Córka Tuśki/Część druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

W niedużym pokoiku, zabielonym nierówno wapnem, przy łóżeczku składanem, żelaznem rozbiera się Pita. Duszno jest. Okiennice niewielkich okienek szczelnie zamknięte z obawy przed złoczyńcami. Pita często myśli, patrząc na te barykady, że dziwny układ społecznych sposobów życia każe tak w jamy, w fortece zakopywać się jednym tworom przed drugiemi.
— Jak dzikie zwierzęta... zupełnie... a tak miło byłoby zasypiać, patrząc na niebo, zasiane gwiazdami, słuchać szmeru liści, oddychać powietrzem.
Naokoło Pity brzęczą komary, które nadciągnęły, gdy jeszcze okno było otwarte. Trzepocą się rozpaczliwie ćmy, obijają o belkowany sufit, tańczą jakieś zawrotne farandole dokoła świecy.
— Zupełnie jak ludzie... a zwłaszcza kobiety — myśli Pita.
Słyszała to zdanie niegdyś w teatrze Rozmaitości. Mówiono je w bardzo niegłębokiej sztuce, i aktorka, która je wygłaszała, siedziała, mówiąc, odwrócona plecami do publiczności. Pita doskonale zapamiętała frazes, intonacyę głosu i sylwetkę żółtawo ubranej kobiety. Teraz nigdy nie mogła ujrzeć ćmy, tańczącej koło świecy, aby to wszystko razem nie budziło się w jej głowie.
— Sił nie mają oprzeć się... widocznie... — kombinuje dalej, śledząc drgające płatki w zawrotnych kółkach — sił nie mają, tak ich ciągnie... Sił nie mamy... Ja pewnie także sił nie będę miała... i mnie pociągnie...
— Ale co? ale co?...
— Nie wiem sama. Jakby jakaś ogromna pustka, a daleko, daleko łan kwiatów cudownych. Pachną, wabią — tylko trzeba przez tę pustkę iść, iść...
Oparła głowę na rączce.
— I pójdę! Ale te kwiaty... co one? tam i łagodny jakby szept po nich wieje i coś jakby płacze, coś, jakby mój własny głos... A ten szept... ten szept...
Oczy jej przymknęły się leciuchne.
— Pan Porzycki czasem tak szepce.
Otrząsnęła się.
— Co ze mną? To pewnie aktorzy tak ślicznie umieją szeptać. Głos mają wyrobiony. Niegdyś tak mówił tatko.
Zaczęła się rozbierać.
Z po za staniczka wypadły wycinki z działu ogłoszeń w Kuryerze.
— Ach! to tatce wyleciały z kieszeni. Zapomniałam oddać.
Nachyliła się. Zebrała. Przez kobiecą ciekawość rzuciła okiem:

„Maszyna Singera, nożna, w dobrym stanie, tanio do sprzedania. Wiadomość ulica Długa №...“

I drugi wycinek:

„Maszyna Singera, prawie nowa, nieużywana, nożna, z powodu wyjazdu do sprzedania...“

I tak dalej. Każdy wycinek był zawiadomieniem o maszynie Singera tanio do sprzedania.
Pita zdziwiła się niepomiernie.
— Po co tatuś chce kupić maszynę? — myślała. — Nasza jest jeszcze zupełnie dobra. Wprawdzie raz mamcia powiedziała, że chciałaby mieć inną, ale ta jeszcze może szyć doskonale!
Poskładała papierki i schowała do pudełeczka.
— Mój Boże... jaki tacio dobry! — westchnęła — jak chciałby do tego domu wszystko jaknajlepsze. Teraz maszynę...
Ledwo przytuliła głowinę do poduszki, już zaczęła zasypiać.
— Oddam mu jutro te wycinki, w sekrecie przed mamcią, kiedy to ma być niespodzianka... Choć jestem przekonana, że mamcia wolałaby co innego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale Pita nie oddała ogłoszeń o maszynie Singera ojcu, bo zapomniała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W niedzielę od rana Tuśka nerwowo czyniła przygotowania na przyjęcie Porzyckiego. Marcysia dusiła w rynce zrazy bite z grzybami, które miały się „odegrzać“ na kolacyę. Srebro, zastawa wyczyszczone aż się lśniły. Nowe abażury na świece, założone od rana, zieleniły się jak bajeczne kwiaty. Tuśka marzyła o ubraniu do kolacyi stołu kwiatami, lecz lękała się, aby nie zwrócić zbytniej uwagi wszystkich na uroczystość tych przygotowań. Przytem dobrze nie wiedziała, jak się to robi. Pierwszy i jedyny raz siedziała przy stole, ubranym kwiatami podczas swego ślubu. Od tej chwili kwiaty znikły z jej menu życiowego. Zastąpiła więc tylko przybranie stołu nowym serwisikiem do wódki, po który pojechała do Warszawy. Żebrowski przywiózł sardynki, ser, trochę szynki, jako przekąskę po wódce. I on był ożywiony i uśmiechnięty. Ubrany jasno, jakby odmłodniał. Ruchy miał nie tak drewniane. Po twarzy jego chwilami przesuwał się uśmiech prawie zagadkowy. Kilkakrotnie zwrócił się do Pity prawie pieszczotliwie, a raz powiedział jej:
Dziecinko, przynieś mi gilzy z pokoju...
Pitę ucieszyło to i prawie rozrzewniło. Nigdy ojciec nie mówił do niej w ten sposób. I ten ton nizki, jakiś prawie ciepły. Chciała mu odpowiedzieć również, ale nieprzyzwyczajona, nie umiała na razie słów znaleźć. Pobiegła tylko do domu, szeleszcząc trochę zbyt krochmalną spódniczką i porwała pudełko z gilzami. W przelocie ujrzała, jak Tuśka ze szczególną starannością czesała i zapiekała włosy.
— Mamusia uczesała się dziś po zakopiańsku — pomyślała Pita.
I rzeczywiście Tuśka starała się być tą dawną Tuśką, złocącą się kaskiem włosów na werandzie w Płazowej chałupie. Odkryła zupełnie kark i starannie ufryzowała drobne włoski, wijące się po nim. I zdawało się jej, że jest rzeczywiście tą samą...
Tem kiciątkiem...
Które to płakać nie miało.
A tuliło się w sieni, płacząc z zazdrości do piersi aktora.
Lub, gdy srebro księżyca...
Tuśka silnie zatrzasnęła maszynkę do przypiekania włosów i zajęła się tualetą rąk. Od kilku dni śpi znów namaszczona gliceryną. Zaczyna być męczennicą kultu własnego ciała. Staje znów do walki. Nie chce być pokonaną. Zawiesiła lusterko na oknie. Bada pilnie twarz, każdą zmarszczkę.
— Dam sobie radę! — myśli.
Zaczyna czytać ogłoszenia kremów i pudrów. Ona, dawna tryumfatorka różowa i biała. Odkryła żółte lekkie plamy w kątach oczu.
— Zniszczę je! — myśli z zaciętością.
Niedziela zapowiada się dobrze. Wszyscy są w dobrych humorach i podnieceniu. Pita byłaby bardzo wesoła, gdyby miała pewność, że matka zapewniła Tarnawicza, aby spędził z nimi popołudnie niedzielne. Tymczasem już przy porannej herbacie w altanie ułuda jej się rozwiewa.
— Czy Tarnawicz dziś przyjdzie? — pyta Żebrowski.
— Nie. — odpowiada Tuśka.
Wykombinowała, że będzie Władka, więc dosyć jest dywersyi i może zamienić z Porzyckim kilka słów doskonale na uboczu. Ten brzydki i nie dość czysto odziany korepetytor nie upiększa stołu. Dość już Edka, z którym musiała dziś staczać walkę, aby się ubrał i umył odpowiednio.
— Cóż to? szach perski zjedzie z Teheranu do Mokotowa? — zapytał Edek drwiąco.
Uczuł się nawet obrażony za Tarnawicza i pochłonąwszy śniadanie odszedł w głąb sadu. Rzucił się na trawę, na brzuch, zadarł nogi w górę i rwał garściami macierzankę, rosnącą dokoła. Zdaleka biły dzwony kościelne. Od żyta płynął chlebny, upajający zapach.
W ślad za bratem poszła Pita. I ona była zmartwiona. Tarnawicz wgryzał się jej w duszę. Zdawało się jej, że to jedynie współczucie nią kieruje. On tam biedny w dusznej Warszawie przepędza smutną niedzielę.
Stanęła obok Edka i milczała długą chwilę. Buzia jej ułożyła się w podkówkę.
— Możebyśmy oboje poprosili mamę — zaczęła.
— O co?
— O Tarnawicza. Pojechałbyś jeszcze do miasta po niego.
— Obejdzie się! — burknął Edek — za wiele honoru. Tarnawicz waszej łaski nie potrzebuje. Gdyby z niego była zielona małpa, albo jaki komedyant, to zapraszałoby się go na klęczkach... Tfu! wstydź się!
— Edku! co ty? przecież mnie tak samo przykro, że mamcia Tarnawicza nie prosi.
— Łżesz!
— !!!
— Tak. Wszystkieście kobiety jednakie. Tylko to, co się świeci. A Tarnawicz więcej wart, niż wszyscy ludzie na świecie... słyszysz?...
Bił nogami w ziemię wściekły i zdenerwowany. W gruncie rzeczy nie miał dla Tarnawicza tak wiele sentymentu, ale rad był, że może wynurzyć wreszcie swą złość chłopięcą, która go w tych latach niepewnych, przełomowych literalnie dławiła.
— Mówię ci... więcej wart — podjął znowu, nie patrząc na siostrę — mówię ci... on utrzymuje dom razem z siostrami, które są ludzie, rozumiesz, ludzie, a nie takie czuczeła, jak ty!... On ma taką matkę, że no... pije... a ojca, to nigdy nie widzą, bo gdzieś w Rosyi na posadzie. A matka, to jak zacznie pić, to idzie z domu i przepada. A on wtedy za nią, Bóg wie gdzie. Nie raz w zimie, to powiedział tylko do Mundka: „Uciekła“ i idzie w mróz bez szynela ją szukać. A ona i bije go i siniaczy, a on nic... prosi... i przyprowadzi... Ona taka prosta... Ojciec jego się tam gdzieś z chłopką ożenił...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pita słucha i na myśl jej przychodzi zimowa noc, gdy to siedziała na Wareckiej w saloniku i myślała w ciszy, dokąd poszedł Tarnawicz, kogo on może szukać w tę zawieję śnieżną, okryty szynelem Mundka?
Szedł śladem swej matki, szedł szukać matkę, która uciekła nieprzytomna i straszna w tłum ludzki.
Zmęczony, spracowany, głodny, zmarznięty idzie na oślep, zagląda do nor, do szynków, do jam; przepatruje twarze pijaczek, nie znajduje, idzie dalej...
Z otwartych drzwi szynków bucha para, wrzask, kłótnie, odgłos muzyki...
W ślad leci za nim, a na niego miecie śnieg, kręcący się milionami białych cieni dokoła słabo płonących latarni.
Idzie ten syn śladem matki.
W noc, w zimno, w ciemnię, w rozpacz i przepaść duszy i ciała.
To pamięta teraz i widzi Pita.
Lecz zarazem przypomina jej się głos lekceważący Tarnawicza, gdy kilka dni temu mówiła do niego:
— Chcę pomówić z panem o matce i siostrze pana...
A on odpowiedział jej:
— Ach, to drobnostki!...
Z chlebną wonią żyta, z ostrym zapachem macierzanki, z poszumem liści, świergotem ptasząt płyną odgłosy dzwonów mokotowskiego kościoła. Zdaleka, po za żytem widać śpieszących w stronę kościoła. Jakaś dziewczyna ma fioletową, silną w barwie suknię, jakaś kobieta zarzuciła jaskrawy szal na ramiona. Płyną tak nad złotemi falami i nikną po za pękiem drzew.
— To drobnostki!... powiedział — myśli Pita — a przecież jaką wagę musi przywiązywać do tych spraw, gdy tak po nocy, w zawieję biegnie, szuka, roztrąca. Więc co? jeżeli drobnostka, dlaczego to robi? co mu każe?...
Z harmonią dzwonów, opływających przepych szumiących traw, zbóż i drzew, drgających czatownie w brylantowem Pięknie niedzielnego ranka, delikatnie zwiewnie, przesuwa się jakieś widmo białe, wyniosłe, ozłocone promienistą poświatą ścielącą mu się u stóp.
I widmo to jest Miłością, jest tą wielką, cudowną siłą, łączącą świat cały, bijącą tryumfem w ekstazach mistyków i w sercach maluczkich...
To białe, bose widmo Essenisty, wyniosłe i czyste.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz gdy dzień miał się ku schyłkowi, dobry humor mieszkańców małego domku opuszczać ich zaczął.
Nie przyjechał Porzycki, nie przyjechała Władka.
Całe popołudnie Tuśka siedziała na trawniku, ustawiwszy najkorzystniej leżak i osłoniwszy się różową parasolką. W białym, dawnym szlafroku, wypranym i wyprasowanym naprędce, pod różową osłoną wydawała się o wiele młodszą i świeższą. Szlafrok był wprawdzie trochę ciasny, ale umiejętnie opięła go i osłoniła koronkowym szalikiem.
Po ścieżce, prowadzącej do bramy chodził Żebrowski, paląc papieros za papierosem. Oboje patrzyli na drzwi, a Żebrowski kilkakrotnie podchodził upewnić się, czy nie są zamknięte z zewnątrz. Dwa razy wyszedł na drogę i, gdy powracał, Tuśka pytała go:
— Cóż? nie widać?
— Nie.
— To dziwne...
— I ja się dziwię. Panna Władzia mówiła do mnie, że dziś przyjedzie z pewnością. Spotkałem ją wczoraj... na ulicy. Mówiła, że będzie o czwartej.
— A teraz która?
— W pół do szóstej. Porzyckiego też niema.
Żebrowski uśmiechnął się.
— Ech! Porzycki!... może ma jaką przyjemniejszą zabawę, niż z nami siedzieć.
Na twarz Tuśki wystąpił rumieniec.
— Myślisz, że każdy taki, jak ty... — zaczęła. — Może co dla ciebie nie przedstawia interesu, to inni znajdują w tem przyjemność.
Żebrowski stanął i ręce rozłożył.
— Moja droga, zastanów się tylko... Cóż dla niego u nas? Porzycki don Juan, a tu co? Pita — smarkata, ty się nie liczysz, a panna Władzia za uczciwa, ażeby pan Porzycki mógł sobie na nią parol zaginać...
W Tuśkę, jakby kto uderzył szpicrutą. Chciała zawołać: „Ja się nie liczę? ja?.... która właśnie tu jestem kimś głównym, kimś, kto był ukochany, pożądany, pieszczony i kto będzie jeszcze... będzie jeszcze...“
W tej chwili wzrosło w niej postanowienie, że gdy Porzycki wyciągnie po nią rękę, osunie mu się do stóp.
Ona, która się nie liczy!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bo często tak właśnie mężowie jednem słowem sprowadzają najcięższe katastrofy i najstraszniejsze postanowienia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaszło słońce.
Nie nadjechał nikt.
Pita usunęła się w swój kącik nad sadzawką. I jej było przykro. Dlaczego? sama nie umiała powiedzieć. Jakby ktoś chmurą powlókł jasny błękit nieba.
— Szkoda, że nie przyjechali! — myśli zmartwiona — wszystko się zmarnuje, mamcia się wykosztowała... Szkoda!..
Wyszła jednak ze swego ukrycia i poszła nakrywać stół. Widziała, że matka siedzi ciągle na leżaku i ma głowę zwróconą w stronę furtki. Żebrowski nagle porwał się i poszedł na drogę w stronę kolei.
— Zobaczę, czy ich niema! — rzucił ku Tuśce.
Ona, z wypiekami na twarzy, uśmiechnęła się nerwowo:
— Idź!...
Edek przylazł do altany.
— Cóż wasz pajac? Jakoś się nie śpieszy! — zaczął, rozsiadając się za stołem.
— Może jeszcze przyjść! — odparła Pita, ale i ona powoli nadzieję tracić zaczynała.
— Aha! oko perskie! — zapiał Edek — na nic cała zastawa i szynka, i sardynki. Nie będzie z tej mąki chleba.
Pita ze zdziwienia aż upuściła serwetki, które systematycznie układała na stole.
— Z jakiej mąki? jaki chleb?
— A no... w braku konkurentów to już panna Żozefina przespacerowałaby się za mąż nawet za histrjona!
— Co? ja?
Takie się to wydało śmieszne Picie, iż rozweseliła się serdecznie.
— Co ty pleciesz?
Edek usta nadął.
— Koniu! koniu!... Znane są figielki panienek bez posagu. Ale to jedno ci powiadam, pastrańciu, że teraz i takie Augusty z cyrku za pieniążkami się oglądają. Jak się dowie, żeś turecka święta, urządzi morowego nura i tylko się skompromitujesz. Bo przecież takiej, co była po słowie z aktorem, żaden prywatny i porządny człowiek nie weźmie.
Pita wpatruje się uważnie w brata.
— Dlaczego?
— Bo aktorzy i wogóle te finfedusze, co to się artyści nazywają, są skończone rozpustniki i przecież taka panna, to będzie jak ciastko w cukierni.
— Jakto, jak ciastko?
— Zobaczysz. Zresztą, co mam z taką głupią gadać. Daj chleba z masłem i szynki.
— Chleba ci dam, ale szynki nie rusz.
— Gwiżdżę na ciebie! I twój komedyant na ciebie i wogóle na nas gwiżdże.
Zamyślił się i po chwili dodał:
— Ach! jak jabym go z gustem gwizdnął w papę!
Pita, przerażona, instynktownie patrzy w stronę matki.
— Za co?
— Możeby się więcej tutaj nie przywłóczył.
Porwał chleb, kawałek szynki i, kołysząc się, odszedł w głąb ogrodu.
Pita uczuła się serdecznie zmieszana. Wprawdzie to, co powiedział Edek, nie miało ani podstawy, ani sensu, jednak dziewczyna zwyczajną, wrodzoną koleją, z chwilą, gdy wymówią słowo „mąż,“ musi odczuć, że się tam coś pod żebrem łopoce dziwnie niepokojąco. Dlatego i Pita nakrywa dalej do stołu, ale w oczach jej się mieni.
Porzycki!...
W jednej chwili zmieniło się coś w niej. Przełamało. Teraz prawie pragnie, aby Porzycki dziś nie przyszedł. Zdaje się jej, że on z oczów wyczyta to, co na myśl jej dziwnym kwiatem padło.
I dlatego z uczuciem ulgi spostrzega, jak otwiera się furtka w parkanie, i ojciec, rozjaśniony tryumfalnie, wprowadza Władkę, odzianą w biały kostium i w dystyngowany Windhorst z aksamitką.
— Jest! — woła radośnie Żebrowski.
Tuśka, która w tej chwili nie patrzyła w stronę furtki, odwraca się szybko i jeszcze prędzej powraca do dawnej pozycyi. Nic nie zdoła określić tego zawodu, jaki odbija się na jej twarzy. Pita dostrzega tę zmianę wyrazu matki i jest nią aż uderzona.
Tymczasem Władka podbiega do Tuśki, wita ją dość hałaśliwie, oddaje nieśmiertelne babki śmietankowe i zaraz przysiada na trawie, roztaczając z wdziękiem fałdy swej sukni.
Tuśka odpowiada jej bezwdzięcznym głosem. Ma wrażenie, że ktoś obciąga jej z całej siły kąciki ust ku dołowi.
Obok stoi Żebrowski i słucha z zajęciem, co mówi Władka. Wyraz rozjaśnienia nie schodzi mu z twarzy.
Głęboki, kontraltowy głos Władki przyjemnie rozjaśnia ponury nastrój moralny, który wieje od Tuśki.
Widać, iż cała dusza Żebrowskiego zwraca się ku tej jasnej stronie.
Słońce zachodzi zupełnie.
Po drzewach sadu jakby przebiegł dreszcz. Pochłodniało. Coś, jakby nuda dziwna, chwilowo zawiało w przestrzeni. Liliowe dzwonki na łączce smutno skurczyły płatki swych kielichów. Od jakiegoś ogródka przeciągle zawyła rozstrojona trąba. Odpowiedział jej cicho i lękliwie pies gdzieś daleko. Drzewa zaszumiały i zapadły w martwotę.
Wówczas Tuśka zrozumiała, że Porzycki nie przyjdzie, że go dziś nie zobaczy. Podniosła się nagle i nieokreślonym gestem rzuciła na trawę swoją różową parasolkę. Zeszła z leżaka i zaczęła, nie mówiąc ani słowa, iść ku domowi.
Drogę jej zabiegł Edek.
— Mamciu! kolacya! ja głodny!...
Spojrzała na niego tępo z pod brwi zsuniętych.
— To siadaj i jedz! — rzuciła krótko.
Weszła do altany i usiadła na zwykłem miejscu. Za nią szli Żebrowski z Władką.
— Czy kazać podawać? — spytała Pita.
— Tak, naturalnie — odparł Żebrowski.
Pita poszła do kuchni, ale i ona uczuła w sobie jakąś dziwną nudę i pustkę. Coś jakby ją bardzo zawiodło. Jeszcze jej przykrzej było, gdy ujrzała, wróciwszy, jak na miejscu Porzyckiego rozsiada się Edek.
— Nie siadaj tu — wyrzekła, patrząc na niego tępym, podobnym do matki, wzrokiem.
— Dlaczego?
— Bo to miejsce pana Porzyckiego.
— To co?.. kiedy nie przyszedł.
— Ale może jeszcze przyjść.
— Figa z octem!
— Wstań! — zawołała nagle ostro Tuśka.
Obudziła się w jej sercu nadzieja. Uczuła, że Pita jest z nią sprzymierzona, i zrobiło się jej jaśniej.
Edek wstał i usiadł obok. Zły był i gniewny. Gdy zaczęto jeść kolacyę, z ironicznym śmiechem przyglądał się, jak Pita odsuwała część rzodkiewek i sardynek, pozostawiając je na przypadek, gdyby się zjawił Porzycki.
Władka śledziła także ten manewr. I ona widocznie chciała coś w tej kwestyi powiedzieć, lecz jakby się ociągała. Widząc jednak, że nastrój ciągłego oczekiwania panuje z coraz większą siłą, odezwała się nagle:
— Pan Porzycki nie przyjdzie!
Wszyscy spojrzeli na nią.
— Tak. Widziałam go dzisiaj nad wieczorem. Był z kilku panami. Jechali w Alejach na gumach. Byli bardzo weseli. Tak się śmiali.
Miała minę drwiącą, ironiczną, minę brzydkiej kobiety, mówiącej o mężczyznach rozbawionych, a nie zwracających na nią uwagi.
— Kapelusze mieli pozsuwane i tacy byli porozwalani. Jak Bozię kocham! Wyglądali, jak jakie Grojseszyki.
— Hi! hi! hi! — zaśmiewał się Żebrowski.
— To jest nie prawda! — pomyślała Pita — żeby nie wiem co, to Porzycki nie może wyglądać jak kantorowicz, on jest za dystyngowany na to.
Nie śmiała się jednak odezwać. Uszczęśliwiona, posłyszała, jak matka, mrużąc oczy i patrząc z góry na Władkę, odparła:
— No... no... jak to panna Władka zna się na dystynkcyi... proszę, proszę.
— Kiedy nie ja tylko! — tłómaczyła się, trochę stropiona Władka — ale i inne ludzie, co szli w Alejach, oglądali się i wzruszali ramionami...
— Ordynarni i głupi! — wymówiła Tuśka.
— Ale nie... bardzo szykowne państwo — upierała się Władka.
Picie zdawało się, że ojciec daje jakieś znaki Władce, ale ta, siedząc po za świecą, ich nie widzi.
Tuśka była coraz więcej wzburzona.
— Bardzo szykowne państwo — rzuciła, odsuwając się od stołu, — które piechotą po Alejach w niedzielę się włóczy.
— No, pewnie nie hrabiny i nie księżniczki! — odrzuciła Władka — ale bardzo przyzwoite panie!
Jakaś nienawiść drgać zaczęła pomiędzy Tuśką a Władką. Mówiły napozór o jakichś nieznanych i trzecich osobach, ale były to jakby małe obelgi osobiste. Prądy nieprzyjacielskie dwóch kobiet, związanych jakąś wspólnością ukrytą, skrzyżowały się jak ostrza szpad.
Nagle wmieszał się w tę sprawę Edek:
— To grunt, że ten pajac z cyrku nie przyjedzie, dzięki Bogu!
Tuśka porwała się z miejsca.
— O kim ty mówisz, błaźnie? — zawołała.
— O tym komedyancie! — odparł odważnie Edek.
Tuśka chwilkę dyszała ciężko.
— Ty... ty... smarkaczu, ty, jak śmiesz? Wynoś mi się od stołu!
Blada była, oczy miała szeroko rozwarte. Cały żal dzisiejszego popołudnia znajdował upust w tej chwili.
— Mamo! — prosiła Pita.
Wszyscy wstali od stołu. Żebrowski patrzył zdziwiony na żonę. Nie widział jej nigdy tak bardzo rozgniewanej.
Aż biło od niej rozpacznym ogniem.
I nagle, odsunąwszy gwałtownie krzesło, wybiegła z altany. W ślad za nią chciała biedz Władka. Lecz ona wyciągnęła ręce:
— Zostawcie mnie!
Zniknęła we drzwiach domku.
Żebrowski uznał za stosowne dorzucić słowo:
— Widzisz błaźnie, coś narobił! — zawołał, zwracając się do syna.
Lecz Edek wzruszył ramionami:
— Abo to ja? To ten komedyant!
I zaczął jeść sardynki.
— Ja pojadę do domu! — rzekła Władka. — Mnie to denerwuje.
— Przepraszam panią bardzo! — szastał się Żebrowski.
— Ach! nie, nie. Tylko tak nieprzyjemnie. Pan dobrodziej mnie odprowadzi?
— Ależ naturalnie!
Porwał laskę, kapelusz, i sztyftował się do odejścia. I on był zmęczony tem przejściem. Władka żegnała się z Pitą, Edkowi skinęła głową, zwróciła się do Żebrowskiego:
— Chodźmy!
Gdy wydostali się za bramę, mieli oboje pozór uwolnionych z kozy żaków.
— Niemiłe takie sceny! — zaczęła Władka.
On westchnął tylko. Spojrzała na niego. Przechodzili właśnie mimo oświetlonych okien jakiegoś domku. Był nędzny, chudy, stary. Ujęła go ciepłym, ładnym gestem za rękę i wsunęła ją pod swoje ramię.
— Chodźmy... kotusiu! — wyszeptała nizkim, owijającym, jak tchnienie majowej nocy głosem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.