Biały Kapitan/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biały Kapitan
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
DROGA UCZCIWEGO ŻYCIA.

Pitt Hardful szedł, uważnie przyglądając się domom i ludziom. Znał to miasto niemal od dzieciństwa i gdy zbliżać się zaczął do śródmieścia, fala wspomnień, jak rozszalały bałwan morski, runęła na niego. Otrząsnął się ze wzruszenia i siłą woli, wyrobionej w więzieniu, gdzie jedni zostają zmiażdżeni na proch, drudzy zaś zmieniają się w stal i krzemień, — powrócił do zwykłego spokoju i obojętności.
Na jednej z wielkich ulic zatrzymał się w pobliżu dużego domu, długo stał, przyglądając się bacznie i nadsłuchując.
Koło południa na ganku zjawiło się całe grono rozbawionych, strojnych młodzieńców i panienek. Pitt odrazu spostrzegł brata. Podszedł do niego i szepnął:
— Odejdź trochę, mam ci coś do powiedzenia, Ludwiku...
Zmięszany młodzieniec, który poznał brata, odszedł na stronę.
— Poznałeś mnie? Jestem Eryk...
— Tak, tak! — odszepnął Ludwik, podejrzliwie i niespokojnie oglądając się za pozostałymi. — Nie możesz pokazywać się w mieście, to rzuci hańbę na całą rodzinę... My ci damy pieniędzy, lecz musisz wyjechać... koniecznie i natychmiast...
— Ja nie o pieniądze chciałem cię zapytać — odparł smutnym głosem Eryk. — Chciałem dowiedzieć się, co słychać w domu... u was?
— Wszystko dobrze... wszyscy zdrowi... — w pośpiechu odpowiedział Ludwik, bojąc się, żeby ktoś z towarzystwa nie zbliżył się i nie poznał Eryka — złodzieja.
— Bardzo mnie to cieszy — rzekł dawny aresztant. — Pozdrów ode mnie wszystkich. Odjeżdżam i, zapewne, na długo... Żegnam — ciebie!
Zawrócił się i poszedł twardym, pewnym krokiem, nie zdradzając ani cienia wzruszenia. A jednak był wzburzony do głębi duszy.
Gdy przystanął dziś rano za furtką więzienną, uczynił to nie dla rozmowy z towarzyszem niedoli, rudym i piegowatym Miguelem, lecz w namiętnej nadziei, że ktoś z rodziny, wiedząc o terminie jego zwolnienia, przyjdzie go powitać, dodać otuchy, dopomóc radą.
Nikogo nie spotkał i odrazu usprawiedliwił wszystkich. Przecież po roku więzienia, gdy dusza jego, przeszedłszy krzyżową drogę wstydu, rozpaczy i męki, nie złamała się, lecz zastygła w bryłę krzemienną, co pod ciosami stali sypie miljonami skier palących, napisał w owe dni list do rodziny, aby zapomniano o nim, bo już nigdy nie powróci, nigdy nie będzie czarną plamą, żywą hańbą dla swoich najbliższych, których, jako bardzo wobec nich winą obciążony, nawet kochać już nie potrafi.
Teraz przekonał się naocznie, że przed rokiem uczynił krok słuszny i dał wyjście wszystkim z ciężkiej, kłopotliwej sytuacji. Zapomniano o nim i w chwili, gdy rozpoczynał nowy okres życia, gdy stał przed zasłoną, ukrywającą tajemnicę jego przyszłych dziejów, zapomniano o tym ważnym dniu w życiu syna i brata. Najbliżsi nawet nie chcieli go mieć w swem gronie.
Serce zaczęło mu bić gwałtownie.
Zdusił je i uciszył, mówiąc do siebie:
— Ha, trudno! Sam tego chciałem. Bardzo poczciwie z ich strony, że się zastosowali do mojego życzenia. To znacznie ułatwia moje zadanie.
Pitt Hardful nie był już podobny do Eryka Stefana; nikogo bowiem nie czynił odpowiedzialnym za swoje postępki i od nikogo nie oczekiwał rady i pomocy. Miał w więzieniu dość czasu, aby obmyśleć niemal każdy swój krok w przyszłości. Był gotów na wszystko.
Uspokoiwszy swoje serce, zaczął cicho pogwizdywać, żeby nagle przerwać tok myśli, czego się nauczył też w więzieniu. Odczuwał teraz pęd życia w każdym mięśniu i nieznaną ludziom a zwykłą dla zwierząt radość istnienia. Tę zdolność doznawania wrażenia radości dało mu też więzienie. Dech wolności potęgował ją, przechodząc niemal w rozkosz.
Pitt Hardful zapomniał o więzieniu, o 13-ce, o rodzinie i rozmowie z Ludwikiem, szedł szybko i pogwizdywał, jak ptak, nie myśląc o niczem.
Jednak, widocznie, nogi jego otrzymały ścisły rozkaz, gdyż kierowały się twardym i pewnym krokiem aż ku dworcowi kolejowemu.
Gdy usłyszał ryk lokomotywy, przestał gwizdać.
Przypomniał sobie, ile ma pieniędzy, zarobionych w więzieniu w warsztacie ślusarskim, a zwłaszcza w pracowni wyrobów ze sznurów, uśmiechnął się, podszedł do kasy, kupił bilet czwartej klasy do Marsylji i wsiadł do wskazanego mu pociągu.
Teraz wiedział, że ma w kieszeni tylko tyle, aby zjeść jeden obiad.
Nie straszyło go to bynajmniej. Wiedział, co robił, do czego dążył. Nie wątpił, że dopnie swego.
Gdy, tak myśląc, usnął, nagle poczuł, że ktoś szpera mu w kieszeni.
Nagłym chwytem zatrzymał nieznaną rękę, która nie zdążyła opaść.
Była to twarda spracowana dłoń niemłodego już człowieka o bladej twarzy i złych oczach.
— Sąsiedzie — rzekł Pitt — ręka należy do ciebie, kieszeń — do mnie. Skąd znów takie pomięszanie własności prywatnej?
— Puść mnie! — syknął przyłapany złodziej.
— Nie śpieszmy się tak bardzo! — mówił dalej Pitt. — Mogę przecież prawą ręką rozbić panu szczękę, lub narobić krzyku i wpakować pana do ula. Nie wiem jeszcze, co zrobię, ale tymczasem chcę porozmawiać po przyjacielsku.
Publiczność z przedziału, w którym jechał Pitt, ryknęła śmiechem.
Jakiś żołnierz, pykając fajeczką, zaproponował sąsiadom zakład o to, co uczyni cywil ze złapanym złodziejem.
Tymczasem Pitt, pochylając się do bladego człowieka, szepnął do niego:
— Głodny jesteś?
— Tak... od pięciu dni. Wsiadłem do pociągu i jadę bez biletu... do Marsylji, gdzie łatwiej o robotę... Pracowałem w kopalniach... Zwolniono odrazu tysiąc trzystu ludzi... — mówił, ledwie poruszając drżącemi ustami i nie spuszczając wzroku z badawczych, spokojnych oczu Pitta.
Ten nic nie odpowiedział, gdyż zaczął przysłuchiwać się uważnie sporom sąsiadów, przyczem szczególną jego uwagę zwrócił hazardowny żołnierz.
— Ileż macie w sumie zakładowej? — spytał nagle, nie wypuszczając ręki złodzieja.
— 72 franki — odpowiedziało kilka głosów.
— Stawiam — tyleż, jeżeli zgadniecie — rzekł Pitt niedbałym głosem.
— Zgoda! — zakrzyknęli gracze.
Pitt wtedy roześmiał się swobodnie i, wypuszczając uwięzioną w kieszeni dłoń, poklepał bladego człowieka po ramieniu i zawołał:
— Tośmy ich nabrali, Henryku! To był zwykły kawał, panowie! Henryk Tabatier jest moim kolegą z kopalni. Udał scenę okradzenia, aby zagrać na hazardowności waszej. Dawajcie 72 franki!
Mówiąc to, Pitt zgarnął leżące na ławce pieniądze i, podzieliwszy je na dwie równe części, jedną oddał blademu człowiekowi, drugą spokojnie schował do kieszeni.
— Jutro się spotkamy w porcie, Henryku, — mówił Pitt, nieznacznie trącając wylękłego i zdumionego złodzieja, — a tymczasem wysiadaj tu, odwiedź czarnego Helsa i razem przyjeżdżajcie do Marsylji. Pociąg staje, spiesz się, Henryku!
Blady człowiek, prawie nieprzytomny, wyszedł i po chwili zmięszał się z tłumem wsiadających i wychodzących pasażerów.
— To oszustwo! — zawołał, ochłonąwszy ze zdumienia żołnierz.
— A zapewne! — zaśmiał się Pitt. — Oszustwo, jak każdy zakład. Grający są albo oszustami, gdyż wiedzą, co wypadnie, albo durniami, którzy nic nie wiedzą. Czyż nie tak?
Odpowiedział mu śmiech sąsiadów.
— Dobra sztuka! — rzekł jeden. — Muszę ją kiedyś powtórzyć, ale wtedy, gdy będzie grubszy zakład.
— Doskonały pomysł! — zgodził się Pitt, przymykając oczy, bo mu się chciało śmiać głośno, beztroskliwie.
Wkrótce usnął z uczuciem niezwykłej radości w sercu i obudził się, gdy pociąg już dobiegał Marsylji.
Posiliwszy się w bufecie na dworcu, podążył do portu.
Zaczął od biur wielkich doków transportowych i firm handlowych, ofiarując swoją pracę, jako prawnik, buchalter, korespondent w językach angielskim, francuskim i niemieckim, jako zwykły subjekt, a nawet nocny stróż. Wszędzie żądano od niego referencyj i poręczenia. Sprzykrzyło mu się to wkrótce i zirytowany odparł jakiemuś czerwonemu, grubemu panu:
— Mogę przedstawić referencje od pana Alwina Swena. Bardzo czcigodny jegomość!
— Czy to jaki kupiec, czy dyrektor fabryki? — zapytał gruby pan.
— Tak jest! Pan Swen piastuje godność dyrektora więzienia, — odpowiedział Pitt.
— Pan pracował w więzieniu? Na jakiem stanowisku?
— Na stanowisku aresztanta N. 13! — najspokojniej w świecie objaśnił Pitt.
Gruby pan stał się tak czerwony, że Pitt uczuł dla niego litość i rzekł:
— Obawiam się, że pana szlag trafi, wobec czego opuszczam go. Muszę jednak upewnić pana dyrektora, że lepszego i uczciwszego pracownika pan nie znajdzie. Mógłby pan mi powierzyć klucze od wszystkich kas, a grosz by nie przepadł! Tak, to — prawda! Widzę jednak, że panu to się nie uśmiecha, więc odchodzę. Moje uszanowanie!
Pogwizdując, poszedł ku dokom.
Wyładowywano odrazu kilka statków. Setki robotników uwijało się na pokładach i na wybrzeżu przy parowych kranach. Znoszono skrzynki z daktylami, toczono beczki z oliwą palmową, zrzucano worki, nabite surową gumą i koralami.
Jednak i tu nie było wolnego miejsca dla pary rąk, należących do Pitta Hardfula. Odszedł więc i, stojąc na uboczu, przyglądał się gorączkowej pracy. O kilka kroków od siebie spostrzegł innego człowieka. Zaczął mu się uważnie przyglądać, gdyż zaciekawił go ten jasnowłosy olbrzym o potężnych barach. Twarz miał opaloną na ciemny bronz, co świadczyło, że był marynarzem; o tem mówiły też rysunki, wytatuowane na rękach i wyglądające z pod koszuli rozpiętej na szerokiej, wypukłej, jak kopuła, piersi.
Olbrzym posiadał wąskie, czarne, skośne oczy, wydatne kości policzkowe i zlekka wydęte wargi.
— Mieszaniec białego człowieka i mongoła! — pomyślał Pitt.
W tej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk, coś szczękło, trzasło, i tonna skrzyń z daktylami wysypała się do morza z pękniętej sieci, którą wyciągano ładunek z wnętrza dużego statku.
Zaczęto wyławiać skrzynie z wody, kląć i biadać nad tem, że z powodu pęknięcia sieci, winda będzie stała nieczynna i że trzeba szukać nowej partji robotników.
Pitt zjawił się przed kapitanem okrętu, jakby wyskoczywszy z pod ziemi.
— Jedno słowo, kapitanie! — rzekł swobodnym głosem.
— Czego tam do stu zerwanych kotwic? — wrzasnął kapitan — Prowansalczyk.
— Potrzebuję pracy — zaczął Pitt.
— No, to stawaj i nie gadaj długo! — przerwał mu kapitan. — Muszę znaleźć jeszcze pięćdziesięciu ludzi, bo inaczej nie zdążę na termin wyładować statku!
— Chwileczkę, kapitanie — wtrącił Pitt. — Przysługa za przysługę! Ja panu w godzinę naprawię sieć, a pan kapitan wyrobi mi stałą posadę w biurze swojego towarzystwa lub na statku.
— Nie zawracaj mi głowy! — ryknął kapitan. — Całą sieć djabli wzięli, a ten mi gada o naprawie. Gdzie tu znaleźć takie sznury? Nowej sieci dziś nikt nie pożyczy. Wszystkie krany pracują...
— To już moja sprawa, kapitanie. Jeżeli pan powierzy mi sieć, wtedy, po wyładowaniu statku, muszę mieć posadę. Jeżeli zgoda, to winda za godzinę będzie czynna.
— Jeżeli to nie blaga, zostaniesz majtkiem na mojej „Akrze“, jeżeli skrewisz, skręcę ci twarz na przeciwległą stronę medalu tak, że będziesz patrzał ciągle poza siebie! — rzekł kapitan, podnosząc przed nos Pitta bardzo wymowną pięść.
— Zgadzam się na te warunki! — zaśmiał się Pitt i pobiegł do sklepu ze sznurami.
Kupił tu pęk cienkiego szpagatu manilli i powrócił do porwanej sieci.
— Z tych nici będziesz plótł sieć? — krzyknął wściekłym głosem marynarz.
— Cierpliwości, kapitanie! — uspakajał go Pitt i zaczął szybko zwijać sznury w gruby, mocny powróz, mocniejszy od lin okrętowych, czego nauczono go w więzieniu.
Po godzinie sieć była naprawiona. Kapitan nie posiadał się z radości.
— Bosmanie! — krzyknął. — Przyjdzie tam do was nowy majtek — Pitt Hardful, dajcie mu coś do zjedzenia, a wlejcie mu w gardziel w mojem imieniu i na mój rachunek pół litra najmocniejszego alkoholu. Będziecie mieli z niego pociechę!
— Niezawodnie, kapitanie! — potwierdził Pitt. — Znam się bowiem nie tylko na sznurach, lecz także na ślusarce, na medycynie, na prawach przeróżnych — od międzynarodowego do karnego włącznie, na rachunkowości, mówię po angielsku, hiszpańsku, niemiecku i francusku.
— Dość! — wołał kapitan. — Boję się, że grasz na fortepianie i umiesz tresować dzikie zwierzęta. Idź już na „Akrę“, tam cię ukontentują bosmani z kolejnej warugi.[1]
Pitt skierował się do trapu, gdy nagle ktoś położył mu rękę na ramieniu.
— Przepraszam! — rozległ się głuchy, ponury głos. — Mam do pomówienia z wami.
Pitt obejrzał się. Za nim stał złotowłosy olbrzym z tatuowanemi rękami i przyglądał się mu uważnie.
— Tam, na tym statku będą wam płacić mało, a głupiej pracy będziecie mieli dużo. Nigdy się nie wybijecie ze szpardeku[2] na wyższe stanowisko. Widziałem waszą robotę z siecią i słyszałem, co umiecie. To akurat jest mi potrzebne! Pływam własnym statkiem, niedużym. Wezmę was na pomocnika. Pensja 10 funtów szterlingów miesięcznie w porcie i 20 na morzu. Trzy procent od zysku... Czy zgoda?
— Zgoda, jeżeli pan nie handluje niewolnikami i nie jest piratem, — odpowiedział Pitt.
— Ludźmi nie handluję, lecz czasem kogoś się puści na dno, gdy zajdzie potrzeba, — mruknął olbrzym.
— Przy mnie tego nie będzie! — rzekł spokojnie Pitt.
— Zobaczymy! — znowu mruknął nieznajomy, a skośne oczy błysnęły.
— Zobaczymy! — powtórzył z łagodnym spokojem Pitt. — Płynę z panem.
— Zrobione! — zawołał marynarz. — Nie będziesz żałował, jeżeli zechcesz być posłuszny moim rozkazom. Po dwóch — trzech latach obłowisz się, niczem bankier z angielskiego City.
— Bardzo to pożądane, kapitanie! — zauważył Pitt, przyglądając się olbrzymowi. — Mam tylko pewne zastrzeżenie, bardzo zresztą drobne.
— Mów, — burknął olbrzym. — Widzę, że jesteś prawnikiem, bo lubisz dużo gadać.
— Długo milczałem — z uśmiechem odpowiedział niedawny aresztant — więc chcę się teraz nagadać. Ale to tylko na początku. Później będę mówił tylko wtedy, gdy zajdzie potrzeba. Więc co do moich zastrzeżeń, to dotyczą one posłuszeństwa i wzajemnego naszego stosunku.
— Wzajemnego stosunku! — zapytał marynarz, podnosząc ramiona. — Co to takiego?
Pitt wybuchnął śmiechem, bo już wiedział teraz z kim ma do czynienia.
— To się wyjaśni powoli z naszej rozmowy! — odpowiedział. — Najpierw o posłuszeństwie. Będę posłuszny, jak najsprawniejszy żołnierz, lecz do czasu, póki nie zamajaczą przede mną mury więzienia, niezależnie od tego, w jakim kraju zostały zbudowane. Wtedy będę nieposłuszny, rozkazów nie wykonam, będę walczył, jak mogę i umiem.
— Głupi jesteś! — pogardliwie rzucił olbrzym. — Więzienia pobudowano dla słabych i tchórzliwych, nie dla silnych i śmiałych.
— No, tak! Miałem towarzysza, N. 39-ty, był murzynem i lubił mówić przysłowiami, — opowiadał ze śmiechem Pitt. — Otóż powtarzał on często, że „jeżeli potężny i bogaty człowiek powie, że woda na rzece jest mocna, jak whisky, słabi i tchórzliwi uwierzą i upiją się!“
— Mądry człowiek był ten N. 39-ty! Czy należał do załogi jakiegoś okrętu? — zapytał złotowłosy marynarz.
— I tak, i nie! — wzruszył ramionami Pitt. — W każdym razie był to okręt, stojący na mocnej kotwicy i gnijący w porcie.
— Podła pozycja! — zawołał olbrzym i splunął.
— Jednak odbiegliśmy od tematu naszej rozmowy, kapitanie! — zauważył Pitt. — Muszę oświadczyć z całą stanowczością, że oprócz potężnych i bogatych, uznaję jeszcze jeden rodzaj ludzi, — a mianowicie — uczciwych. Jeżeli będę w gronie takich ludzi na waszym okręcie — popłynę i stanę się dla was pożytecznym. Jeżeli nie, — pójdę jeść i pić na „Akrę!“
Marynarz milczał, z ukosa patrząc na spokojnego młodzieńca, na jego bladą twarz, zaciśnięte usta i badawcze oczy o twardym wzroku.
— Szerszeń z ciebie, przyjacielu! — mruknął nareszcie. — Szkoda, że jesteś otumaniony przesądami, jak mój kuk — Chińczyk dymem opjum.
— Idę na „Akrę“, bo mi się jeść chce, kapitanie! — rzekł z uśmiechem Pitt. — Do widzenia gdzieś... kiedyś!
— Jeszcze nie było powiedziane ostatnie słowo! — zawołał marynarz, kładąc mu rękę na ramieniu. — Daję ci słowo, że nie krzywdzimy nikogo, chyba po pijanemu na brzegu, po tawernach. Nie kradniemy nic, lecz swego bronimy pazurami i nikomu nie damy, chociażby doszło do noża lub kuli.
Pitt Hardful milczał i myślał, nie spuszczając oczu z ponurej, lecz wyrazistej twarzy marynarza.
— Nie oddamy swego, — ciągnął dalej olbrzym, zaciskając pięści, — bo proceder nasz ciężki i niebezpieczny. Przez osiem miesięcy igramy ze śmiercią, i musimy za to mieć zyski.
— To mi wystarcza i dogadza — powiedział Pitt. — Teraz co do owych wzajemnych stosunków. Nie lubię poufałości, nie znoszę, gdy mi mówią — „ty“ bez mego pozwolenia i bez racji pakują pięść pod nos lub oczy. Nazywam się Pitt Hardful i tak powinni zwracać się do mnie wszyscy, jeżeli chcą mieć we mnie dobrego towarzysza i chętnego pomocnika. To moje warunki!
— Zrobione! — zgodził się marynarz. — Będę cię nazywał mister Siwir, bo jesteś istotnie surowy.
— Mister Siwir dobrze brzmi! Niech tak będzie! — rzekł Pitt. — Teraz pójdę do kapitana „Akry“, aby mi zapłacił za naprawę sieci.
— Daj spokój! — zaśmiał się olbrzym. — Ten Francuz da ci jakie 50 franków całej parady. Masz tu pięć funtów zaliczki, przepij je w tawernie, a około północy znajdziesz tu, przy składach węglowych, koło brekwateru[3] moją jolkę.[4] Ona cię przyholuje do burty „Witezia“.
— Dziękuję za zaliczkę — rzekł Pitt, chowając biały banknot do kieszeni marynarki. — Jednak muszę upomnieć się o zapłatę. Każda praca powinna być wynagrodzona. O północy będę na „Witeziu“.
Potrząsnąwszy ręką marynarza, nowy pomocnik kapitana wszedł na pokład „Akry“ i zażądał płacy za dokonaną naprawę sieci. Wkrótce wychodził, przesuwając w palcach nowy chrzęszczący, 100-frankowy papierek.
Zjadłszy obiad w małej portowej tawernie i napiwszy się, ku wielkiemu zdziwieniu pijanego posługacza, zamiast alkoholu, czarnej kawy, Pitt wszedł do parku, skąd rozlegał się obszerny widok na morze. Usiadł na ławce i zapalił fajkę. Czuł się znowu szczęśliwy radością życia, a myśli odrazu zagasły w jego duszy.
Przywrócił go do rzeczywistości ogłuszający huk lokomotywy towarowego pociągu. Spojrzał i dostrzegł długą smugę połyskujących w słońcu szyn kolejowych. Biegły na północ — tam, gdzie pozostawił rodzinne miasto, dom i więzienie.
— Ha! Więzienie — uśmiechnął się Pitt. — Szkoda, że niema tu Juljana Miguela. Zabrałbym go z sobą. Biedak, z pewnością, przeraziłby się, widząc, że droga uczciwego życia nie kończy się na brzegu, a ciągnie się hen! daleko, tym oto białym śladem, który pozostawiają po sobie odpływające w szeroki świat okręty...
O północy mała szalupa dowiozła Pitta do czarnej burty trzymasztowego szonera.[5] Podpłynęła od strony rufy,[6] gdzie połyskiwała mosiężna tablica z napisem „Witeź“.
Na deku[7] stał złotowłosy olbrzym.
— Witam pana, Mister Siwir, na pokładzie mego „Witezia“ — rzekł marynarz, wyciągając do przybyłego rękę. — Nazywam się Olaf Nilsen, jestem właścicielem i kapitanem tej łupiny.
W pół godziny później Pitt chrapał w swojej kajucie.





  1. Kolejny dyżur części załogi.
  2. Pomost na dziobie okrętu, gdzie zwykle odpoczywają szeregowi majtkowie.
  3. Brekwater — tama portowa, broniąca od fal.
  4. Małe czółno do przewożenia ludzi na statku.
  5. 2- lub 3-masztowy statek kryty.
  6. Rufa — tylna część statku.
  7. Pokład.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.