Bracia mleczni/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wkrótce potem znikł z miasteczka Wanderski, ludzie powiedzieli, że się udał do Trawnego... Szybko w tym roku i wcześniej niż zwykle rozpoczynała się wiosna, śniegi topniały od słońca i ciepłych deszczów, zieloność, jak u nas zwykle, zaledwie doczekawszy by z niej wody zdarły zimową skorupę, cisnęła się co żywiej, coprędzej, wytryskując wszędzie z pod z żółkłych liści, z pod naniesionych mułów, na suchych gałązkach, na wczoraj jeszcze martwych zagonach. Wszystko spieszyło, rwało się do życia... Najpierwsze trawy rzędem stanęły w zacisznych miejscach pod płotami, wywijały się pokrzywy, na łąkach jakby ze snu rozbudzały łotocie z grubemi pękami, wilcze łyko kwitło, na drzewach rosły pączki, łozy srebrzyły się kotkami.... Po jednym ciepłym deszczyku nocą zazieleniały brzózki... na polach już było wesoło i jak szmaragdowym płaszczem okrywały się całe. Łąki jeszcze gdzieniegdzie zalewała woda wiosenna, ale i tę wypijało słoneczko codzień i po niebie chodziły już nie grube, szare, zimowe obłoki, ale złocone chmurki i białe runa rozsnutych, przejrzystych oparów...
Razem z barwami których świat nabierał, milczenie zimowe przerywała muzyka pól i lasów. Skowronek latał już wysoko, a w gajach skrzętni budownicy pracowali około gniazdek starych lub nosili gałązki na nowe. Mrówki zaczynały wychodzić na świat i rozglądać się po nim, pszczoły wylatywały z ulów na zwiady i co zimowało w lesie, ruszało z legowisk na pole... Noce jeszcze były chłodne, lecz w południe grzało słońce tak dobrze jak w lecie, a z każdym dniem nowy strój przybywał gajom i równinom.
Pierwszy grzmot rozlegający się szeroko wstrząsnął ziemią, i był jakby wystrzałem rozpoczynającym wielką uroczystość roku... Co jeszcze spało, musiało wstawać, gdy z nieba dano znak, że już dłużej spać nie można.
Poczciwy staruszeczek Wanderski, który o kiju musiał chodzić, bo już lat swoich nawet policzyć nie mógł, tak ich miał wiele za sobą — doczekał tej pociechy żeby wiosnę śliczną przebywał nie w brudnej mieścinie, ale na wsi w Trawnem, gdzie niegdyś najlepsze lata życia swego strawił.
Tu się nadzwyczaj spiesznie krzątano około ogrodu, koło domu, ogrodzeń, porządku, robotników było mnóstwo; gruzy wywożono, ulice wysypywano, dwór znacznie zmniejszony był już prawie wyrestaurowanym, oficyna obielona na nowo.
Ruch był ogromny... Na całą okolicę rozpowiadano sobie o tem jak tam w Trawnem znowu ktoś się rujnuje na zbytki.
Ale zbytków tu żadnych nie było, zaprowadzono tylko porządek, ład, czystość bez których nigdzie w świecie żyć nie można. Starano się ażeby to wyglądało znowu młodo i świeżo... Dom ze starego pałacu zrobiony, wyglądał skromnie, bo był tylko jego cząsteczką, małą, ogród choć obszerny niczem się wytwornem nie odznaczał. Kto dawniej widział Trawne za prezesowstwa, mógł je sobie przypomnieć, bo poszanowano co tylko było można zachować — ale kto je oglądał za późniejszych dziedziców, po których nieład i ruina coraz większa rozgaszczały się tutaj, ten się dziwić musiał nowej postaci tego znów śmiejącego się kątka.
Jakaś ręka niewidzialna zdawała się tem kierować, bo oprócz nowego ekonoma i starego Wanderskiego nikogo tu nie było. A stary Wanderski chodził wprawdzie, płakał, modlił się, łzy ocierał, przypominał jak to tu dawniej było, ale sam nic nie robił i do niczego się nie mięszał.
Dom zaczęto już wewnątrz stroić i sprzęty znosić — a o tym kto tu miał mieszkać słychać nie było jeszcze — wprawdzie p. Pierożyński, który miał zwierzchnie oko nad majątkiem, pytany odpowiadał, że Trawne należy do doktora Radyga, ale marszałek Suchorowski ruszał na to ramionami i śmiejąc się powtarzał głośno:
— Jeszcze to widłami pisano, do kogo Trawne należeć będzie — bo że doktór Radyg o tej porze ścigany jest listami gończemi i ma odpowiadać za wykradzenie delikwenta... to pewna! to pewna! I śmiał się marszałek, choć to rzecz wcale nie była śmieszna, ale na świecie są różne temperamenta i są tacy ludzie nawet co się śmieją z tego, dla czego drudzy płaczą.
Raz nawet wypadła przy objeździe powiatu droga marszałkowi tak, że musiał przez Trawne przejeżdżać, gdzie już od bardzo dawna nie bywał. Gdy ostatni raz je widział leżało wszystko w ruinach, zdziwił się więc niezmiernie od gościńca zobaczywszy, że to jakoś inaczej teraz wygląda. Dzień był ciepły, wiosenny, marszałek kazał się zatrzymać, a że w powiecie urzędnik taki ma prawo, każdej się rzeczy przypatrzeć, Suchorowski poszedł sobie spacerem ku dworowi.
Bardzo go to zdumiało, że tu się tak żywo zajmowano robotami koło dworu, aż się uśmiechnął.
— A no, tem lepiej — rzekł do siebie — tem lepiej, niech mi zrestaurują, to się przyjdzie do gotowego, bo że ja to kupić muszę... to pewna... Doktora się pozbywszy, konkurenta drugiego nie będzie, nikt mi tu w drogę wejść nie śmie.
Stanął u bramy, tu właśnie dokończono sztachety i piękną kratę żelazną, która od czoła podwórze ogradzała. — Most na kanale był nowy. Widok na dwór wśród rozległego ogrodu i pięknych trawników z ulic żwirem sypanych, przyjemnie oko bawił. — We dworze okna były pootwierane, ludzie coś ustawiali, w ganku wazony kwiatów już nawet po obu stronach na wschodach rozmieszczone były. Marszałek wszedł sobie nie pytając, aby się rozpatrzeć nieco, gdy od oficyn nastręczył mu się idący właśnie, znajomy dobrze pan Pierożyński.
Nie zadziwił się widząc go tu Suchorowski, ale adwokat gościowi dosyć się jakoś zdumiał... Zrozumiał to marszałek i przywitał go:
— Przejeżdżałem około bramy prawie — rzekł — a zobaczywszy co to tu za cuda porobiliście, ciekawość mnie wzięła...
Pierożyński głowę odkrył, skłonił się i ręką wskazał zapraszająco.
— I któż to tu tak gospodaruje? — zapytał Suchorowski.
— A ja — w niebytności dziedzica — odezwał się Pierożyński.
— Mogę panu powinszować gustu, wcale ładnie! Do niepoznania! Ja to pamiętam jeszcze za moich kuzynów, za prezesostwa... Było wspanialej, nie ma co mówić, ale dziś skromniej jest i nie mniej ładnie — tylko — mój panie mecenasie — dodał zwracając się do Pierożyńskiego — komu to wszystko będzie służyć? hę?
— Myślę że nowemu dziedzicowi?
— Myślisz pan? — spytał marszałek — hm? ale bo coś słychać, przebąkują, że doktór Radyg... ktoś go tu oskarżył, zaplątał się w jakąś fatalną sprawę... Nie wiem... gadają że należał do jakiegoś spisku o wykradzenie kryminalisty... Pan o tem nie wiesz?...
— Owszem, wiem o tem — rzekł spokojnie Pierożyński.
— I cóż mówisz?
— Nie mówię nic, bo tyle wiem co i pan marszałek. Ludzie plotą...
— Ale ja widziałem czarno na białem... rozkaz przytrzymania! — zawołał Suchorowski... Bodaj czy nie drapnął! Nie wiadomo co będzie z majątkiem.
— Tak! — rzekł Pierożyński — w takim razie nie wiadomo co będzie z majątkiem.
Marszałek na niego popatrzał, ale w twarzy Pierożyńskiego nikt nigdy nie wyczytał, czego on sam do czytania nie dał. Stał sobie obojętny, niewinny, z rękami w kieszeniach, jakby o bożym świecie nie wiedział.
Marszałek obszedł z nim piękny dziedziniec, zajrzał do domu, gdzie już stały meble nowe, zwierciadła, a młody człowiek jakiś w jednym pokoju na półkach właśnie bibliotekę układał.
— Proszę, i biblioteka! — zawołał Suchorowski, uśmiechając się do siebie. Ale kto to tu kupi, jeśli przyjdzie do licytacyi?
— Pan marszałek sądzi że przyjdzie do licytacyi? — spytał Pierożyński.
— A pan?
— Ja nic nie wiem.
— I tym czasem tak pilno dalej szafujesz pieniędzmi?
— Czynię co mi polecono.
— Zapewne! — zaśmiał się marszałek. Czyje to kolwiek ma być — niech będzie porządne.
W ogrodzie znalazł pan Suchorowski wszędzie już porządek i czystość jak największą... Sadzone kwiaty, stare drzewa pooczyszczane, poobcinane wyglądały malowniczo... wody błyszczały pookopywane na nowo i odżywione spadami.
Wszystko miało się szczęście podobać marszałkowi, który obszedłszy część dawniej znanego parku, zwrócił ku bramie.
Tu już idącego ku niej na ścieżynce napotkał o kiju idący Wanderski.
Podniósł głowę, rękę do czoła przyłożył i począł się pilnie przypatrywać, tak poufale po Trawnem, wędrującemu panu, który mu się obcym wydał.
Stary miał wzrok zmęczony, widział jednak dobrze — po chwili znać było, że sobie tę twarz przypominał, bo rękę od czoła odjął i głowę spuścił, jakby już oglądać ją nie był ciekawym.
Suchorowski się zdumiał.
— Czyż by to miał być stary Wanderski... — zawołał — a wieleż by on miał lat...
— Powiadają — dołożył Pierożyński — że ma dziewięćdziesiąt i kilka.
Jakby usłyszawszy te słowa, Wanderski podniósł głowę i stanął.
— Tak — rzekł głosem wyraźnym — mam ich dziewięćdziesiąt przeszło, i Bóg mi z łaski swej wieku przedłużył, ażebym doczekał może tej pociechy, by się tu moi panowie wrócili.
Suchorowski się rozśmiał.
— Zkąd? z tamtego świata? — spytał.
Stary kijem uderzył w ziemię.
— Znam cię, ty co to mówisz, — zawołał — ty byś, za świadczone dobrodziejstwa, za serce które ci okazywali rad ich widzieć wszystkich na tamtym świecie... Ale, mój panie! inaczej Bóg zrządza niż źli ludzie życzą... Zobaczymy! zobaczymy...
Marszałek zuchwalstwem sługi, który śmiał mu dać do zrozumienia, że był złym człowiekiem, obruszony, zaczerwienił się okrutnie, popatrzał na Pierożyńskiego...
— Mości Wanderski — zawołał — nie zapominaj się — jesteś stary to prawda... ale ja sobie uchybiać nie dam...
Wanderski popatrzywszy nań chwilę, machnął kijem, odwrócił się, potem jakby namyśliwszy, twarz nachylił ku marszałkowi z wyrazem pogardliwym...
— Nie tryumfuj zawczasu! — Bóg jest wielki a złe na ziemi nie długo się panoszy... Pamiętaj by twoje dzieci tego losu nie doznały, jakiego ty chciałeś zgotować dziecku swych dobroczyńców! Ale — nie doczekanie twoje! nie doczekanie!
Kijem w powietrzu wywinął i poszedł.
— Warjat! to warjat! szybko zaczął wołać marszałek — czemu go do czubków nie zamkną! stracił zmysły! stary głupiec!
Mówiąc to Suchorowski, szybko jednakże z milczącym Pierożyńskim podążył do bramy, skłonił się adwokatowi i do powozu spiesznie doszedłszy siadł i pojechał... —
Od dawna w tak złym humorze pana marszałka nie widziano jak teraz. — Namarszczony wysiadł w ganku domu w mieście, ludzi na wstępie połajał i miał już do gabinetu swego iść, gdy mu dano znać że urzędnik jakiś na niego czeka.
Był to naczelnik powiatu — stojący w sali prawie z tak kwaśną miną jaką marszałek przyniósł z drogi...
— Cóż u kochanego pana słychać? — zapytał.
— Źle, panie marszałku... — rzekł naczelnik — dostaliśmy wszyscy ogromnego nosa...
— Za cóż? za co?
— Za to nachodzenie doktora Radyga. Nie trzeba go było zaczepiać!
I rzucił papier na stół — Suchorowski chciwie się nań rzucił.
— Nie masz pan już co czytać! Okazuje się, że doktor za staraniem swoich przyjaciół i protektorów uzyskał przebaczenie dla p. Roberta Dolińskiego i ułaskawienie go zupełne... okazało się bowiem z procesu, że zabójstwo było mimowolne i wywołane obelgą, której ścierpieć nie mógł... Proces przeprowadzony, doktór uwolniony od odpowiedzialności za ułatwienie ucieczki, bo się do tego sam przyznał... Jeszcze mówią, że to jego poświęcenie się dla przyjaciela zostało powszechnie tak ocenione... że go tam na rękach nosili, honory mu robili, obiady dawali...
Suchorowski zbladł jak ściana, ręce w których trzymał papier zaczęły drżeć, położył go na stole milcząc.
— A no — to bardzo dobrze....
— Jeszcze tu pono do pana jest przymówka żeś się wdał w nie swoją rzecz, mieszając do tego interesu...
Suchorowski się oburzył.
— To się uwolnię ze służby! — zawołał — dosyć mam tego, po póty...
— Ale bo mi się zdaje... że nawet panu to radzą...
Marszałek zmilczał i padł w krzesło zaciąwszy usta.
— Bardzobym rad! — wykrzyknął po chwili.
W tem drzwi się otwarły, i w progu ukazał się asesor.
— Widzi pan marszałek — rzekł ledwie wszedłszy — a co to ja mówiłem naówczas o plecach i o mydle! Nie trzeba się było do tego mięszać, a tu z łaski pańskiej i ja mam nosa... bo doktór się sam wprzódy obwinił, nim my jego... Zatem nos, że zapóźno — nos za to że nie zgrabnie — i nos za to że takiego człowieka śmiałem zaczepić... a jam tu nic nie winien....
— Przepraszam panów, jestem z drogi — i muszę spocząć — zawołał wstając marszałek.
Ruszał się już z fotelu, gdy służący oznajmił.
— Doktór Radyg!
Suchorowski osłupiał.
Poważnym krokiem, skromny i spokojny, wszedł pan Erazm.
— Daruj mi pan marszałek — chciałem dla uniknienia jakiego nieporozumienia i niepotrzebnych kroków ze strony jego, zameldować mu się z powrotem i świadectwa, że jestem oczyszczony z zarzutów ciężących na mnie...
— To do mnie nic nie należy! — począł Suchorowski gniewnie.
— Zdaje się że musiałeś pan uważać to za należące do siebie, boś mnie zaskarżył. List pański do księcia widziałem sam...
— Com zrobił z tego się panu tłomaczyć nie potrzebuję! — zawołał głos podnosząc Suchorowski.
— Być może — rzekł Radyg — jednakże ja potrzebowałem wytłomaczyć się panu z tego com uczynił. I więcej nie mam nic do powiedzenia...
Skłonił się Radyg i wyszedł...
Asesor który stał w kątku... ukłonił się także i wysunął, naczelnik powiatu na ostatku, milcząco pożegnał marszałka i podążył za niemi.
Suchorowski ręką powiódł po czole i siadł w krześle przybity.
Partja była na głowę przegrana.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.