. O panu Żebrowskim.
Nie stracił ani na chwilę fantazyi. Zdawał się nie rozumieć nic z tego, co Tuśkę dręczyło.
Śmiejąc się, dorzucił:
— Cicha woda... pani wie. Może coś tego...
Tuśka ściągnęła brwi i uśmiechnęła się ironicznie:
— Prędzej uwierzę, że ten kamień ożył! — odparła, wskazując jakiś kamyk, sterczący w trawie. — Mój mąż nie ma czasu, ani temperamentu na sentymenty.
Porzycki zaśmiał się wesoło:
— Żony o takich sprawach nic nie wiedzą.
— Żony?
— Naturalnie... one. Tak, jak mężowie nic nie wiedzą o temperamentach żon. To innym przypada dowiedzieć się, co w trawie piszczy. Co? ha?
Tuśka spłonęła cała rumieńcem. Chciała nagle krzyknąć, zamknąć usta Porzyckiemu własnemi dłońmi, zawołać: „Milcz!“, lecz siedziała jak wykuta z kamienia. A tylko w niej wszystko drgało, jakby jakimś strasznym, okropnym zawodem. W niej wzbierało całe morze uczucia, radaby łzami gorącemi opowiedzieć, ile bólu szło z nią lat tyle, a tu słyszy żarty... żarty i to właśnie w tej sprawie...
Inni dowiadują się, co w trawie piszczy!...
Nagle Porzycki spojrzał na nią i uśmiechnął się po dawnemu.
— Utyliśmy! — powiedział, przypatrując się jej całej — utyliśmy wcale, wcale. Za dużo się jada, może na kolację, a to niezdrowo. Ja także zacząłem tyć i przestałem jadać dużo na kolacyę. Dusiło mnie potem i sypiać nie mogłem.
Nie odpowiada mu nic. Wcisnęła paznogcie w poręcz leżaka i słucha.
— Dawniej nie uważaliśmy na to. Pamięta pani? Jedliśmy jak nic sardynki, nawet homary na noc? Pamięta pani?
Tuśka milczy. Pamięta pocałunki, nie sardynki, nie homara...
Lecz Porzycki porwał się i przykląkł w trawie:
— No, w Zakopanem... pamięta pani?... Naszą maszynkę na rogu komody i ciastka od Płonki, i gaździnę, i wszystko, co?... w Zakopanem...
Padło wreszcie to słowo, to wielkie słowo:
W Zakopanem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Och, noce błękitne... och, błękitne noce!
Noce, w których smugami płynęły rozwiewne chwile, nieprzepomniane, nieodtęsknione.
Dwie pary źrenic naprzeciw siebie, dwoje ust, tuż blizkich, jak kwiaty na grzędzie jednej płomienne i drżące.
Ręce złączone, jakby je owinęła wstęga złocista, spływająca od dłoni cheruba, który bez szelestu zawisł pod kopułą z błękitnego srebra.
I harfy dwóch ciał, wibrujących z osobna, a przecież jednym harmonijnym dreszczem.
W oddali mdleją kontury gór.
I mdleją tych dwoje rozmodlonych w sobie.
Och, noce błękitne... och, błękitne noce...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tuśka chce powiedzieć „pamiętam“, ale nie może, nie jest w stanie. Opuściła głowę na piersi, zacisnęła rękę koło szyi.
Pamięta! pamięta!..
Boi się spojrzeć na niego, boi się. Lęka się, że gdy ich oczy się spotkają, wykwitnąć może pomiędzy nimi dawne uniesienie, które pchnie ich jedno ku drugiemu.
I prawdziwą ulgę czuje, gdy Porzycki zrywa się z ziemi i zupełnie swobodnym głosem zapytuje:
— A gdzie nasza panusia?
— ?...
— No... panna Józia.
— Ach! Pita!
— No... tak. Ale to już panna. Jak to wyrosło! Jakie to cacko! Niezadługo zięcia wam przyprowadzi.
— Och! jeszcze czas.
— No... no... zaręczyć się już może. Jakby się kto trafił, to się przecież nie będziecie certowali. Powiadam... cacko.
— Bardzo mizerna.
— Gadanie austryackie. Delikatna, zwiewna, svelte, no... coś królewskiego, coś z Jugend.
I z gestem nieokreślonym Porzycki dodaje:
— Dla mnie cud!
Tuśka wzrusza ramionami:
— Niechże pan jej tego nie mówi.
— Dlaczego?
— Bo dziecku nie trzeba w głowie przewracać.
— E! ale kobiecie można. A to już kobieta. Gdzie ona?
— Nie wiem!
— Ja jej poszukam. Przyniosłem jej nadziewane landryny. Mówiła, że lubi. Całą Warszawę zbiegałem, aby takie landryny znaleźć.
— Pan za dobry. Proszę... niech pan nie dźwiga dłużej tej paczki. I tak idę zarządzić podwieczorek. Zaniosę do domu.
Lecz Porzycki broni paczki:
— Nie, nie. Ja sam wręczę z należnym ceremoniałem. Niechcę się pozbawiać przyjemności sprowadzenia na buzię Pity uśmiechu. Ona się tak pięknie, tak młodo uśmiecha!
I nie czekając na odejście Tuśki, Porzycki biegnie alejami sadu, wołając:
— Panno Pito! panno Józiu!... landryny! świeże landryny!..
Tuśka stoi i patrzy chwilę za nim.
— Zupełnie jak dawniej! — myśli — jak dawniej biegł z cukierkami, wołał!
Oczy przymyka. Uśmiecha się wdzięcznie:
— Jak dawniej!
Z krzaków wyłania się ku Porzyckiemu coś różowego, złotego, zwiewnego.
— Pan mnie woła? — dźwięczy po przez liście drzew śliczny głosik.
— Tak... panią!
Porzycki zatrzymał się na środku alei i patrzy w stronę sadzawki, zkąd całą łąką zieleni, porosłej liljowemi chabrami i bielą kulbaby, nadciąga urocze zjawisko.
— Oto... landryny.
Wolno podchodzi i Tuśka.
Stanęła opodal Porzyckiego. Tak fałdy szlafroka ułożyły się, że jest prawie smukła, a podniesiona trochę w górę głowa wygładza jej szyję.
Lecz on patrzy na Pitę, która jest rzeczywiście jednym cudem rozkwitającej wiosny. Biegnąc trochę niezręcznie porusza rączkami, jakby fruwała. Szerokie rękawy matinki przecinają powietrze za nią. Czyste jutrzniane skrzydła. Delikatny rumieńczyk wykwitł na jej twarzyczkę. Rozchyliła usta, jakby już gotowała się do połykania cukierków. Oczy zdaleka błękitnieją. Ni to turkusy, ni to odblask nieba.
Och, cudna, cudna, dziewczynka!
Porzycki, jakby wchłaniał w siebie czar tego zjawiska. Nieznany, dobry uśmiech, pozbawiony cynizmu, okolił jego twarz łamliwą, aktorską. Odwraca się do Tuśki i wskazując Pitę, mówi znów jedno słowo:
— Wiochna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Idą znów o zachodzie słońca wązką ścieżką.
Lecz jest ich mniej. Tylko czworo. Przodem Pita i Tarnawicz, po za nimi Tuśka i Porzycki. Wyjątkowo świetnie usposobiona Tuśka łaskawie zwróciła się do Tarnawicza:
— Niech pan się z nami także herbaty napije.
Uczniak szastnął nogą, uszczęśliwiony. Tylko pomyślał z rozpaczą, że ma brudne paznogcie. Postanowił umiejętnie manewrować rękoma. Natomiast Edek jakoś się odął, zobaczywszy Porzyckiego.
— Pan nie gra dzisiaj? — zapytał mrukliwie.
— Nie. Dopiero za tydzień zaczynają się moje występy.
— Czy pan gra w ogródku?
Porzycki parsknął śmiechem:
— Ależ nie. W rządowym.
— To szkoda. W rządowym mamuty. W ogródku szopa, ale nie mamuty. A zresztą tu i tam...
Chciał dorzucić coś niezbyt grzecznego, lecz przerwał mu Tarnawicz:
— Mój Edku, ty się nieznasz.
— Djabła tam! — odparł Edek.
I poszedł w ogród.
— Dlaczego on taki śledziennik? — zapytał Porzycki.
— To u nich taka moda w ich klasie — odparł Tarnawicz.
— A...
— Tak. Każda klasa inną modę sobie przybiera.
— A... u panów?
Tarnawicz poczerwieniał.
— To młodzi. My mamy ważniejsze sprawy, my drobiazgami się nie zajmujemy.
— To pięknie.
Tarnawicz obejrzał się dokoła.
Na progu altanki stała tylko Pita z obrusem do kawy w ręku i patrzyła pilnie w Tarnawicza.
— My nie wiemy, czy to pięknie — wyrzekł jakimś nieznanym, twardym głosem — ale my wiemy, że to konieczne. My niemamy czasu do tracenia!
Porzycki głową kiwał.
— Tak, tak. Należy przedewszystkiem nauki pokończyć.
Coś przemknęło w źrenicach Tarnawicza.
— Nietylko nauki.
— ?...
— My musimy myśleć.
— Zapewne. Ale za was starsi pomyślą. Wy się uczcie. A jak wam czasu starczy... bawcie się.
Tarnawicz wbił w Porzyckiego swe wielkie, smutne oczy.
— Co pan mówi!... co pan mówi!... — wyrzekł po chwili.
— To, co myślę.
— To smutne!
— ?...
— Pan nas nie zna. Pan nic nie zna. Myśleć musimy my — i za siebie i za starszych.
— Och!..
— Tak jest.
— To za dumne twierdzenie. Pozwólcie nadal, aby został taki porządek, jaki był... Jajko i kura.
Tarnawicz ciągle uparcie oczy wbite w aktora trzymał.
— Ach, jak smutno — powtarzał.
— A no właśnie... dla tego wam smutno, żeście zawcześnie zmądrzeli. Nie chcecie być młodymi.
Nieokreślony uśmiech pogardy okolił zwiędłe przedwcześnie usta chłopca.
— Młodymi? — powtórzył przeciągle. — A cóż w ciemnicy jest młode? Borykać się dodaje sił? Co pan mówi! co pan mówi!...
Porzycki upierał się przy swych komunałach.
— Nie borykajcie się. Pracujcie!
— A jak tu pracować bez walki? Co pan mówi! co pan mówi!..
Nagle Porzycki zrozumiał głębię słów Tarnawicza.
— Ach, tak... prawda! — wyrzekł powoli.
Zapomniał, że miał przed sobą nie dziecko, rozkwitłe młodością i garnące się do życia z uśmiechem i wiarą, lecz istotę zgnębioną od drobiazgu, wlokącą się z tornistrem, który nienawistnemi szponami osiadł mu na karku i dławił, dławił lata całe.
Zapomniał, że ma przed sobą jednego z tych, którzy biorąc w rękę pierwszą książkę, podaną przez „społeczeństwo“, muszą zacząć się zastanawiać, dla czego czują, że to coś innego, nie to, co mają w sercu. Nagina się ich język, nagina się drobna duszyczka. I oto pyta — dlaczego? I oto myśli. I oto nie z piłką o jaskrawej barwie po alejach łazienkowskich biegnie drobny uczniaczek. On idzie z obcą książką i myśli: Dlaczego?... I w ślad za tem napada na niego strach, trwoga przed tą długą wieczystą walką, z samym sobą, z tem porwaniem się za kark i wleczeniem po innej ścieżce, niż ta, która była mu sądzona.
O tem myśli drobne, wątłe dziecko. Widzi przed sobą coś ogromnego, jakąś potęgę, jakąś moc, która na niego się wali. Ku niej iść musi. Ta moc nie ma w sobie ani na chwilę ciepła, ani swojego dźwięku. Przygniata go, jakby góry lodowe, które w maju z biegunów spływają. W ten maj jego życia pędzą kry ciemne, groźne i zimne. Dziecko kurczy się i trwoży. Dlaczego? Zkąd? W jednej chwili starzeje się i więdnie. Lód ciemny, czarny wszędzie. W lód ten wtłoczyć się sam musi.
Bawcie się!.. Bądźcie młodzi!..
Jakie dziwne, jakie okrutne słowa. Oskarżenie za te pochylone głowy? Za te przedwczesne rozwinięcie dusz, które dojrzewają chwilą, których tragedyą właśnie i nieszczęściem będzie to, że nie mają młodości?
Tarnawicze, Mundki, smutne chłopcy o dziwnych, tragicznych źrenicach. Bez krzyków i śmiechu przebiegacie wiosenną drogę waszego życia.
Otoczyła was nie nuda, jak sądzą ci, którzy w głąb waszą patrzeć nie umieją; was zrodziła melancholja, którą rodzice wasi wynieśli z łon waszych matek w chwilach powstania. Wyście kwiatami nie zła, lecz mogił!... W ojcach waszych było pragnienie jeszcze walki pierś o pierś — wy myślą już walczyć tylko pragniecie.
Wielką, szeroką mimo ścieśnienia, promienną myślą.
Tarnawicze, Mundki — smutne chłopcy o dziwnych tragicznych źrenicach!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy idą później wszyscy czworo ścieżką pomiędzy burzany i krzaki, Pita jest ciągle poważna i zamyślona. Słowa Tarnawicza utkwiły jej w myśli. Chłopak wydał się jej po raz pierwszy takim, jakim go widzieć pragnęła. On mógł być tylko silnym, energicznym. Jeszcze silniejszym, niż Mundek. Nieśmiałość nie była dla niego odpowiednią. I te iskry, które podczas rozmowy w oczach Tarnawicza na chwilę zabłysły, stały się dla Pity rewelacyą, która ją radością przejęła. Rada była bardzo, że Edek się nadął i na spacer poszedł „swoim dworem.“ Widocznie coraz więcej nie mógł znieść histrjona. Co więcej, nazwał nawet pocichu Porzyckiego pajacem, co nie przeszkodziło mu poźreć poważną ilość landrynów nadziewanych i napchać niemi kieszeni.
Pita idzie powoli koło Tarnawicza, który znów przybrał swą niezgrabną, uległą postawę. Pita włożyła swoją błękitną sukienkę i jest jeszcze inaczej ładna niż wtedy, gdy biegła od sadzawki ku Porzyckiemu. Zresztą Pita zaczyna być teraz ciągle ładna.
To samo myśli i Tarnawicz i czasem odważa się ukosem spojrzeć na ten cud, drepcący koło niego. Lecz zaraz stara się opamiętać. Ot... prawie piłka w Łazienkach! Tylko, że to trudno wyrwać ze szczętem. Bardzo trudno. Przybiera bowiem tragiczność serca, w które się wkrada. Smutny chłopak może się zakochać smutno. I to mu nie przeszkadza, nie wydaje mu się za „głupie,“ za „młode.“ Przeciwnie, jeszcze mu więcej dodaje powodów do tragiczności. Utwierdza go w niej, umacnia niejako.
— Gdyby ona była uspołeczniona... — myśli — ale cóż? to prawie nic, co jest w niej! A przecież tak do niej ciągnie! Tylkoby się patrzeć i patrzeć!...
Pita sama zaczyna rozmowę:
— Pan Porzycki pana obraził?
— Nie...
— Bo tak mówił dziwnie. Ale...
— Ja się temu nie dziwiłem. On z Galicyi, on naszych stosunków nie zna. My z takiemi zarzutami często się spotykamy. Nas to nawet nie boli.
— Tak. Ma pan racyę. Ale dlaczego jemu tak o tę młodość chodzi? Czy to nie można być młodymi, nie skacząc jak kozy? Ja także nigdy nie byłam taka „młoda,“ jak on mówi, a przecież byłam młoda.
Tarnawicz potarł policzek. Był to jego zwykły ruch, gdy się czemś frasował.
— Młodość zasadza się na siłach do walki! — wyrzekł szybko.
— Prawda? i ja tak myślę.
— Pani, panna Józia?
— Naturalnie. I to nie raz. Ja bym dużo dała, żeby tak, jak pan, jak Mundek... Ale cóż. Warunki moje są inne.
Twarz Tarnawicza rozjaśniła się.
— Jak to dobrze, że pani ma takie pragnienia.
Pita uśmiechnęła się smutno:
— To tylko pragnienia!
— Skoro pani będzie niezależna, wprowadzi je pani w czyn. Będzie jedna siła więcej... Jak to dobrze!...
Z całą chęcią pochwyciłby Pitę za rączkę, która zwisa jej na błękitnem tle sukienki i szedłby z nią tak równym, miarowym krokiem. Rozmawiać z nią ciężko mu trochę, bo naginać się musi, ale to, co ona powiedziała przed chwilą, to już jest dużo. Bo choć to zaledwie kilka słów, ale to daje znać, że tam coś myśli, coś kiełkuje. Więc nietylko cudna buzia, przed którą klęczeć i patrzeć, ale i coś się budzi, przynajmniej pragnie zbudzić.
— Pan nie jest w życiu szczęśliwy? — zapytuje cicho Pita.
— O co pani właściwie chodzi? o moje osobiste szczęście?
— Tak, wogóle.
— Nie. Ja rozróżniam. Każdy z nas ma swoje własne nieszczęścia, i te są na drugim planie.
— Ach!...
— A pani myślała: bliższa koszula ciała? Ale i tamte, te inne, to są także takie blizkie, bo to także my wszyscy.
— Tak, jak Mundek.
— Właśnie. Więc o co pani chodzi?
Na twarzyczkę Pity wykwita rumieniec. Jest w tej chwili uosobieniem kobiecości.
— Naprzód o te pana własne biedy! — mówi cichutko.
Tarnawicz kiwa starczo głową:
— Jaka z pani nawskroś kobieta! — mówi z odcieniem goryczy.
— Pan się gniewa. Ale my potem będziemy mówili i o tych... mundkowych sprawach.
Tarnawicz uśmiechnął się z goryczą:
— Potem! potem! O mundkowych sprawach, jak je pani nazywa, mówi się naprzód. Przedewszystkiem.
— Ja chciałam pomówić z panem o matce pana, o siostrach, o...
— E!... co tam to wszystko. To są drobiazgi.
— !!!
— Tak to jest wszystko nic. Drobiazgi!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za nimi, za tym dwojgiem młodych, pnących się ścieżynką ku górze pomiędzy szarzejące w pół mroku krzaki i burzany — idą Tuśka i Porzycki. Ona ciągle nerwowo podniecona, niemogąca sobie zdać sprawy z tego, czy jest szczęśliwa, on prawie ogarnięty melancholią, jakby przedwieczorną. Idzie, wbrew swemu zwyczajowi, milcząc i ścinając laską badyle przydrożne. Patrzy przed siebie na Pitę i Tarnawicza, wreszcie odzywa się, jakby ze śmiechem, a właściwie z nieokreślonym wyrazem w głosie:
— Czy to flirt?
— ?...
— No... Pita i ten uczniak?
— !!!
— Niema co się dziwić! Zwykle tak bywa. Domowa panienka i korepetytor brata. To już tak w kontrakcie. Nie trzeba ich tak samych puszczać. To nie dobrze.
Tuśka brwi marszczy.
— Doprawdy — pan, Bóg wie co mówi. Pita i on? Przedewszystkiem, Pita jest dzieckiem...
Tuśka utknęła. Stanął jej w myśli rządca, rumieńce Pity, owe jakieś niepojęte sceny z włosami.
— A potem — kończy mimo to — potem pan zapomina: Pita potrafi dobrze przejść przez życie. Jest moją córką!
Zaledwie wymówiła te słowa, oblał ją war krwi.
Nie patrzy nawet przed siebie, nie widzi nic.
Powiedziała szablon, komunał i zasłoniła się nim, jak zwykle to robią matki.
A ten komunał zwrócił się ku niej i stał się jakby oskarżeniem, jakby moralnym policzkiem.
Tuśka nie patrzy na Porzyckiego, ale doskonale widzi wyraz jego twarzy, ironiczny... i czeka.
Niedługo czeka.
— No... tak... — mówi mężczyzna — choć, jeżeli ma temperament mamusi.
Padły te słowa, i Tuśka pochyla głowę nizko na piersi. On śmieje się:
— Wy, blondynki, jesteście bardzo zdradliwe. Niby to idealnie rozpajęczone, sentyment, coś tego, a tu nagle całe huragany. Co?... nie mam racyi?
Tuśka nic nie odpowiada.
I tak idą dalej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ponad tamtem dwojgiem unosi się jakieś dziwne, rozpylone widmo.
Tarnawicz, mówiąc o rodzinie, rzucił słowo: „drobnostka.“
I nic nie zdoła określić wyrazu, z jakim wyrzekł to słowo.
Było w tem jakby zerwanie uczuciowe z tem, co do tej chwili w dziecinnych sercach stawiano na pierwszym planie. Ta miłość najwcześniejsza, jako fundament rozwielmożniała się u samych źródeł życia. Ona była tem pierwszem czemś Większem, które ogarniało ludzką istotę, wchodzącą w przedsionek życiowy. Powoli stawało się wszystkiem i było na długo słońcem, które grzało, oświecało, do którego zwracał się wzrok, słuch, ruch duszy dziecka.
I nagle mówi się o tem:
To drobnostki!...
Przechodzi się nad tą miłością rodzinną do porządku dziennego. Oczy biegną w dal.
Wytęża się słuch.
Dusza cała w napięciu.
Gest w pogotowiu.
Czyny większe w świtaniu.
Dzieci zwierają się w szeregi. Podtrzymują ramieniem.
Na drobnostki miejsca niema, tak silnie zwarte kolumny ich dusz. Gdy zwarły się razem — odczuły i porozumiały, nabrały sił. Czują się mocne. Mogą iść. Na drobnostki miejsca niema!
Ponad Pitą, nad Tarnawiczem płynie dziwna wizya.
Z daleka, z pomroki wieków wyłania się postać biała, bosa, postać w nieszytej szacie.
Idzie, cały wpatrzony w swój Przeogromny Czyn.
I mówi, a ręka jego ma senny gest:
Co jest wspólnego między mną a tą kobietą?
Z pomroki wieków płyną te słowa!
Te wielkie słowa!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bo jest tam w oddali Czyn i reszta jest drobiazgiem.
Więc jakby już nic nie było wspólnego?
Lecz może to pytanie tylko — nie twierdzenie. Bo odpowiedzią twoją, o biała postaci bosa a królewska — odpowiedzią na to jesteś ty cały, ty który byłeś właśnie tą spójnią, wiążącą z sobą Potężne Duchy z ubogiemi drobiazgami, pełzającemi kornie w szarzyźnie życiowej.
Boś ty był — Miłością.
I o to jest wspólność twoja, pomiędzy tobą, Wielkim a tą kobietą.
Która ci była... matką.
I pierwsza ukochała płacz twój!
Płacz twój!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przed Pitą i Tarnawiczem w oddali, wynurza się wielki dziwny księżyc. Płaski, blady, pocięty chmurami, ogromny. Nie świeci, tylko w tem miejscu, jakby otwarło się niebo. I cisza dokoła.
W lasku, który widać z oddali, wszystko zamarło.
— Jak cicho! — mówi Pita.
Jakoś jej dobrze i błogo. To, co powiedział przed chwilą Tarnawicz, zapadło jej w serce, ale zarazem czuje, że to jej nie gnębi, nie rani. Rozpościera się tylko wielką myślą w jej duszy, jakby jakiś ptak, którego ona pozna powoli i odczuje jego głos. Tymczasem jest jej z tem dobrze, bo nie odnosi się do tego znania z szarpiącą ją ciekawością, lecz z łagodną chęcią wejścia wreszcie pomiędzy rzeczy konieczne, a do tej chwili, jakby przed nią zawarte. I ona ujęłaby chętnie rękę Tarnawicza i szła z nim tak ścieżką, a to pragnienie ocknęło się w niej dziwnie i nie sprawia jej żadnego zmieszania. Zdaje się jej zupełnie naturalne i jakby oddawna już w niej istniejące.
Tymczasem z lasu wynurza się jakaś ciemna postać.
Postać ta przybiera postawę zaczepną i czeka na drodze.
Jest to mężczyzna w kurtce i butach. Na głowie ma czapkę z daszkiem. W ręku laskę silną. Drugą rękę trzyma w kieszeni od kurtki.
Dzieci idą wolno — on na nie patrzy z pod ściągniętych brwi. Zastąpił im drogę do lasu.
— Przepraszam pana! — mówi Tarnawicz.
Mężczyzna nie usuwa się ani na krok.
— To zejdźcie i obejdźcie — mówi chrapliwie — jak was tak pili...
W tonie jego mowy, w jego spojrzeniu jest tyle pogardy, tyle cynizmu, tyle obelgi, że Pita instynktownie, a Tarnawicz z wiedzą aż drgnęli.
— Ho! ho!... takie młode, no — no... — śmieje się mężczyzna — idźcie tylko, idźcie...
— Proszę pana!
— A no... idźcie!
Gwizdnął dziwnie, jakby kto po szkle poskrobał.
Ogromny pies o brudnej sierści z lasu wyskoczył i obok niego stanął.
— A no... idźcie!
Na zakręcie ścieżki ukazała się Tuśka i Porzycki.
— A no!... — zaśmiał się mężczyzna — jeszcze i druga para! Szkuta się z nimi rozbiła. Paskudztwa!... Idźcie do lasu. Ja na was czekam!...
— Czego chce ten człowiek? — pyta Tuśka.
— Ja ci pokażę, czego chce ten człowiek! — krzyczy nieznajomy.
— My na spacer — tłumaczy Porzycki.
— Ja wam dam spacery! Nie mają na Marcelin i tu się przywłóczą.
Wszyscy, oprócz Pity, zrozumieli.
— Och, wracajmy! — woła Tuśka.
— Jak śmiesz? — zaczyna Porzycki.
Lecz w zmroku w rękach dozorcy błyska rewolwer.
— Ja was tu nauczę.
— Wracajmy! och wracajmy!
Tuśka chwyta za rękę Porzyckiego:
— Błagam pana!
Drży cała. Pita ma także łzy w oczach. Zawracają wszyscy. Coś wstrętnego stanęło pomiędzy nimi. Tuśka przypomina sobie ów trup w Zakopanem i suknię zwalaną błotem i krwią.
— To ohydne, to straszne!...
— Czego on chciał od nas? — zapytuje nieśmiało Pita.
Porzycki już odzyskał dobry humor:
— Nie chciał, żebyśmy poszli do lasu.
— Przecież tam nie rosną kwiatki! My nie zrobilibyśmy mu żadnej szkody.
Tuśkę ogarnia zdenerwowanie.
— Ach, cicho!... bądź już cicho!...
Wszyscy idą w milczeniu ku domowi. Gdy dochodzą do parkanu, dostrzegają w zmroku drobną sylwetkę Żebrowskiego, który powraca z miasta.
— Dobry wieczór!...
— A!... to pan!... — woła Porzycki. — Wyobraź pan sobie, poszliśmy na spacer i napadł na nas jakiś drab...
— Co?
— No taki silny jakiś drab.
— Szkoda, że mnie tam nie było!
Wszyscy patrzą na chudą, małą postać, stawiającą się odważnie. Porzycki parska śmiechem:
— A cóż pan by zrobił?
— Dałbym mu radę. Nie pamięta pan? W Zakopanem? W nocy? Jak to, panie, tego... mogły być i niedźwiedzie, a ja, panie dobrodzieju, nic...
— No! wie pan, lepiej się spotkać z niedźwiedziem, niż z takim panem z Mokotowa.
— E!...
Żebrowski wyciągnął chustkę do nosa i przetarł oczy.
— Taki węgiel na tej kolejce. Oczy wygryza.
Razem z chustką wypadło mu na ziemię kilka wycinków jakiejś gazety. Żebrowski tego nie zauważył. Zresztą nie zauważył nikt, oprócz Pity, która z Tarnawiczem szła po za wszystkimi.
Dziewczynka schyliła się i zebrała rozsypane papierki.
— Co pani robi? — zapytał Tarnawicz.
— Tatce wyleciały z kieszeni jakieś papierki. Oddam mu później. Może potrzebne.
Tuśka troszczy się, co poda na kolacyę. Lecz Porzycki wzrusza ramionami.
— Z pani zrobiła się Marta... Tylko pani myśli o jedzeniu.
Uśmiechnęła się z przymusem:
— Muszę! — odparła.
— Ja jadę. Muszę być dziś w teatrze...
— A!...
Tuśce zdawało się, że ktoś na nią narzuca czarny welon.
Stanęli przed furtką sadu.
— Do widzenia! niezadługo!
Żebrowski ściska rękę Porzyckiego demonstracyjnie:
— Dziękuję za opiekę nad moją rodziną... Gdyby nie pan, kto wie, coby się stało?
— Och! był z nami pan Tarnawicz! — wyrywa się Pita.
Nikt jednak nie podnosi jej słów.
— Co pannie Picie przywieźć? — pyta Porzycki i zatrzymuje długo w swych rękach małą rączkę dziewczynki.
— Nic, proszę pana!...
— Ale przecież...
A Pita z nadzwyczajnym wdziękiem, śmiejąc się nagle po dziecięcemu mówi:
— Siebie, proszę pana!
Porzycki aż rozjaśnia się cały.
— Siebie? Ależ naturalnie, że przywiozę i to jaknajprędzej, skoro panna Józia tak każe. Co? Każe panna Józia?
Ale Pita już popadła w dawną nieśmiałość.
— No... jakże? Każe panna Józia?
— Pita może tylko prosić, a nie kazać! — odzywa się jakoś chłodno Tuśka.
— Niech będzie, jak chce, dość, że to wola Pity! Trzeba spełnić?
— Prośba nas wszystkich!... — dodaje z kurtuazyą Żebrowski.
Na parkanie zjawia się nagle Edek. Siedzi okrakiem i wydaje się w tem półświetle większy, czarniejszy, dziwaczniejszy.
— A kiedy będzie kolacya? — pieje z wysokości swym połamanym głosem.
Ale nikt go nie słyszy, bo wszyscy się żegnają z Porzyckim, który coś mówi wesoło, śmiejąc się hałaśliwie.
Wreszcie zabiera Tarnawicza i odchodzą drogą, prowadzącą do miasta, wysadzoną z jednej strony topolami, z drugiej odkrytą na poorane kretowiskami pole.
Pita odbiegła do domu, w ślad za nią idzie Żebrowski.
Koło parkanu zostaje Tuśka, która stoi nieruchoma i patrzy na znikającą coraz dalej na drodze jasnej sylwetkę Porzyckiego.
— Poszedł! — myśli — poszedł!...
Coś znów zaczyna się z niej wyrywać i wlec jakby śladami tych stóp.
— Poszedł!
Nagle z wierzchołka parkanu pieje znów połamany bas:
— Mamciu! kiedy kolacya? Ja głodny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.