Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a grosz by nie przepadł! Tak, to — prawda! Widzę jednak, że panu to się nie uśmiecha, więc odchodzę. Moje uszanowanie!
Pogwizdując, poszedł ku dokom.
Wyładowywano odrazu kilka statków. Setki robotników uwijało się na pokładach i na wybrzeżu przy parowych kranach. Znoszono skrzynki z daktylami, toczono beczki z oliwą palmową, zrzucano worki, nabite surową gumą i koralami.
Jednak i tu nie było wolnego miejsca dla pary rąk, należących do Pitta Hardfula. Odszedł więc i, stojąc na uboczu, przyglądał się gorączkowej pracy. O kilka kroków od siebie spostrzegł innego człowieka. Zaczął mu się uważnie przyglądać, gdyż zaciekawił go ten jasnowłosy olbrzym o potężnych barach. Twarz miał opaloną na ciemny bronz, co świadczyło, że był marynarzem; o tem mówiły też rysunki, wytatuowane na rękach i wyglądające z pod koszuli rozpiętej na szerokiej, wypukłej, jak kopuła, piersi.
Olbrzym posiadał wąskie, czarne, skośne oczy, wydatne kości policzkowe i zlekka wydęte wargi.
— Mieszaniec białego człowieka i mongoła! — pomyślał Pitt.
W tej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk, coś szczękło, trzasło, i tonna skrzyń z daktylami wysypała się do morza z pękniętej sieci, którą wyciągano ładunek z wnętrza dużego statku.
Zaczęto wyławiać skrzynie z wody, kląć i biadać nad tem, że z powodu pęknięcia sieci, winda będzie stała nieczynna i że trzeba szukać nowej partji robotników.
Pitt zjawił się przed kapitanem okrętu, jakby wyskoczywszy z pod ziemi.
— Jedno słowo, kapitanie! — rzekł swobodnym głosem.