Córka Tuśki/Część druga/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Jak biała myszka, biała jak urna alabastrowa, przez którą delikatny różowy płomyk prześwieca, tak wysuwa się cichutko Pita z domku na Mokotowie o wczesnym, letnim poranku.
Ledwie odziana w jakieś leciuchne szatki, spódniczynka krótka, prawie do kolan, jakaś matinka różowa zarzucona na ramionka, cała w ażurki. Z pod matinki widać cienką koszulkę w kwiatki błękitną, spraną, pastelowej barwy.
Włosy złote rozsypały się na ramiona, oczka prawie senne, a turkusami do słońca się garnące, usteczka na wpół otwarte rozkoszny ranek letni piją.
Wysunęła się z domku tak maleńkiego, jak z kart, który stoi cały ukryty w krzewach, przytulony do parkanu. Z sąsiedniego ogrodu Marcelina zwieszają się na dach domku gałęzie drzew. Dzikie wino zarasta ściany.
W domku wszyscy jeszcze śpią. Okiennice szczelnie zamknięte, mimo, że słońce strugami w nie bije. Zamknięte, jak powieki tych, którzy w domku śpią.
Jedna Pita przeczuła w tym ciemnym grobie, że słońce ją woła.
I jak myszka biała wysunęła się za drzwi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od miasta, od rowów, od ścieków, od brudu wieje tu jeszcze zgnilizną. A przecież jednak Picie wydaje się, że wszystko tu świeżością i wonią. Kurzem przydrożnym posypane drzewa sadu i szare aż topole przydrożne, a Pita turkusami oczu zieleń tę garnie ku sobie i rączki złożyła i cieszy się.
— Ach Boże! Boże!
Sadek, w którym stoi domek, jest dość duży. Aleje w nim pokręcone giną w kępach krzewów. Jest w oddali sadzawka, zionąca woń bagna. Ale za domkiem rozciąga się szparagowe pole, i do niego biegnie steczką Pita.
Bo to nie szparagowe pole, ale zaczarowana łąka.
Koronki zielone, fale całe koronek delikatnych, leciuchno wichrem kołysanych. I gdy tak wicher te fale seledynu rozgarnie, grają w nich całe smugi tęczowe, odbite w milionach kropelek rosy, drgających na każdym źdźble tych roślin przecudnych. Pita stoi na brzegu pola i patrzy chwilę, zanim się zanurzy w tęczowe ubrylantowane morze. Co rano tak biegnie, co rano różowa, odziana patrzy na dyamenty rosy, na przestrzeń, leciuchno się kłoniącą, i uśmiech czarowny wykwita na jej buzię.
— Boże! Boże! — mówi, składając ręce.
I delikatnie, rozgarniając miłośnie smukłe roślinki, wsuwa się w zielone pole, idzie w nie, zanurza się z rozkoszą, chłodząc swe nagie nóżki, obute w stare pantofelki.
Dobrze jej, błogo, poddała drobną pierś promieniom słońca, które oświecają ją strugą blasku i idzie tak w przestrzeń, zasianą zbożem i oddzieloną znów parkanem od ogrodów Marcelina.
Po za zbożem już domki, już chaty.
Ale to wszystko majaczy, jakby w mgle złotej, rozpylonej ponad zbożem, które coraz wyżej ku górze w srebro prawie przechodzi, w biel, a potem niknie pod stropem błękitnym o delikatnym ledwo zaznaczonym błękicie świtowych nieb.
Pita patrzy na mgłę, na zboże, na majaczące w niem maki i chabry i radaby wyciągnąć ręce, objąć to wszystko, tulić, kochać i stać się tym zbożem, tym chabrem, tym makiem.
— Powitać słońce! — myśli — nie za okiennicami odgadywać. Czemu mamcia każe tak szczelnie okiennice zamykać? Mówi, że to od złodziejów. Że nożowców tyle jest na Mokotowie. Ale przecież mamy w domu mężczyznę, Tacia, to oniby chyba nie śmieli. A tak byłoby miło porwać się, gdy jeszcze szaro i takie czerwone prążki palą się u wschodu!..
I Pita smutnieje.
— Jakie to dziwne, że ludzie muszą się przed ludźmi tak chronić, zamykać, po jamach. Jeden na drugiego czyha, jak dziki zwierz. I nawet przez to słońca trzeba się pozbawiać. A przecież dosyć się naśpimy w ciemności — w grobie...
Coś powiało śmiercią po łanach złotych, brylantowych.
Pita, wykwitająca jak smukły, różowawy kwiat, z tych fal zieleni, stanęła nieruchoma!
— W grobie!
Nagle w oddali, z po za łanów zboża, rozlega się dziewczęcy, trochę krzykliwy głos. Jakaś dziewka przechodzi ścieżką i coś tam śpiewa. Co, mniejsza. I o melodyę mniejsza. Ale ma to jakąś siłę — coś niesie ten głos siłą i chęcią do życia. Bije, jakby źródło, w czarne myśli Pity. Ta podmiejska dziewka snadź jeszcze nie zatraciła swej żywiołowej mocy, która jej rosłe piersi rozsadza o zbudzeniu. Śpiewa i idzie bijąc ziemię nogami, obutemi w pokrzywione buciki. Pita zasłuchuje się cała w tę piosenkę.
— To chłopskie... — myśli — to chłopskie. Pan Porzycki wyśmiewał się, że Mokotów to ni pies, ni wydra, a przecież tu jest zboże, i maki, i taka dziewczyna, co po chłopsku śpiewa.
I znów rozjaśnia się Picie w sercu. Myśli, że opowie Tarnawiczowi, gdy przyjdzie po obiedzie na lekcyę, że słyszała dziś chłopskie śpiewanie. On się z niej nie wyśmieje, jak Porzycki. Jego także Mokotów zachwyca. Radość jego, gdy Tuśka zawyrokowała wreszcie, że lekcye Edka nie będą przerwane, nie miała granic. Pierwszy raz, gdy zjawił się w sadku, był prawie wzruszony. Mówił, że nigdy nie był „na wsi“, że pierwszy raz widzi zblizka „wieś“. I ciągle z drzew, z krzewów przenosił wzrok na Pitę — ciągle powtarzał jakimś zmienionym głosem.
— Boże! jakie to wszystko ładne!..
Jego biedne płuca, takie zmęczone, takie zatkane, wciągają w siebie trochę czyściejsze powietrze.
— Jak tu pachnie!..
— Prawda? — mówi uradowana Pita.
Więc Pita wie, że gdy Tarnawiczowi opowie, że słyszała, jak chłopi śpiewają, on ją odczuje i zrozumie. Porzyckiemu nic nie powie.
Podniesiona na duchu, idzie znów swą zieloną falą. Rosa moczy jej opuszczone ręce, które muskają lekko wierzchołki roślin. Rozkoszne uczucie dziwnej świeżości przenika ją całą i płynie przez ramiona ku górze. Czuje się młodą, stojącą na progu życia, zda się brak jej skrzydeł u ramion, aby wzbiła się pod strop niebieski i zawisła w przestrzeni.
— Tam jeszcze musi być świeżej, jeszcze cudowniej! — myśli.
Pragnęłaby zobaczyć skowronka, ale napróżno patrzy ku górze, skowronka nigdzie niema.
— Może jutro! — pociesza się i zwraca oczy ku ziemi.
Ogarnęła wzrokiem ubrylantowane pola.
— Co za brylanty!.. aż się palą.
I nagle powstaje w niej chęć.
— Umyję się w rosie... umyję się...
Pochyliła się.
Zanurzyła ręce — dokoła tyle rosy. Nabrała ją w muszle swych dłoni. I oto myje się, jak kotek, myje łapkami małą buzię. Śmieje się cichutko. Włoski jej spadają na twarz, ona je odpędza, jak złotą przędzę, która ją omotuje.
— Ach! idź!.. idź!..
I znów pochyla śliczną twarzyczkę, która cała zaróżowiła się, jak kwiat wodą skropiony. Z ramion zsunęła się jej matinka, zsunęła się jej koszulka. Jedno ramiączko rozpięło się, i oto widać delikatną paszkę i początek dziewiczej okrągłej piersi. Ona nic nie czuje, nic nie widzi — cała radosna, rozpromieniona — skąpana w tej rosie, którą podaje jej zielony gąszcz kwiatów, tą rosą skropionych, a smukłych jak ona.
Białe drobne motyle zawisły tam ponad tą złotą głową. Fruwają drżąc dokoła. Jakiś błękitny jeden motyl zaplątał się między śnieżny krąg.
Wiedzie cały tan tuż ponad złotemi włosami Pity.
Jak świeżo!
Jak młodo!
Jak czatownie!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z domku wybiegła zaspana Marcysia. Kopnęła balję leżącą pod parkanem i odłożyła okiennice.
Opodal domu stoi wielka altana, obrosła dzikiem winem, w której Żebrowscy jedzą i cały prawie dzień przesiadują. Do tej altany Marcysia niesie dymiący samowar. W oknie domku ukazuje się twarz Żebrowskiego, który systematycznie zaczyna się golić.
Edek: rozciągnięty na żelaznem łóżku, doskonale odtwarzającem część legendy o Madeju, chrapie w sionce, dzielącej domek na dwie połowy. Kuchnia stanowi rodzaj przystawki i jest połączona zewnątrz drzwiami z pokoikiem, który zajmuje Pita. Drugi pokoik jest sypialnią małżeńską. Żebrowski bowiem sypia na letniem mieszkaniu i co rano drobnym kroczkiem maszeruje do biura. Zachodzi na Warecką. Gdy będzie deszcz, spać będzie w naftalinie i paczuli. Tak powiada. Lecz teraz niema przyczyny. Tuśka milczy i odwraca się coraz więcej do ściany, na której wisi paw’, aby zamaskować szerokie szczeliny, przez które widać parkany.
Wogóle Tuśka staje się jakąś zaciętą i milczącą. Natomiast na twarz jej jakby przylgnęły gorączkowe wypieki. Wie, iż Żebrowski zaprosił na Mokotów Porzyckiego. Aktor zaproszenie przyjął chętnie i przyrzekł, że jednej niedzieli „wpadnie“...
Dziś właśnie niedziela, a więc kto wie...
Z domku, za Marcysią wysuwa się Tuśka. Jest odziana w szafirowy kretonowy szlafrok i rozgrzana od snu. Włosy po dawnemu opuściła na plecy. Wogóle jakaś w niej tendencya do pewnych zmian jakby na korzyść. Te włosy już wystarczają. A potem niema na nogach filcowych pantofli. Kupiła szare płócienne półbuciki, zgrabne, z obcasami i chodzi w nich od rana. A dziś jeszcze ma włosy zawinięte na duże papiloty skórzane. Rzecz dawna, od Zakopanego nie praktykowana przez Tuśkę. Czyni to jednak z jakiemś zakłopotaniem, jakby chciała się usprawiedliwić z tego postępku. Lecz Żebrowski nie zwraca na to uwagi. On także jest jakiś skoncentrowany w sobie. Także jakby na coś oczekiwał, czegoś pragnął, przed czemś się wahał. I on zabrał z Warszawy kilka jasnych krawatów i tłumaczy się niezgrabnie:
— „Gorąco w ciemnych.“
Tuśka czemprędzej dodaje.
— Gorąco. Ja żałuję, że kazałam sobie porobić szlafroki z kołnierzami... Tu niema nikogo. Mogłabym chodzić z odkrytą szyją.
I po chwili, patrząc w okno, jakby do siebie.
— A gdyby ktoś przyjechał, mogłabym zawiązać wstążkę.
Żebrowski ramionami wzrusza.
— Któż może przyjechać!
— No... Porzycki.
— E!
— Co?
— Co właściwie Porzyckiego to może obchodzić?
Tuśka przygryza usta.
— Może... ale mnie obchodzi!
Nie mówią już nic. Nie patrzą nawet na siebie. Tuśce tylko wargi drżą. Kolejka wilanowska w oddali gwiżdże. Edek nazywa lokomotywę tej kolei „krową“. Tuśka ciągle myśli, że tą „krową“ nadjedzie Porzycki. I serce jej drży, ściska się. Sama nie wie bólem czy innem uczuciem. Wie tylko, że jest z nią źle, że jest jakby szarpnięta za struny wszystkich nerwów i że te nerwy drżą.
To wie i dlatego na twarzy ma już dwie różowe plamy, a na ramiona jej spadają włosy i nad czołem jej sterczą papiloty.
Oto stoi przed domkiem i patrzy. Lecz jakże inaczej niż Pita. Ona patrzy na ten sad i cierpi, że jest taki mały, taki skromny, taki żaden. Tak jak na Wareckiej do szaleństwa odcierpiała bytność Porzyckiego, tak samo i tu cierpi na myśl, że zobaczy ją w tem ubóstwie, w tej ciasnocie, na śmiesznej „willedżiaturze“, w której wszystko jest według niej karykaturą tego, co być powinno. Do bólu jej tragedyi miłosnej przyłączyło się bowiem koordynacyą zwykłą u kobiet uparte wyobrażenie, jak ona się przedstawia w otoczeniu danej chwili. I szaloną przenikliwością, także tylko kobietom właściwą, widzi siebie i widzi to, co jest dookoła siebie. Każdy drobiazg, każdą śmieszność, tę balję, o którą się potyka, tę kuchnię ziejącą przez otwarte okno wonią tłuszczu, tę Marcysię rozmamaną, bosą, którą nie jest w możności ukryć za firaneczką muślinową, bo dziewka zrywa ją z okna pod pozorem, że „nic nie widzi.“
— Ach!.. co za piekło — myśli Tuśka.
Oto Żebrowski wylał wodę namydloną przez okno i obielił winograd już cały zabielony i brudny od tych mydlin, wylewanych systematycznie „na dwór“. A ten winograd jeszcze jako tako maskuje ściany i dodaje wdzięku domkowi. Tuśka zaciska zęby i odchodzi na ścieżkę. Dostrzega Pitę wśród szparagów. I mimowoli uderza ją wdzięk dziewczynki, różowej i złotej w tej zielonej, delikatnej roślinnej fali. Jest to jedno mgnienie oka.
— Pita! zajmij się śniadaniem! — woła prawie surowo.
Dziewczynka, z buzią jeszcze wilgotną od rosy, smutnieje, wyrwana ze swej ekstazy i biegnie ku altanie, aby układać w drucianym koszyku bułki i rozlewać herbatę.
Nad morzem zielonem zostały białe motyle i wiodą dalej swój taniec cichy i zawrotny, taniec w pyle złotym i tęczowych odblaskach rosy.
Tylko ten jeden błękitny, tak błękitny jak oczy Pity, pofrunął za dziewczynką, wpadł za nią do altanki i tam kręci się dokoła niej, ponad jej złotą głową, tak blizko, że aż skrzydełkami gazowemi trąca o delikatną pelę jej cudnych włosów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

I oto słońce zachodzi.
Od pola wracają Żebrowscy. Wyszli razem z „gośćmi“ na spacer. Goście podwójni — Porzycki i Władka. Przyjechali po obiedzie, nawet dość późno, wtedy, gdy się ich niespodziewano. Pierwsza przyjechała Władka wyświeżona, ubrana dość elegancko, w białej płóciennej bluzce i lakierowanym białym pasku. Kapelusz zwyczajny Windhorst, opasany aksamitką, dobrany szczęśliwie. Miała minę nauczycielki z dobrego domu, albo panny dosyć dobrze urodzonej tylko bez posagu, która zrezygnowała z zamążpójścia.
Przywiozła pęk kwiatów dla Tuśki i paczkę babek śmietankowych „na nowe mieszkanie“. Zaznaczyła tam odrazu, że nie przyjeżdża jako płatna robotnica, lecz jako ktoś z wizytą. Tak ją przyjęła Tuśka, a Żebrowski bardzo gorąco za „babki“ dziękował i to w jakiś, dziwnie zmieszany sposób.
— Pani za dobra — powtarzał, poprawiając seledynowy w kropeczki krawat, a Pita patrzyła na ojca, dziwiąc się niepomiernie jego zachowaniu.
Zdziwiła się jeszcze więcej zachowaniu matki gdy na ścieżce od bramy ukazał się nagle Porzycki.
Tuśka, siedząca w altanie z Władką i Żebrowskim, porwała się nagle i wbiegła do domku. Tymczasem Porzycki witał się wesoło z Żebrowskim, który go z całą formą przedstawił Władce.
Lecz Porzycki zauważył, iż zna już Władkę. Widocznie nie zwiodła go płócienna suknia, ani dystyngowany Windhorst opasany aksamitką. Pita stała na uboczu, śliczna jak marzenie, w błękitnej kretonowej sukieneczce. Sukienka kosztowała nie całe dwa ruble, a Pita miała w niej pozór laleczki z „Opowieści Hoffmana“ i zdawała się czekać na kogoś, któryby padł do jej nóżek. Tylko w oczach dziewczynki coś się tam więcej świeciło, niż w oczach lalki.
Coś więcej...
Znacznie coś więcej.
Do niej więc natychmiast zwrócił się Porzycki:
— A... panna Józia!
Dowiedział się bowiem, że teraz czasem nazywa się tak Pitę. Podobało mu się to.
— Pasuje to panienkę na rycerza! — śmiał się, obrzucając z upodobaniem śliczną dziewczynkę wzrokiem.
Teraz z po za pleców wyciąga olbrzymie pudło cukierków.
— Po zakopiańsku, cukierki! — mówi, wręczając Picie słodycze.
Ona rumieni się radośnie. Bierze cukierki i teraz czeka, aby „po zakopiańsku“ zjawiły się róże dla mamy. Tak bowiem było tam, za Bystrem. Dla Pity cukierki, dla mamy róże. Tak było zawsze. Nawet mama, która wyszła wreszcie z domku i która idzie ku altanie, zdaje się czekać na to samo. Patrzy bowiem na Porzyckiego i nagle odwraca oczy, które błądzić zaczynają po liściach drzew.
Pita czuje instynktem kobiety, że mamie musi być przykro.
Bo róż niema!
Więc Pita cichutko i jakby zawstydzona stawia pudełko z cukierkami na brzegu stołu, gdy Porzycki wesoło i hałaśliwie instaluje się na fotelu, a Żebrowski, rad z gościa, woła do Tuśki:
— A teraz mamcia da nam herbatki!
Wracają z pola.
Szeroką drogą idą we czworo.
Tuśka, Porzycki, Żebrowski i Władka.
Bokiem, z rękoma opuszczonemi, patrząc z ukosa na Porzyckiego, wlecze się Edek. Widocznie aktor nie przypadł mu do gustu. Powiedział już do Pity:
— To histrjon!..
Pita aż poczerwieniała, ażeby Porzycki nie posłyszał.
— Cicho bądź! — wyszeptała — to bardzo dystyngowany człowiek.
Lecz Edek uparcie powtarzał:
— To histrjon!
Teraz zdaleka obserwuje Porzyckiego i po swojemu wydyma usta.
Bokiem także, lecz znacznie wyprzedziwszy starszych, idzie Pita. Biegały razem z Władką brzegiem zbóż i narwały trochę bławatków i maków.
Władka nadzwyczaj zręcznie zrobiła dwa małe pęki, przymieszawszy trochę spadających kłosów i przypięła je Picie po obu stronach twarzyczki.
Śliczne jej rysy zyskały w tem obramowaniu świeżego kwiecia jeszcze na wdzięku. Gdy tak wynurzyła się na tle dziwnie wybujałego zboża w swej błękitnej sukience z obnażoną szyjką — była tak czarująco piękna, iż Porzycki przystanął na chwilę i patrzył na nią z lubością.
— Wiochna! — wyrzekł nareszcie — daję słowo honoru, wiochna.
Nikt nie potwierdził tych słów. Tuśka ciągle była wzruszona i milcząca. Żebrowski z roztargnieniem śledził Windhorst, opasany czarną aksamitką. Edek pluł i wargę wydymał. Władka podeszła do szeregu i podała każdemu po bławatku.
— Dziękujemy! — odpowiedział śpiesznie Żebrowski.
I znów szeregiem ku domowi iść zaczęli.
Drogą mijali ich nieliczni przechodnie, chłopi powracający z Warszawy, cykliści. Czasem przewlokła się dorożka, wzbijając tumany kurzu. Tuśka mimowoli przypominała sobie zakopiańskie spacery i ogarnął ją szalony ból za „tamtą“ chwilą. Lecz całą siłą woli ściągnęła się ku teraźniejszości. Obok niej szedł znów Porzycki i to powinno jej było wystarczyć.
W całym chaosie uczuć, jakie opadły ją całą, nie umie zdać sobie sprawy, co w niej przeważa: czy radość z jego niespodziewanego powrotu, czy rozpacz z sytuacyi, w jakiej znów się znajduje.
Do tego w dodatku przyłącza się ciągłe utrapienie chęci wydania się lepiej, nad możność, nad to czem jest w istocie. Chęć ta zaczyna się od drobiazgów, które nie mniej wzrastają do rozmiarów ważnych faktów. I teraz idzie obok Porzyckiego, ściskając w ręku parasolkę, tak, aby nie mógł dojrzeć, iż jest nie świeża, i myśli jednocześnie o bólu, jaki odczuwa w sercu i o tem, czy Marcysia dobrze odgrzeje kotlety z obiadu i czy dostanie sałaty, po którą kazała iść na wieś i przynieść za jakąkolwiek cenę.
Miałaby ochotę posłać Edka na poszukiwanie sera szwajcarskiego, bo wie, że Porzycki ser ten nadzwyczaj lubi, ale mina nieprzychylna, jaką Edek obrzuca „histrjona“, nie zachęca jej do tej propozycyi.
— Nieznośny chłopak! — myśli Tuśka — nieznośny!.. a brzydki, jak on wygląda!
Czar elegancyi jasnej i czystej, właściwej Porzyckiemu, zaczyna na nią działać. Coś ze „sztuki“, z kultu „Piękna“, przejawiającego się nawet w zewnętrznych drobiazgach, a o który otarła się przez czas jakiś, zaczyna na nią działać. Nie patrzy nawet na męża. Zna go dobrze i wie, jak wygląda. Ale ten syn krostowaty, zgarbiony, nędzny — zobaczyła go dziś, jakby po raz pierwszy na tle zieleni i w porównaniu z Porzyckim.
Jakże mu daleko do owego pazia w aksamitnej bluzce i koronkowym kołnierzu, którego fotografię pokazywała aktorowi przez okno zakopiańskiej chałupy!
Byłaby dużo dała za to, aby ten Edek inaczej wyglądał, gdyż subtelnością swoją, w gruncie eleganckiej kobiety, odczuwała, iż ten syn, niemający nic wspólnego z estetyką, nie upiększa ją wcale.
— A potem... wzięłam tylko kolorowe obrusy i serwetki — przemyka jej przez głowę. — To będzie wyglądało, jak w szynku.
I prawie jednocześnie całą duszą powraca do ostatniej chwili rozstania w wagonie.
Przytulił jej Pitę do piersi, kwiaty ułożył w siatce i odszedł.
Ten sam, który znów jest obok niej...
Boże! Boże!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już są po kolacyi.
Poszła lepiej, niż Tuśka się spodziewała.
Marcysia dostała sałaty, śmietany, rzodkiewki.
Władka dopomogła do nakrycia stołu — zrobiła abażury z jakichś kawałków zielonej bibuły do kloszów, w których paliły się świece, ubrała stół liśćmi. Okazało się, że w sklepiku można było dostać sardynek, piwa, salami i szynki... Cukierki Pity stanowiły deser. Poziomki pachniały na salaterce. Porzycki jadł za czterech, pił wódkę i piwo, śmiał się na całe gardło. Żebrowski był bardzo ożywiony i gościnny. Zjadł prawie wszystkie babki śmietankowe i za każdą zwracał się z wdzięcznością do Władki:
— Dzięki pani dobrodziejce!..
Ona ciągle w Windhorście, jakby przyklejonym do głowy, nabierała pewnego uroku w zielonawem świetle abażurów. Dzioby jej ginęły gdzieś, rozpływały się. Tylko uśmiechała się coraz częściej, błyskając bielą zębów.
Pita siedziała naprzeciw Porzyckiego i obserwowała go pilnie. Zastanawiała ją mianowicie rzecz jedna. Dlaczego on, mimo swych trywialnych dowcipów i wyrażeń, mimo zbyt głośnego mówienia i pewnej okrągłości tuszy, wydawał się jej zawsze szczytem dystynkcyi i elegancyi. Jemu darowała chętnie wszystko, bo ruchy jego były miękkie i wytworne i pozy wielkiego pana.
— Cóż rządca w porównaniu z nim! — przemknęło jej przez umysł — cóż rządca!
Tuśka cofnęła się w głąb, oparła głowę na ręce i milczy. Ona także patrzy na Porzyckiego i wsłuchuje w dźwięk jego głosu. Przeżyła z nim jako z marą, z widmem, lata całe i teraz napawa się jego istnieniem pół przytomna i oszołomiona. Byle jej tylko nie kazali nic mówić, byle jej tylko nie kazali się odezwać.
Z po za parkanu, z bardzo daleka dolatują dźwięki fortepianu.
— Co to? — pyta Porzycki.
— To... Marcelin.
— A! Marcelinek!
— Tak, tak...
Mężczyźni uśmiechają się tajemniczo. Porzyckiemu błysnęły oczy. Odwrócił się w stronę parkanu.
— Marcelinek!...
Jakaś skoczna polka klekoce wśród szumiących leciuchno liści.
— Bawią się... — śmieje się Porzycki.
I nagle dodaje wesoło:
— Trzeba nam tam kiedy pójść całą bandą. Co?
— Hi! hi! — chichocze Żebrowski.
— Och! — myśli Pita — jakbym chciała! jakbym chciała!
Czeka, że matka coś odpowie, lecz matka zaszyła się w cień pod liście winogradu i milczy.
Polka ucichła. Nagle jakieś głosy płyną wzdłuż parkanu.
— Goście spacerują! — objaśnia Żebrowski.
— Spoj czto nibud’, gałubczyk... — mówi jakiś ochrypły głos.
— Boh z taboj!
— Spoj!
Wicher przestaje kołysać liśćmi. W altanie cisza.
I z po za parkanu wznosi się sentymentalny, dziki i dziwny cygański śpiew:

Razdieli sa mnoj ty dolu...
Grust’, pieczal, tasku maju...

Ostrogi brzęczą.
— Spoj!

Daj napłakat’ sa mnie w wolu...

— Spoj!...
Aż boli od rozpaczliwego drżenia tego głosu.
— Spoj!.. — powtarza chrypliwy bas.
Szablami po parkanie przejechali, aż pochwy dzwonią.
— Spoj!...
Porzycki pochylił się nad stołem.
— Coś wam powiem... zapomniałem... mam nowe telegramy.
Z kieszeni wyjął zadrukowane świstki.
— Słuchajcie: „Dziś pancernik pojemności tylu to ton, noszący nazwę „Zwiezda“, natknął się na ukrytą minę podwodną. Cała załoga...“
Zielonawe światło oblewa zasłuchane twarze. Cisza w drzewach, tylko ćmy obijają się delikatnie o jasną zieleń bibułki.
Za parkanem oddalają się dzwonki ostróg i głosy rozpaczliwe:

Pożalej ty żiźń maju!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

I w tem wyciu dziwnem, oddalającem się z pobrzękiwaniem, w tem wyciu, gdzie słowa, ból, troska, niedola powtarzały się, jakby stały, ciągły podkład, było tak wiele grozy, że aż dreszcz od nich bił, dreszcz nieutulonej nigdy rozpaczy, nie znajdującej ujścia, nawet w cudzych łzach.
I dreszcz ten płynie po sercu Pity, a ona myśli:
— My jesteśmy tragicznym narodem... a czyżby i oni i... oni?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.