Bracia mleczni/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wiosna już była w rozkwicie, drzewa w liściach świeżych, kwiaty w świątecznych sukienkach, niebo w lazurowej szacie przetykanej złotem — lasy pachniały balsamami życia... gdy nasz stary znajomy p. Erazm Radyg, przebywający jeszcze w powiatowem miasteczku, doczekał się nareszcie przybycia Roberta, którego nieustannie i nagląco z Galicyi wzywał...
Udało mu się do ostatniej chwili, w tajemnicy utrzymać nabycie Trawna i wszystkie w nim porobione przygotowania, cieszył się jak dziecię tą radością, jaką miał sprawić przyjacielowi, — trochę dziecinnie też krył się z tą niespodzianką do ostatka, ale powodem do utrzymywania sekretu było i to, ażeby Robert nie sprzeciwiał się ani nabyciu któreby uważał za ofiarę, ani porobionym dla niego przygotowaniom. Radyg z wielkiem staraniem, rozpierzchłe przez licytacye po sąsiedztwie pozbierał dawne pamiątki po rodzicach Roberta. Udało mu się odzyskać portrety ich, biórko Prezesowej, krzesło w którem stary Prezes siadywał, mnóstwo drobnych fraszek z któremi się miłych chwil wiązały wspomnienia. Z lichego wizerunku profesora Narymunda, niewprawną ręką samouczka szkolnego narysowanego nieco w karykaturze, dobry malarz, wedle skazówek Radyga, zrobił mu piękny i charakterystyczny portret jego.
Starzy niegdyś przyjaciele i sąsiedzi Prezesa, którzy nieco się cofnęli od upadającej rodziny, dziś ją przypominali z czułością i pomagali Radygowi, do urządzenia domu dla Roberta. Główny bowiem dwór przerobiony z reszty pałacu, dla niego był przeznaczonym. — Sobie Radyg skromne mieszkanie zachował w oficynie, gdzie i Wanderski miał parę wygodnych pokoików... Pozbierano rozpierzchłe sług poczciwych dworu niedobitki, sieroty po nich i z tego uformowano skromną usługę dla nowych dziedziców.
Prezesowa która się wielce kochała w kwiatach i cieplarniach, miała przepysznych kilka drzew pomarańczowych i cytrynowych, sprzedanych później za bezcen — które Pierożyński odzyskał za tęż samą cenę... Ustawiono je tam, gdzie ona je od strony ogrodu stawiać dawniej lubiła. Słowem, tylko ten co kochać umie mógł dokazać tego co tu Radyg dokonał, czując wartość rzeczy, które by innemu zdawały się obojętnemi.
Robert wracał ze swej przymusowej podróży, znacznie zmienionym na korzyść swoją na zdrowiu, na umyśle i duchu. Był on z natury wrażliwym, każdy wypadek oddziaływał na niego silnie, lecz wrażenia te zacierały się łatwo i ustępowały nowym. Przecierpiawszy wiele, przebywszy czas jakiś w samotności z Robertem, potem rzucony w świat między obcych, miał czas odświeżyć się, odżyć, ukrzepić... Dawniej przywiązany gorąco do towarzystw salonowych, do życia, zabaw i rozrywek wielkiego świata, teraz przechodził w nową epokę, zamiłowany był w samotności, ciszy, w ludziach pracy, spokojnego temperamentu i łagodnego charakteru. Czas przebyty we Lwowie, nie mając tam stosunków, spędził w bibliotekach, na studjach, na wycieczkach botanicznych ku Tatrom i z kilku profesorami, z któremi łatwą zrobił znajomość. Przywoził więc z sobą ukołysany umysł, nową jakby naturę zrezygnowanego człowieka, który życie pojął inaczej, i myśli go używać w spokojnej kontemplacyi zobojętniałego widza.
Na progu gospody powitał go serdecznym uściskiem doktór — wesołemi:
— A witajże, witaj, miły hospodynie! Robert, jak dawno go już niewidział Radyg, wesołym był, twarz żółta wybielała, nawet jutrzenka rumieńca zdawała się świtać na niej.
Weszli pod ręce się trzymając do pokoju.
— Tryumf nad Suchorowskim wielki! zawołał Radyg — już dziś słychać, że grozi obywatelstwu opuszczeniem służby, ale mnie się zdaje, że to tylko strachy na lachy, że przez swoich Krahlów, kilku namówi by go poprosili usilnie ażeby został i zostanie. Dadzą mu obiad, wypiją zdrowie, i pan marszałek dalej urzędować będzie, a nam figle płatać od serca.
— Niech urzęduje i niech płata, rozśmiał się Robert. Uwierzysz ty Erazmie, dodał, ja tak jestem dziś człowiekiem nowym (prawdziwie nie poznaję siebie), że nawet jakoś na niego gniewać się nie umiem. Po prostu litość mnie nad nim bierze, że tak w żółci się może smażyć i tak złym być — gdy tak łatwo byłoby być poczciwym i dobrym.
— Wierz mi, rzekł Radyg, że ja zupełnie uczucie to podzielam... z tą różnicą, iż w dodatku śmieszy mnie jeszcze... A co się tyczy figlów jego, jakoś się nie boję.
— Ja tem bardziej, boć — choćbyś ty się okupił tu, jak mi pisałeś że masz zamiar, w sąsiedztwie — ja ci tak nieużytecznym próżniakiem na karku wisieć nie będę.
— I cóż, zamyślasz mnie porzucić, teraz gdy żyć spokojnie oba razem możemy? Zaręczam ci, że w przyszłem gospodarstwie naszem nieużytecznym nie będziesz... Będziemy oba pracowali.
— Ja? ruszył ramionami Robert — ale ja dzięki mojemu wychowaniu i życiu, nie umiem nic i do niczego nie jestem zdatny.
— Przepraszam cię — masz uzdolnienie i przygotowanie ogólne do wszystkiego czem szczerzej się zająć zechcesz. — O tem potem, mój Robercie a że ze mną i przy mnie zostaniesz, to nie ulega wątpliwości.
— I upokorzysz mnie jak gracjalistę? spytał śmiejąc się Robert.
— Mówię ci — będziemy wspólnie pracowali...
— No, no! dobrze — a no wprzódy jeszcze musisz się osiedlić...
— To rzecz dokonana... rzekł Radyg.
— Kupiłeś już co?
— Nabyłem i urządziłem...
— Gdzie? co? niespokojnie począł Robert.
— Niewielką wieś w sąsiedztwie — zdaje mi się że nawet nieznaną ci z nazwiska... jutro tam pojedziemy... Jużem się nawet urządził i dla ciebie też nie zapomniałem o pomieszczeniu...
Robert go uściskał.
— I masz dwór, ogród?
— Wszystko, zobaczysz jutro... Leży to nawet niedaleko za Trawnem, tak, że przez Trawno jechać musimy.
Robert niespokojny, spochmurniał.
— E! wiesz co — odezwał się — gdyby można ominąć je inną drogą, powiem szczerze, wolałbym. Nie jestem już dziś sentymentalnym, ale widok tych ruin popsuje mi humor, a chciałbym cię na twem gospodarstwie powitać jasną twarzą.
— Minąć Trawno, nawet nakładając, jest prawie niepodobieństwem, dodał doktór — ale przejedziemy je — nie zatrzymując się... nie jest to dziś ruina. Byłem tam. Nowy dziedzic, człowiek ze smakiem... zobaczysz sam... to cię nie zasmuci...
Rozmowa zeszła na inne przedmioty. Robert począł opowiadać o Tatrach, o mchach, których tam szukał, o kwiatach w tak szczupłej liczbie rozkwitających na wyżynach... Wieczór przeszedł wesoło, pogadanka przedłużyła się późno w noc... bo Robert mówił później o kraju i ludziach poznanych w nim.
Nazajutrz rano już wcześnie sposobiono do drogi, doktór naglił i spieszył, nigdy go Robert nie widział tak ożywionym i takim gorączką. Śmieszyło go to...
— Dostałeś febry — dziedzica — rzekł. Na każdym musi czynić wrażenie nabycie kawałka ziemi, na którym powiedzieć sobie może, tu jestem u siebie, ta ziemia jest moją...
— Przepraszam cię, ja mówię tu jesteśmy u siebie i ta ziemia jest naszą! odezwał się doktór.
— Żartujesz! dodał Robert, ja nie mam i mieć nie będę nigdy ziemi, ale serce twe, o którem powiadam, tu jestem u siebie, to serce jest mojem...
Ścisnęli się za ręce.... Konie stały przed gankiem... wyjechali.
Dzień był prześliczny, dzień majowy, tego miesiąca, który gdy nie jest najbrzydszą pluchą z całego roku, jest najwdzięczniejszym z braci dwunastu. Jakiżby malarz mógł piękny obraz stworzyć z tych młodzieńców tuzina, podobnych do siebie jak bracia, a tak różnie scharakteryzowanych?
W tym roku ulewy wszystkie wyczerpały się w kwietniu. Maj był ciepły, spokojny i bardzo miły. Zdawał się witać dwóch powróconych na stare śmieciska domowe, słońcem i wonią i śpiewem słowików, których inne kraje nie mają.
Przed południem jeszcze, pokazały się w dali na równinie, stare drzewa, w których głębi leżało Trawno. Dojeżdżając do tych miejsc, tak znajomych, tak pamiętnych... Robert widocznie posmutniał, ale nie chcąc czynić przykrości przyjacielowi, nadrabiał miną i zagadywał troszkę szczebiocząc, jakby niewiedział gdzie jest.
Tymczasem zbliżali się coraz i z za drzew wychodziły budowle białe i porządne... ukazał się park utrzymywany starannie, nakoniec dom przerobiony, na zielonych trawnikach wyglądający zalotnie, świeżo, prześlicznie. Nie był to przepych dawniejszy, lecz wdzięczna wiejska zamożnego dworu prostota.
Roberta oczy pochwycone, nie dały mu mówić, zamilkł wpatrzywszy się z uczuciem dziwnem, w którem mieszał się żal, smutek, pociecha jakaś i ciekawość.
Zbliżyli się już prawie do bramy... Robert wychylił się rozpatrując pilnie.
— Ale tu bardzo teraz ładnie! zawołał wzruszony.
Radyg milczał. W tem konie zawróciły się na most, Robert w mgnieniu oka odgadł tajemnicę i rzucił się ze łzami na szyję Erazma.
Milczeli oba... i tak przejęci uczuciem stanęli przed dworem, u progu którego Wanderski powitał ich z chlebem i solą...
W takich chwilach, kto istotnie czuje, kto kocha, kto ma serce, ten nie ma na ustach słowa. Najwymowniejsze wydaje się świętokradztwem... Mówią oczy — rozumieją się wejrzenia, wyraz by osłabił to, co z duszy idzie nad wszelkie słowo, silniejsze i czystsze.
Nie potrzebował mówić Radyg, aby się dać zrozumieć, ani Robert by mu wdzięczność swą wypowiedzieć. — Łza kręciła się w oku Dolińskiego. Obeszli tak dworek cały... Radyg dobył klucz symboliczny ze drzwi i oddał go przyjacielowi.
— To twoje mieszkanie, rzekł, dom twój — ani słowa! obraziłbyś mnie odmową, zawahaniem, drażliwością. — Jesteśmy bracią — dzielę się z tobą czem mam, i jestem z tego szczęśliwy, szczęścia mi mojego nie zamącisz!
— Jakto? zapytał Robert — a ty? wspólne wszystko, więc i dom...
— Przepraszam cię — ja sobie lepszą część zostawiłem, bo staruszkę oficynę, gdzieśmy się ostatniego wieczora z Narymundem o przyszłości rojąc, śmiali i płakali. Mnie tam będzie lepiej — tu tobie. Tu się zejdziemy gdy zechcemy, życie urządzi się tak jak ty i ja zgodnie ułożym. O! pogodzimy się....
I uśmiech milczący dokończył rozmowy. Robert poszedł oglądać — z Radygiem razem. Na każdym kroku spotkali wspomnienie, ale mimo smutku jakie ono rodziło, była pociecha w tem, że miejsce drogie, uświęcone, nie profanowała noga i dłoń obca, któraby nic nie poszanowała.
— Mój drogi, zawołał Robert, dochodząc do miejsca, w którem Matka jego siadać lubiła, a gdzie dziś stała znowu odszukana taż sama ławka kamienna, człowiek się dopiero życiem uczy, jak ma cenić posiadanie kątka własnej ziemi, z którym się wiąże pamięć pokoleń? Ileż to razy lekkomyslność, marnotrawstwo, próżniactwo... wydziedzicza nas z tego drogiego skarbu, który odzyskać trudniej niż stracić! Jakże zawczasu trzeba w serce wpajać poszanowanie tej spuścizny potem ojców oblanej, uświęconej ich stopami. — Jakąż ja winienem ci wdzięczność żeś mi dozwolił tu z tobą powrócić, tu przy tobie żyć i odrodzić się w tem powietrzu, którem piersi po raz pierwszy odetchnęły...
Dzień to był uroczysty — wesela razem i tęsknoty za umarłemi. Spędzili go cały, chodząc, rojąc, układając sobie przyszłość, dzieląc pracę... Dzień to był pierwszy po latach wielu, który się mógł nazwać szczęśliwym... bo szczęścia ani daleko, ani wysoko nie trzeba szukać — jest ono na tej ziemi, w spokoju ducha i zdobytej niezależności człowieka, w czystości sumienia i poprzestaniu na małem. Wprawdzie wiek dzisiejszy, powiada swym wychowańcom: — dobijajcie się jak najwięcej, zdobywajcie — lecz rozumieć należy te zdobycze raczej w kraju ducha niż ciała, jako rozkaz do nieustannej pracy, niż do chciwości mienia. — Mieć można wiele, aby wiele czynić, nie żeby używać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.